Gitarowe solówki są często słusznie uważane za kulminację umiejętności muzycznych i wyraz kreatywności. Niemniej, niektóre z nich, mimo ambitnych zamiarów, nie zapisały się w historii rocka najlepiej. Oczywiście nasza lista pięciu najgorszych solówek nie wyczerpuje tematu, ale pokazuje, że wielkim artystom też zdarzają się kompromitacje.
Poniższe przykłady beznadziejnych solówek, choć pochodzą od uznanych gitarzystów, stały się przykładem, że nie zawsze technika i styl idą w parze z jakością. Niekiedy przesadne eksperymentowanie, przekora, lub brak wizji może prowadzić do rezultatów, które owszem, zapiszą nas w historii muzyki, ale jako tych, którzy spartaczyli sprawę. Posłuchajmy tego ku przestrodze. Kolejność przypadkowa.
Nirvana „Milk It”
Kiedy, po wydaniu płyty „Nevermind” Nirvana osiągnęła wielki sukces, Kurt Cobain nie chciał mieć nic wspólnego z radiowymi hitami. Udało się to osiągnąć na kolejnej płycie „In Utero”, a w utworze „Milk It” nawet w dwójnasób. Nie dość, że muzycznie jest on w zasadzie o niczym, to jeszcze solo Cobaina jest antysolem – idealnym przykładem na to, jak nie powinna brzmieć solówka. Próbując stworzyć coś artystycznego, Cobain nawet nie próbuje wymyślić niczego ciekawego, tylko dociska struny tam, gdzie akurat przypadkiem jego palce znajdują się na podstrunnicy…
Poison „Unskinny Bop”
Gitarzysta C.C. DeVille z Poison, podobnie jak cały zespół poruszał się na granicy kiczu,, ale solówka w „Unskinny Bop” najprawdopodobniej tę granicę przekroczyła. Niespójna, bez wyraźnego kierunku, z przesadną ilością szybkich przebiegów, które miały być spektakularne, a wyszły bez sensu. DeVille jest dobrym gitarzystą, ale tutaj ewidentnie się wyłożył.
Neil Young – „Southern Man”
Neil Young to artysta znany ze swojego unikalnego stylu, ale jego solówka w „Southern Man” budzi, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Chaotyczna, powtarzalna i momentami zbyt minimalistyczna, przypomina bardziej przypadkowe, rozciągnięte dźwięki niż przemyślaną kompozycję. Choć pasuje do surowego stylu Younga, wielu słuchaczy uważa, że brakuje jej emocji i struktury. No i brzmi, jakby jakiś małolat dopiero uczył się grać na gitarze…
Beastie Boys ‘Fight For Your Right’
Jak to się stało, że Beastie Boys namówili Kerry’ego Kinga do zagrania czegoś tak słabego? Ponieważ gitarzysta Slayera zagrał wcześniej solówkę w „No Sleep Till Brooklyn”, chłopaki uznali, że zatrzymają go jeszcze w studiu, aby zagrał coś w „Fight For Your Right”. Tym razem nie pykło. Gdy słucha się tej solówki, można by przysiąc, że Kerry King usłyszał utwór pięć minut przed rozpoczęciem nagrania i dlatego był w stanie wydusić tylko kilka bendów oraz nut z najzwyklejszej pentatoniki bluesowej. W Slayerze byłaby to kompromitacja, a w Beastie Boys? Każdy niech oceni to samemu.
Metallica „Some Kind of Monster”
Skoro wyżej pojawił się Kerry King to nie mogło zabraknąć Kirka Hammetta. Każdy, kto zna „St Anger”, wie, że album nie zawiera prawie żadnych gitarowych solówek. Może i słusznie, bo jakoś wówczas metalowa brzydota wzięła górę nad tym, do czego Meta przyzwyczaiła wcześniej swoich fanów. Panowie musieli muzycznie odreagować sukces „Czarnego Albumu” nagrywając jedynie gitary rytmiczne, predziwnie brzmiącą perkusję i Jamesa Hetfielda, który wrzeszczał o swoich wewnętrznych problemach. W utworze „Some Kind of Monster” mamy wszystko to, co było nie tak z tym projektem. Kawałek trwa osiem minut, i jest próbą wytrzymałości dla fanów (określali go „it is imperfection at it’s finest”), którzy słuchają, jak długo kapela może grać na tym samym riffie. Kiedy na samym początku Hammett dostaje swoją szansę, by zabłysnąć, wszystko, co może wykrzesać, to malutkie solo będące kilkunutową prymitywną melodyjką.