Adrian Belew, gitarzysta znany m.in. ze wieloletniej współpracy z King Crimson, ale także choćby Frankiem Zappą, Davidem Bowie, Talking Heads czy Paulem Simonem, wraca do Europy. I to nie sam, bo ze swoim nowym projektem Gizmodrome, którego baza mieści się w Mediolanie, a do którego został… wmanewrowany.
Przeprowadzasz się do Europy?
(śmiech) Nie, chociaż bardzo Europę lubię i pewnie któregoś dnia chciałbym się tu przenieść. Tymczasem w dalszym ciągu mieszkam w Stanach, mam do wychowania siedemnastoletnią córkę, więc pozostaję na miejscu w Nashville, gdzie żyję od dwudziestu trzech lat.
Ale wiesz, czemu o to zapytałem?
Bo Gizmodrome to włoski zespół?
Tak, to jeden z powodów. Gizmodrome ma siedzibę w Mediolanie, a w tej chwili ty jesteś w Warszawie. Jesteś częstym gościem w Europie.
I mam nadzieję, że będę jeszcze częściej wracał. To dziwne, mamy teraz bardzo międzynarodowy zespół – dwóch Europejczyków, dwóch Amerykanów. Wygląda więc na to, że będę tutaj często przylatywał, co mnie cieszy.
Dwóch Amerykanów, dwóch Europejczyków – logistyczny horror.
Tak to właśnie też wyglądało w King Crimson przez te 33 lata, które spędziłem w zespole. Wiadomo, że ta cała logistyka to jest coś, czemu trzeba poświęcić dużo uwagi, zorganizować wszystko, zgrać kalendarze członków zespołu i ustalić jakieś wspólne miejsca, żeby móc razem popracować. Ale to tak naprawdę niewiele więcej ponadto. Po prostu chodzi o zorganizowanie lotów. To nie jest tak naprawdę takie trudne (śmiech).

Jak to się stało, że wylądowałeś w Mediolanie i stałeś się częścią Gizmodrome? To chyba raczej nie jest tak, że każdy może do ciebie zadzwonić i powiedzieć: „Hej Adrian, robię tu taki zespół, weź swoje graty i przyleć do nas do Europy pograć”, a ty od razu pakujesz się i pędzisz na lotnisko.
Rzeczywiście nie odbyło się to w taki sposób. Mówiąc szczerze, to chłopaki mnie oszukali (śmiech). Zadzwonili jakieś dwa lata temu i stwierdzili, że każdego lata zbierają się, bo mają taki projekcik, który nazwali „Gizmo”, więc zapraszają, żebym do nich dołączył, bo mają villę z basenem i świetnie bawią się odpoczywając i grając. I tyle. I dzwonili do mnie tak od dwóch lat, ale za żadnym razem nie mogłem pojechać. Kiedy zadzwonili tym razem, powiedziałem: „Spoko, zróbmy to, uwielbiam Włochy, więc wpadnę”. Oni stwierdzili, że to nic poważnego, po prostu chcą, żebym zagrał 4 piosenki. Kiedy dotarłem na miejsce okazało się, że to pełnoprawna sesja nagraniowa w studio z prawdziwego zdarzenia, z nami czterema grającymi w jednym pomieszczeniu. To nie byłem tylko ja dogrywający do 4 piosenek. To była raczej ustawka, bo chłopaki pomyśleli, że kiedy pogramy trochę razem to mi się spodoba i zdecydujemy o tym, żeby to był pełnoprawny zespół. I tak się właśnie stało. Nie miałem zielonego pojęcia, że coś takiego zaplanowali, nie miałem też zamiaru dołączać do kolejnego zespołu. Ale w ciągu kilku dni tej sesji uświadomiłem sobie, że wszyscy się świetnie bawimy. Było bardzo energetycznie. Ponadto bardzo pokochałem wszystkich zamieszanych w to ludzi. Oczywiście znałem już wcześniej Stewarta i uwielbiałem jego grę na perkusji. Nie znałem wcześniej Marka i Vittorio, ale pokochałem ich momentalnie kiedy ich poznałem. W środku całego procesu nagrywania zacząłem sobie myśleć, że to jest zbyt dobre, żeby tego nie kontynuować. Przy kolacjach wieczorami rozmawialiśmy, że może powinniśmy pograć jakieś koncerty razem, może potraktować ten projekt bardziej jako regularny zespół… I tak to się wszystko poskładało.
Czyli wmanewrowali cię w to.
Tak. Musieli tak zrobić, bo gdyby zadzwonili i powiedzieli: „Adrian, dołącz do naszego zespołu”, odpowiedziałbym: „Nie, sory, nie da rady”.
Nie zgodziłbyś się nawet wiedząc, że w grę wchodzą Włochy, basen, słoneczne weekendy, świetne jedzenie i wino?
Tak naprawdę to nie wiem, co bym powiedział na taką propozycję, ale jakoś nie czułem się przekonany po prostu do idei dołączenia do kolejnego zespołu. Nie brałem tego pod uwagę. Ale rozegrali wszystko dobrze – zagranie kilku piosenek wspólnie nie brzmiało jak formowanie nowej grupy. Teraz muszę powiedzieć, że cieszę się, że tak się to wszystko potoczyło. Podoba mi się to, co robimy i mam nadzieję, że będziemy tego robili więcej. Nie mogę się doczekać, aż wskoczymy na scenę i pokażemy to wszystko na żywo.
Słyszałem już album. Jest fajny. Zapowiadano tę muzykę jako „progresywny pop” i faktycznie taki jest – popowy i lekki, trochę funky i reggae, ale jednocześnie złożony i techniczny. Kiedy zaczynałeś grać z Gizmodrome twoim celem było nagranie czegoś, co będzie jednocześnie przystępne i progresywne?
Nie miałem żadnych planów i celów. Myślałem, że po prostu przyjadę i będę grał na gitarze, jak to było z Trentem Reznorem i innymi, którzy mnie zapraszali. Jeśli zagram coś, co się spodoba reszcie, to zatrzymają to, jeśli zagram coś, czego nie polubią, to to odrzucą. Nie było więc żadnego z góry założonego scenariusza – ani przeze mnie, ani przez nich. Podejrzewam, że Stewart i Vittorio po cichu liczyli na to, że ja i Mark King weźmiemy te utwory, które napisali, i dodamy do nich co nieco od siebie, że wywrócimy je do góry nogami, że dodam trochę Adriana Belew do nich. Świetnym przykładem tego był numer „Amaka Pipa”. Ta piosenka była praktycznie gotowa, ale dodałem do niej jeden rytm gitarowy i to w zasadzie zmieniło cały kierunek, w którym ten utwór podążał. To dodało do niej innej energii i wydaje mi się, że Stewart i Vittorio na to właśnie liczyli. I działo się to często. Nie było zatem planu, ale wydaje mi się, że wszyscy po prostu popłynęli z tą falą i ucieszyli się, że jest tak fajnie. Jeśli zaś chodzi o to pojęcie „pop progresywny” – nie interesują mnie łatki, jakie zostaną użyte w przypadku tego zespołu, ale pamiętam, że pierwszy dziennikarz z Paryża określił tę muzykę jako „progresywny punk” (śmiech). Nie wiemy więc co gramy i czym jesteśmy, zostawimy określenie tego wam.
Spoko, zajmiemy się tym. Powiedziałeś, że kiedy przyleciałeś do Mediolanu, cztery piosenki były prawie gotowe, a poza tym sporo muzyki powstało w studio, podczas prób i jamów. W dzisiejszych czasach to mimo wszystko niestety dość unikalny sposób tworzenia muzyki.
W większości przypadków dzisiaj zespoły już praktycznie ze sobą nie grają – po prostu członkowie wysyłają sobie pliki przez internet i tyle. Ale pozwolę sobie jeszcze doprecyzować – nie jamowaliśmy. Mieliśmy trochę materiału, który Vittorio i Stewart grali każdego lata od dziesięciu lat. To była bardziej wymówka, powód ku temu, by się spotkać na kilka dni, pospędzać trochę czasu i pojeść pastę. Ale trochę tej muzyki zrobili. Kiedy się tam pojawiliśmy te wszystkie piosenki gotowały się w garze. Były fajne – tam zwrotka, tam refren, wszystko spoko. Ale liczyli, że przyjedziemy z Markiem i wszystko przewrócimy do góry nogami. Jeśli Stewart chciałby, żeby to była jego solowa płyta, to po prostu zatrudniłby muzyków sesyjnych, żeby zagrali dokładnie to, co miał w głowie. Ale on wolał mieć tę synergię i energię, jaka rodziła się pomiędzy nami czterema i sprawiała, że ta muzyka stawała się większa i większa.
Zanim dołączyłeś do Gizmodrome kiedy ostatni raz pracowałeś w ten sposób nad muzyką?
Tak działał King Crimson. Przez większość czasu mieliśmy tam taką zasadę, że nie nagrywamy niczego ponadto, co jesteśmy w stanie zagrać na żywo. W studio zawsze chcieliśmy grać razem tyle ile tylko się dało, żeby móc podczas koncertów zagrać ten materiał w taki sam sposób. Nie było to więc znowu aż tak dawno temu, ale od czasu, kiedy przestałem być członkiem King Crimson, wszystkie nagrania robiłem sam, w domu, przy okazji tworząc przez sześć lat aplikację, którą nazwałem Flux. Nigdy nie myślałem, że znów znajdę się w takiej sytuacji, że będą razem ze mną inni muzycy. Co prawda mam jeszcze jeden zespół, który nazywa się Power Trio, i z którym jeździmy po całym świecie grając materiał mój i Crimson już od bodajże 11 lat, ale nie mogłem sobie nigdy wyobrazić siebie w czyimś zespole. To zupełnie inna sprawa niż granie własnego materiału we własnej grupie. To interesujące, że tak się potoczyły sprawy. Mam nadzieję, że wielu ludziom się to spodoba, wtedy będziemy to kontynuować.
Planujecie jakąś trasę?
Owszem, ale zajmiemy się tym dopiero po premierze płyty. Ona ukazuje się 15 września rozmawiamy jeszcze w sierpniu – przyp. J.M.). Przed premierą Gizmodrome jest bardziej obiektem plotek i niewielu konkretnych informacji, a przecież chcemy, żeby promotorzy i ludzie na całym świecie usłyszeli najpierw płytę. Wtedy zobaczymy ile chęci z ich strony pojawi się, by zabookować nam koncerty. Nasze plany jednak zakładają, że po premierze płyty zbierzemy się gdzieś, najpewniej we Włoszech, i będziemy grać próby, żeby przygotować się do koncertów. Będziemy na nich grać naszą płytę, 12 piosenek, ale także inny materiał, zapewne dorzucimy też coś z mojego katalogu i z utworów Stewarta, być może będzie to coś The Police i King Crimson. Chcemy być gotowi do wyruszenia w trasę na początku następnego roku. Oczywiście wszystko zależy od odbioru płyty, ale muszę ci powiedzieć, że dotychczas wszyscy podchodzą do niej z entuzjazmem. Myślę więc, że już niedługo, pewnie gdzieś w drugiej połowie września będziemy mieli konkretny plan na to, kiedy zaczniemy próby.
Wciąż całkowicie ufasz cyfrowym urządzeniom zarówno w studio, jak i na scenie?
Nie całkowicie, bo przecież może zabraknąć zasilania, może być awaria prądu… wszystko się może zdarzyć.
Jasne, ale wtedy na piecu lampowym też nie zagrasz.
Zgadza się. Niemniej jednak jest to kwestia złożoności całego układu. Jeśli masz system tak złożony jak mój, to bez prądu albo z jakąś małą awarią utknąłeś. Ja mam jednak od lat farta i nie mam żadnych przykrych przygód. Gram wszystko przez laptopa i jeśli się dobrze zastanowić to okaże się, że laptop jest bardzo bezpiecznym urządzeniem. Po pierwsze, mój technik gitarowy też ma laptopa ze wszystkimi moimi ustawieniami i programami, więc jeśli mój komputer padnie, podpinamy jego i możemy dalej grać. Jestem więc dość bezpieczny. Mój obecny zestaw sprzętu jest najlepszym rozwiązaniem, jakiego kiedykolwiek używałem. Zredukowałem wszystko w rozmiarze tak bardzo, jak to tylko było możliwe. Jeśli mogłem wybrać coś małego, co robi praktycznie to samo, co coś dużego, to sprawa była jasna. Jeśli nie mogłem, to kombinowałem, jak to zrobić, żeby mieć mniej, a jednocześnie tak samo. Obecnie cały mój sprzęt mieści się w jednej walizce, która waży 70 funtów (trochę ponad 30 kilogramów – przyp. J.M.). Ma wygodny uchwyt i kółka, więc mogę ją po prostu ciągnąć przez lotnisko jak zwykłą walizkę. A kiedy tę skrzynię otworzysz, znajdziesz tam wszystko – pedały, kontroler MIDI, mały rack, który stawiasz na tej walizie i do którego podpinasz wszystko razem. Zajmuje to jakieś 5 minut. Jestem z tego naprawdę dumny, bo zabrało mi to wiele lat, zanim doszedłem do tego, jak to wszystko razem zestawić. Na rynku nie było nawet odpowiedniego futerału, musiałem zlecić facetowi, który robi takie rzeczy, żeby zrobił jeden specjalnie dla mnie. Z tym sprzętem mogę w kwestii dźwięku zrobić wszystko, co robiłem dotychczas, i sporo nowych rzeczy. I to jest właśnie sprzęt, którego używałem z Gizmodrome w studio. Najpewniej dokładnie tego samego zestawu będę używał na scenie. Nie mam powodu, żeby nic zmieniać.
To jednak dość rzadkie u gitarzystów, bo większość faworyzuje na przykład lampowe wzmacniacze, bo brzmią im bardziej klasycznie.
Mam takie piece w moim studio. Mam tam też setki różnych pedałów, które podostawałem w ciągu kariery, mam też syntezatory i dużo innego sprzętu. Ale przecież nie da się wozić wszystkiego po całym świecie – to byłoby zbyt drogie, zbyt niebezpieczne, przez co bez sensu. Kiedy jestem w domu i pracuję nad materiałem przez Flux, bo robię kolejne piosenki albo muzykę do filmu dla Pixar, mam dostęp do wszystkiego, czego gitarzyści chcą używać. Mam stratocastery, 12-strunowego Rickenbackera, Gretsche… Dużo różnych narzędzi, z których chciałbym korzystać. Ale tak naprawdę prawdziwym wyzwaniem dla mnie było zmniejszenie tej mojej skrzynki z narzędziami do takich rozmiarów, by móc z nią swobodnie podróżować i żeby nie była problemem.
Przejdźmy do czegoś, czego nie da się zmniejszyć. Gitara Parker Fly to według ciebie najwyższy etap ewolucji, jaką może przejść ten instrument?
Tak. Kiedy zaczynasz z gitarami masz tak naprawdę dwie możliwe ścieżki, którymi możesz się poruszać – Gibson lub Fender. Jedni i drudzy robią świetne gitary. Leo Fender zrobił naprawdę prostą gitarę, która nazywa się Telecaster. Działa cudownie do dnia dzisiejszego. Ale zarówno Gibson, jak i Fender, mają podobne problemy – ich cechy zmieniają się wraz z pogodą, rozstrajają się, tremolo je rozstraja, musisz wymieniać progi, dostosowywać te gitary… Tymczasem Ken Parker był tym geniuszem, który zebrał wszystkie te problemy i zaczął zastanawiać się, jak je wyeliminować. Jego tremolo nie ma porównania – wynalazł je. Kształt jego gitary to według niego najlepiej rezonujący kawałek drewna jaki możesz znaleźć. Wszystko jest zrobione tak, że te instrumenty po prostu śpiewają. Parker Fly waży zaledwie pięć funtów, co od razu powoduje, że czujesz się z nią swobodniej, bo niektóre gitary potrafią ważyć nawet 13 funtów. Kiedy zdecydowałem się, żeby przerzucić się na Parker Fly, od razu wiedziałem, że to dla mnie najlepsza gitara. I to z prostych powodów – po prostu gram na niej lepiej. Gram płynniej, szybciej. Gitara się nie rozstraja. Problem polegał na tym, że od wielu lat zamawiałem gitary robione specjalnie dla mnie, wyposażone w sustainery i inne tego typu wynalazki. W końcu udało mi się złapać ludzi z Parkera i namówić ich do tego, żeby wsadzić te wszystkie zabawki w Parker Fly. I tak powstał Adrian Belew Parker Fly. Stworzenie tego modelu zabrało 4 lata, bo trzeba było upakować dużą ilość elektroniki w niewielkiej, cienkiej gitarze. Ale od tego czasu mam swoją wymarzoną gitarę. W domu mam wiele instrumentów, na których mogę grywać, ale jeśli każesz mi wybrać jedną jedyną, z którą mógłbym wyjść na scenę albo którą miałbym zabrać do Włoch by grać z Gizmodrome, będzie to ten Parker Fly.
Wspomniałeś wcześniej Flux. To aplikacja będąca na dobrą sprawę procesorem efektów. Czy to prawda, że wpadłeś na pomysł na to urządzenie jeszcze w 1978?
Chyba bardziej w 1979, bo wtedy pierwszy raz grałem trasę po Europie z Davidem Bowie. Rok wcześniej, w 1978, grałem europejską trasę z Frankiem Zappą. W ’79 przeszedłem z zespołu Franka do zespołu Davida i pojechałem na trasę po Europie. Pamiętam, że mieliśmy wolny dzień w Marsylii, a to portowe miasto. Poszedłem sobie do dzielnicy portowej i usiadłem w patio jednej z kawiarni. Obok siebie były dwie knajpki, w obu były otwarte drzwi, a w każdej z nich grał inny zespół. Z kolei na wprost mnie działo się życie – Francuzi rozmawiali i śmiali się, mewy się darły, pływały łodzie i statki. W takim momencie właśnie doznałem mojego małego objawienia. Stwierdziłem, że chciałbym, żeby tak właśnie kiedyś zabrzmiała moja muzyka – jak życie. Chciałbym, żeby się zmieniała nieustannie, żeby jedna rzecz przeszkadzała drugiej. Przez lata kombinowałem jak to osiągnąć, ale technologia nie pozwalała mi na to. Aż w końcu doszliśmy do poziomu, kiedy na rynku pokazały się aplikacje. Wtedy uznałem, że tego właśnie trzeba użyć, by sprawić, że muzyka nigdy nie będzie brzmiała tak samo. Sześć lat nagrywałem, by mieć materiał dla Flux. Komputer z programem nie tworzy muzyki – nadaje jej tylko przypadkowości, losowości. Cała reszta, która jest załadowana do Flux, musi być wcześniejzrobiona przeze mnie własnoręcznie w studio.
Czy w takim razie skoro masz Flux, wciąż używasz Fractala Axe?
Owszem. Używam pierwszego, który nazywa się Ultra. Kiedy dostałem od nich nową wersję zdałem sobie sprawę, że musiałbym znów poświęcać setki godzin, żeby wgrać mu wszystkie brzmienia, jakie wgrałem do tego pierwszego, więc zostałem przy tym poprzednim modelu.
Wróćmy na koniec do Gizmodrome. Gdybyś spotkał kogoś, kto nigdy nie słyszał o tobie, o King Crimson, o ile to w ogóle możliwe, i oczywiście o Gizmodrome, a chciałbyś mu opisać swoją muzykę, jak byś to zrobił?
Nie byłbym w stanie. Ludzie cały czas proszą mnie, żebym opisał muzykę, którą współtworzyłem i nigdy nie potrafiłem tego zrobić, niezależnie czy chodziło o King Crimson czy o moje solowe utwory. Muzyka jest czymś, czego nie da się opisać słowami. To energia, siła, coś, co słyszysz i przyciąga cię, odrzuca lub nie powoduje żadnej reakcji. O Gizmodrome powiedziałbym, że to dobrze grający wysokoenergetyczny zespół ze świetnymi piosenkami. Resztę musisz po prostu usłyszeć sam.