Amon Amarth zbliżają się do 30 lat na scenie i do zapełniania stadionów. Jak przystało na jednego z gigantów współczesnego metalu, ich nowa płyta „Berserker” jest majstersztykiem. O pracy nad niej, a także zmianach przyniesionych przez sukces i procesie wypracowywania koncertowego brzmienia opowiada gitarzysta zespołu, Johan Söderberg.
W tym roku mija 27 lat od założenia Amon Amarth. Ty dołączyłeś do zespołu w 1998 roku. Zespół był już wtedy dość rozpoznawalny w metalowym światku, ale dopiero potem, już z tobą na pokładzie zaczął wspinać się po drabince by obecnie być jednym z największych death metalowych zespołów na świecie. Czy sukces zmienił jakoś Amon Amarth? Czy cokolwiek wciąż jest tak, jak było w 1998 roku?
(śmiech) Teraz jest nam łatwiej! Choć nie, łatwiej to może nie jest odpowiednie słowo. Jest inaczej. Amon Amarth to teraz nasza praca na pełen etat, nie zajmujemy się już niczym innym. Mamy możliwość pracować nad albumem ponad rok, żeby dopracować poszczególne piosenki do perfekcji. To coś, o czym nie mogliśmy nawet marzyć we wczesnych latach. Wtedy wszystko było robione w pośpiechu, wymuszone, co się wiązało z dużym stresem. Teraz możemy poświęcić na to tyle czasu, ile nam potrzeba.

Ale teraz macie mnóstwo fanów na całym świecie, a oni mają konkretne oczekiwania w stosunku do was i waszych płyt. Czujecie ten ciężar?
Czujemy i staramy się nie zawieść naszych fanów. No i to też jest stresujący element. Mamy świadomość, że z każdym nowym albumem musimy przebić sami siebie, a to nie jest łatwe. Kiedy piszesz piosenkę trudno jest wymyślić coś, co nie będzie sprawiało wrażenia, jakbyś już to kiedyś napisał. Ewolucję trzeba wymuszać, a ona musi być widoczna w procesie komponowania. Ale wydaje mi się, że wiemy jak to robić. Zresztą – robimy to od tak długiego czasu, że wiemy jak pracować. To jest rzemiosło. Zrobienie pięknej rzeźby z kupy gliny nie różni się zbytnio od procesu komponowania utworu muzycznego. Ale kiedy robisz to przez lata to stajesz się w tym coraz lepszy.
Jakbyś porównał album „Berserker” do waszych poprzednich dokonań?
Bez wątpienia jest to krok w stronę bardziej tradycyjnego heavy metalu. W początkach byliśmy kapelą death metalową. Z czasem wypracowaliśmy bardziej melodyjny styl, a „Berserker” to kolejny krok w tym kierunku. To płyta pełna riffów, i to chwytliwych. Nie próbujemy już za wszelką cenę grać supertechnicznie, albo najszybciej jak się da. Stawiamy na chwytliwość i na melodie, które zapadną ludziom w pamięć. Chcemy, żeby nasza muzyka utkwiła publice w pamięci, kiedy zejdziemy ze sceny po koncercie.
Nie postrzegamy Amon Amarth jako death metalowego zespołu. Dla nas jest to zespół heavy metalowy z death metalowymi wokalami.
A więc Amon Amarth jest teraz bardziej przystępny.
Hm, w zasadzie tak. Przy tym albumie częściej zastanawialiśmy się nad tym, co lepiej sprawdza się na koncertach, jakie elementy najlepiej działają na żywo. Zazwyczaj są to kawałki z mocnymi melodiami, z chwytliwymi refrenami, a niekoniecznie bardziej epickie rzeczy, które też zresztą w dalszym ciągu mamy w repertuarze. W tym kierunku chcieliśmy iść z nową płytą.
Czy w takim razie „Berserker” stanowił jakieś wyzwanie dla ciebie jako gitarzysty? Czy był tam jakiś fragment – riff czy solo – przy którym musiałeś naprawdę przysiąść, wyćwiczyć go?
W zasadzie ten album był dla mnie łatwiejszy niż poprzednie. Nie wiem, czy to dlatego, że stałem się lepszym gitarzystą, czy z jakiegoś innego powodu… Ale to jest możliwe, bo byliśmy w trasie z „Jomsviking” przez ponad dwa lata. To chyba dobra okoliczność, żeby stać się lepszym gitarzystą. Kiedy w przeszłości nagrywaliśmy albumy robiłem krótsze ujęcia – nagrywałem jakiś wers, robiłem przerwę, nagrywałem kolejny. Nagrywałem po małym kawałeczku. W przypadku „Berserker” było inaczej – robiłem dłuższe podejścia, grałem prawie przez całą piosenkę od początku do końca.
Z punktu widzenia gitarzysty – jakie umiejętności czy techniki są ważne w muzyce Amon Amarth?
Przede wszystkim wysokie umiejętności gry rytmicznej.
Czyli prawa ręka.
Prawa ręka, szybki downpicking.
Jest jakaś metoda na wypracowanie tego choćby do tego stopnia, żeby nie zamęczyć się na koncercie? Czy trzeba się z tym urodzić?
Nie sądzę, żeby trzeba się było z tym urodzić. Wiesz, ja gram w takim stylu od dwudziestu pięciu lat. Przez to też bardzo trudno jest mi grać muzykę innych zespołów. Jestem dobry w piosenkach Amon Amarth, poza tym – nie bardzo. Kiedy mam się nauczyć piosenki napisanej przez kogoś innego w innym stylu zabiera mi to więcej czasu, niż nauczenie się nowego kawałka Amon Amarth, bo to jest właśnie ten styl, w którym potrafię grać. I dlatego też nie grywam wielu coverów. Przed koncertem ważne jest, żeby odpowiednio rozgrzać prawą rękę. Mam taką zabawkę do ćwiczenia, która nazywa się Powerball – kiedy pociągasz za sznurek kulka w środku zaczyna się obracać i całość działa z coraz większą siłą na rękę. To bardzo dobre ćwiczenie na rozgrzewkę dłoni i ramion, sprawdza się do mocnego grania.

Czy „Berserker” jest albumem, jaki zawsze chciałeś nagrać?
Nie myśleliśmy w ten sposób kiedy zaczynaliśmy nad nim pracować i kiedy pisaliśmy piosenki. Ale teraz, kiedy ta płyta jest gotowa, mamy naprawdę pozytywne uczucia względem niego. Mamy wrażenie, że to najmocniejsza nasza płyta od czasu „Twilight of the Thunder God”. Mamy takie powiedzenie w zespole: „all killers, no fillers” – wszystkie kawałki muszą zabijać, żadnych zapychaczy. I tak jest na „Berserker”.
Złą stroną pracy samemu z komputerem jest fakt, że możesz wszystko nieustannie zmieniać. Nigdy nie wiem kiedy skończyć.
Jakie kapele i płyty zainspirowały cię do grania metalu?
Carcass i Entombed.
Świetne kapele.
Owszem. Nie pamiętam tytułu pierwszej płyty Carcass jaką usłyszałem. Moim pierwszym albumem Entombed o dziwo nie była za to „Left Hand Path”, tylko „Clandestine”.
Kiedy teraz myślisz o swojej grze oraz o Entombed i Carcass, dostrzegasz wpływy tych kapel na Amon Amarth?
Nie (śmiech). Szczerze mówiąc to nie postrzegamy Amon Amarth jako death metalowego zespołu. Dla nas jest to zespół heavy metalowy z death metalowymi wokalami.
Ale wciąż jesteście dużo bardziej brutalni niż Sabaton, Saxon czy Iron Maiden.
Oczywiście, ale to dlatego, że w przeciwieństwie do nich startowaliśmy jako death metalowa kapela. Kiedy zaczynaliśmy zespoły takie, jak wspomniane Entombed i Carcass były u swojego szczytu. One nas wtedy inspirowały. Ale teraz wracamy do inspiracji, które mieliśmy wcześniej, a były to nieco lżejsze kapele, których słuchaliśmy jako dwunasto- czy trzynastolatkowie. A to były właśnie Iron Maiden, Accept, tego typu zespoły. I to są nasze inspiracje dziś. To jest muzyka, której słucham w domu. I tak chciałbym brzmieć.
Skoro jesteśmy przy Iron Maiden – spora część tej starej gwardii już nie istnieje albo zbliża się do końca karier. Black Sabbath kończy, Motorhead już skończyli, nawet Slayer się już żegna. Myślisz, że Amon Amarth jest kandydatem do wskoczenia w ich miejsce i wypełniania stadionów?
Mam nadzieję. W końcu ktoś musi to zrobić. Jeśli potrzeba, to jesteśmy następni w kolejce (śmiech). To jest przecież marzenie każdego członka każdego zespołu, żeby rosnąć, rozwijać się, być coraz większym na scenie i w końcu wskoczyć na stadiony. A my zrobiliśmy już to z festiwalami i teraz często pełnimy rolę headlinerów – wtedy możemy zrobić duże show. Zresztą to samo chcemy robić na własnych trasach: na każdym koncercie pokazać największą i najlepszą produkcję, jak to tylko możliwe.
Jak daleko teraz jesteście od tych stadionów?
Może nie jakoś bardzo daleko, ale na pewno wciąż nie jesteśmy na tym poziomie. Nawet nie potrafię powiedzieć, czy to jest kwestia najbliższej przyszłości. Te absolutnie wielkie zespoły, jak Iron Maiden czy Metallica, wciąż przecież funkcjonują. Poza tym obecnie jest mnóstwo zespołów, więc ogólnie odbywa się więcej koncertów. Tym samym są mniejsze, więc stanie się zespołem, który będzie mógł wypełnić stadion, jest trudniejsze niż kiedykolwiek. Ale nie jest też tak, że kategorycznie nie ma na to żadnej szansy, no i to jest przecież cel.
Wróćmy do albumu „Berserker”. Jak on powstał? Jak Amon Amarth tworzy?
W przeszłości zazwyczaj ja i Olavi (Mikkonen, drugi z gitarzystów zespołu – przyp. J.M.) dużo pisaliśmy razem. Często w jednej piosence Olavi na przykład napisał zwrotki, ja refreny. Tym razem napisałem wszystkie swoje piosenki od początku do końca sam, a Olavi napisał w całości swoje. To była właśnie podstawowa różnica przy „Berserker”.
Skąd ta zmiana?
Właściwie nie wiem. Mam w domu własne studio i w nim wszystko ustawione pod Amon Amarth. Olavi u siebie także ma. No i nie gramy już prób. W dawnych czasach cały zespół spotykał się na sali, gdzie wszyscy graliśmy wspólnie, próbując obrabiać różne pomysły. Ale przy ostatnich albumach stwierdziliśmy, że łatwiej jest nam pracować osobno. Dopiero kiedy mamy coś, co zaczyna przypominać piosenkę, pokazujemy to reszcie zespołu i dopiero wtedy następują jakieś ewentualne zmiany. Łatwiej jest zrozumieć i usłyszeć co się dzieje, kiedy samemu robisz gitary rytmiczne, prowadzące i perkusyjne rytmy. Reszta wtedy od razu rozumie, co i jak chcieliśmy zrobić.
Czy tak jest szybciej?
Chyba niekoniecznie. Złą stroną pracy samemu z komputerem jest fakt, że możesz wszystko nieustannie zmieniać. Nigdy nie wiem kiedy skończyć. Zazwyczaj, kiedy pracuję nad jedną piosenką, zaczynam tak naprawdę od dziesięciu różnych, a potem wygotowuję to do jednej. Na początku mam mnóstwo różnych riffów i melodii, obrabiam je i czasami wszystko ląduje w śmietniku, a czasami zostaje mi mnóstwo małych elementów. Ogrywam to, zmieniam, opracowuję, aż zacznę widzieć, że coś się z tego wyłania i że jest to dobre. To jak zasianie ziarna – często musisz poczekać, aż coś z tego wyrośnie. Trzeba na to czasu. A w wielu przypadkach to ziarno nie kiełkuje w ogóle.

Masz jakąś ulubioną gitarę na scenę i do studia?
Owszem. Na tym albumie nagrałem prawie wszystkie swoje partie na ESP Snakebite.
Na koncerty też ją zabierasz?
Nie, na scenę preferuję ESP EX. Jest nieco mniejsza niż Snakebite, ale także ma kształt Explorera. Snakebite jest dla mnie nieco zbyt duża i zbyt ciężka, co potem odbija się na moich plecach. Ale brzmi bardzo dobrze, dlatego na niej nagrywałem. Może nawet ma nieco fajniejszy dźwięk, niż EX, ale to nie są różnice, które będziesz w stanie usłyszeć podczas koncertu. Teraz wydaje mi się, że to może nawet nie jest różnica w brzmieniu, a w uczuciu, jakie daje ta gitara. Jest trochę bardziej dystyngowana niż EX. Ale, jak powiedziałem, EX ma wygodniejszy kształt, jest trochę mniejsza, więc lepiej wypada podczas koncertów. Lubię też modyfikować swoje gitary, żeby dodać im trochę fajności. Na koncertach mam swoje sceniczne gitary, to są instrumenty, w których coś wizualnie zmieniłem. Podejrzałem to choćby u Judas Priest – nie wiem, na jakich instrumentach oni grają, ale są to gitary robione specjalnie dla nich, nie ma tam żadnych standardowych Fenderów Stratocasterów czy Gibsonów Les Pauli. Mają bardziej widowiskowe, krzykliwe instrumenty, z dodanymi efektownymi płytkami, fajnymi paskami i tak dalej. Tym tropem idę. Biorę standardowe ESP i trochę ją zmieniam wizualnie, żeby nadać jej bardziej sceniczny wygląd.
Na tym albumie użyliśmy kombinacji sześciu różnych wzmacniaczy. Jeden z nich pożyczaliśmy nawet od Dave’a Murraya z Iron Maiden. To był jeden z jego starych Marshalli.
A co ze wzmacniaczami i efektami?
Na tym albumie użyliśmy kombinacji sześciu różnych wzmacniaczy. Jeden z nich pożyczaliśmy nawet od Dave’a Murraya z Iron Maiden. To był jeden z jego starych Marshalli. W większości utworów użyliśmy też Hughes & Kettner Triamp w połączeniu z innymi głowami. Zazwyczaj w ścieżkach gitary rytmicznej używaliśmy dwóch lub trzech wzmaków jednocześnie. Były Engl, Peavey, Randall Satan, Friedman… Mieliśmy taką skrzynkę rozdzielczą, za pomocą której mogliśmy połączyć sześć wzmacniaczy i różne kolumny, a to dawało nam możliwość wielu kombinacji. Mogliśmy wybierać, że chcemy ten wzmacniacz z tamtym do jednej partii, a do drugiej już połączyć dwa kolejne. Żeby ułatwić sobie pracę nadaliśmy wzmacniaczom i kolumnom numery, więc w studio porozumiewaliśmy się mówiąc: „wzmacniacz numer 1 i paczka numer 3, do tego wzmacniacz numer 2 i kolumna 1”. I cały czas przełączaliśmy się zestawiając ze sobą różne sprzęty, żeby uzyskiwać różne brzmienia dla poszczególnych utworów.
Jak to odtworzyć na żywo?
Nie używamy tych samych brzmień na żywo. Nie chcemy kopiować studyjnego brzmienia na scenie, bo to się nie sprawdza. Na koncertach mamy profilery Kempera. Mamy na nich ustawione nasze własne brzmienie, które opracowaliśmy na potrzeby koncertów. W przeszłości wyglądało to trochę inaczej. Pierwszą płytą, jaką nagraliśmy na Kemperach, był „Deceiver of the Gods”. Z tą technologią zapoznał nas producent płyty, Andy Sneap. Od tego czasu zaczęliśmy na koncertach używać tych samych brzmień, na których nagraliśmy płytę. Ale po jakimś czasie nasz inżynier dźwięku stwierdził, że na płycie ten dźwięk wypada świetnie, ale w koncertowej rzeczywistości można go poprawić. Opracowaliśmy zatem z innym inżynierem nowy dźwięk specjalnie na koncerty. Nagrywałem jakiś riff ze starszych płyt na czysto, wysyłałem mu, a on używał go do reampowania mojego czystego sygnału, by brzmienie było dopasowane do mojego stylu gry. To załadowaliśmy potem do Kempera i to jest brzmienie, którego używamy na koncertach.
