Z jednej strony trudno nazwać arcydziełem album z ładnymi piosenkami, a z drugiej co ma nim być, jeśli nie taka płyta! Skoro można by tak nazwać płyty Beatlesów, to dlaczego nie płytę Toma Petty’ego? Sprawdźmy na czym polega fenomen „Full Moon Fever”, największego komercyjnego sukcesu artysty.
„Full Moon Fever”
Już po pierwszych dźwiękach przesłuchując tę płytę mamy wrażenie, że „Full Moon Fever” został napisany w innym stylu niż wcześniejsze albumy Heartbreakers. Chociaż Mike Campbell (gitarzysta Heartbreakers) jest współautorem dwóch piosenek oraz współproducentem płyty i tak jak Benmont Tench (klawisze, wokal) oraz Howard Epstein (bass), zagrał na płycie, to jednak jest to pierwszy solowy album Toma, który brzmi inaczej niż Heartbreakers. Emanuje od niego jakaś pozytywna siła, jakaś na wskroś amerykańska dobra wibracja, która działa na nas kojąco i uzdrawiająco – przynajmniej jeśli chodzi o naszą duszę.
Ta niesamowita aura jest w dużej mierze spowodowana gitarami, bardzo mocno obecnymi na każdym albumie Toma, ale tu zrealizowanymi inaczej, bardziej na luzie, bardziej po amerykańsku, akustycznie, rootsowo. Dało do w rezultacie zupełnie nowy sound, którego założenia zostały później przeniesione na pierwszy album Traveling Wilburys.
„Full Moon Fever” nie ma słabego utworu. Nie ma nawet średniaka, same dobre i wybitne. Charakterny „I Won’t Back Down”, nostalgiczny „A Face in the Crowd”, kawał rockabilly w „Yer So Bad” tudzież „A Mind with a Heart of Its Own, ujmujący cover Byrdsów „Feel a Whole Lot Better”, przebojowy „Free Fallin'”…. Także relaksik w garażu Mike’a Campbella zamienił się pracę nad arcydziełem – najlepszym albumem w całym dorobku Toma.
Sesja w garażu
„Full Moon Fever” powstał niemal przez przypadek – na początku 1988 roku, Tom Petty wraz z jego nowym znajomym Jeffem Lynnem napisali i nagrali kilka piosenek w garażu Mike’a Campbella. Panowie nie spieszyli się z robotą, panowała miła i sielska atmosfera. Dodatkowo Lynne swoim usposobieniem wprowadzał wyjątkowo optymistyczną atmosferę. „W zasadzie to na początku dnia musieliśmy wyciągać samochody z tego garażu” – wspominał Petty ze śmiechem. „Jeff po prostu uwielbia przebywać w studiu. To dla niego jak Disneyland: >>Dobra, nagrywamy! Rany, co za zabawa!<< I to dotknęło mnie i Mike’a”. „Zawsze kochałem brytyjski rock i pop lat sześćdziesiątych, a Jeff czuje to samo” – mówił jeszcze Petty.
W rezultacie powstał fenomenalny album z popową przebojowością lat 60. i wspaniałymi kompozycjami, które w zasadzie dały początek nowemu muzycznemu wizerunkowi Toma Petty’ego.
Wszystko jest zawarte w piosenkach. Jeśli masz piosenki, to wszystko jest bardzo proste. Przy Full Moon Fever miałem szczęście, że piosenki po prostu się pojawiały, i to dobry okres w pisaniu, który miał miejsce także w Traveling Wilburys
Dąsy Heartbreakers
Fakt nagrania solowej płyty wywołał jednak pewne niezadowolenie wśród członków Heartbreakers, chociaż wszyscy oprócz perkusisty Stana Lyncha wzięli udział w jej powstaniu, Benmont i Howard początkowo nie byli zadowoleni z grania na koncertach kawałków z „Full Moon Fever” podczas koncertów Heartbreakers. Lynch wręcz nienawidził ich grać, co również przyczyniło się do jego odejścia z zespołu – mówił, że czuł się jak w zespole coverowym. Trudno odmówić muzykom racji, każdy ma przecież jakieś ambicje artystyczne. Dla Toma Petty’ego to wszystko było prostsze i takie rozgraniczenie musiało nieść za sobą inny muzyczny obraz.
W Heartbreakers reprezentuję tylko część brzmienia, ponieważ jest w tym zespole wiele innych wpływów. Jeśli zabierzesz mnie od nich, to właśnie otrzymasz

Traveling Wilburys
Co ciekawe sesje doprowadziły również do powstania Traveling Wilburys w formie jaką znamy, czyli zaimprowizowanej supergrupy, która stała się prawdziwą sensacją w 1988 roku. Co prawda inicjatorem nagrań pod szyldem Traveling Wilburys był George Harrison, ale to właśnie w garażu Campbella narodziła się idea zespołu.
Roy Orbison zaczął kręcić się po tym garażowym studiu, George Harrison pojawił się pewnego razu, by zagrać na gitarze akustycznej w „I Won’t Back Down” i tak narodził się pomysł czterech muzyków – Petty, Campbell, Lynne i Harrison – grających na gitarach i śpiewających wokół mikrofonu. Zabrzmiało to tak dobrze, że idea została zaadaptowana przez Wilburys, a reszty nagrań dokonywano już w studiu Boba Dylana w Malibu.
Zrobiliśmy „Full Moon Fever” dla czystej zabawy. Nigdy się tym nie przejmowaliśmy. To była najprzyjemniejsza płyta, nad jaką kiedykolwiek pracowałem