Szkoła muzyczna na Bednarskiej w latach dziewięćdziesiątych to była prawdziwa wylęgarnia talentów. Zaczęło się od Big Bandu im. Fryderyka Chopina… To tam poznałeś się z wszystkimi chłopakami z późniejszego Woobie Doobie?
Wojtek Olszak: Michała Dąbrówkę znałem jeszcze z podstawowej szkoły muzycznej, ale faktycznie dopiero na Bednarskiej mieliśmy okazję razem pograć. Jeszcze przed powstaniem wydziału jazzu, w szkole uformował się Big Band. To był koniec 1990 roku, w sekcji właśnie Michał na bębnach, Karim Martusewicz na basie (obecnie w Voo Voo i Karimski Club) oraz cała sekcja dęta, w sumie prawie dwadzieścia osób. Zajęcia prowadził Radosław Mleczko – profesor od saksofonu klasycznego, ale też czynny koncertujący muzyk, więc nie miał zbyt wiele czasu, aby się nami zajmować. Zaiskrzyło i zaczęliśmy spotykać się sami, choć skład szybko się wykruszył, to zostało nas pięciu… Nasza trójka w sekcji, Leszek Szeligowski na trąbce i Adam Korycki na saksofonie. Właśnie w takim kwintecie zagraliśmy parę koncertów w klubach jako Big Band im. Fryderyka Chopina. W tym samym czasie, dzięki pomocy dyrektora szkoły i jednocześnie mojego profesora od fortepianu klasycznego – Pawła Skrzypka – powoli formował się słynny Wydział Jazzu. My postanowiliśmy, że pogramy sobie coś elektrycznego, ale już tylko w trio. Po paru próbach, które robiliśmy w wakacje w domu rodziców Michała Dąbrówki, uznaliśmy, że w składzie przydałby się saksofonista. Gdy oficjalnie ruszył Wydział Jazzu, wśród całej masy najwybitniejszych jazzmanów-wykładowców znalazł się Mariusz „Fazi” Mielczarek. Poprosiliśmy pana profesora Mielczarka, aby wpadł na naszą próbę, posłuchał, co i jak gramy, i żeby może nam polecił któregoś z uczniów – saksofonistów. Posłuchał, zamyślił się i mówi: „Panowie, mam dla was saksofonistę… Ja będę z wami grał!”. Mało nie dostaliśmy zawału z radości! Wkrótce, dzięki uprzejmości Mariusza Adamiaka, mogliśmy codziennie od rana do 16 robić próby w legendarnym Jazz Clubie „Akwarium”. Po paru takich próbach Fazi powiedział, że fajnie by było mieć w składzie jeszcze gitarzystę. Następnego dnia przyprowadził Michała Grymuzę, z którym grał wtedy w zespole Daab. Natomiast Wojtka Pilichowskiego poznałem podczas sesji nagraniowej Maryli Rodowicz w 1992 roku, na którą to sesję zaproszono nas jako sidemanów. Zanim zaczęliśmy nagrywać, urządziliśmy sobie w studiu – jeszcze z Radkiem Macińskim na bębnach – jam session. Tak nam z Pilichem „zapaliło”, że natychmiast wiedziałem, że wkrótce będę chciał go zaprosić do Woobie Doobie! Reszta jest już historią…
Od powstania w zasadzie byliście bardzo zapracowani przy wielu projektach i to chyba dlatego jako Woobie Doobie nagraliście do tej pory tylko trzy płyty. Nie planowaliście nigdy wydać jakiegoś materiału live? Wiesz – inne aranże, rozbudowane solówki w waszym wykonaniu, to by było coś!
Wojtek Olszak: To prawda, szybko się okazało, że dość dobrze sobie radzimy w studiu, więc rozdzwoniły się telefony i staliśmy się bardzo rozchwytywanymi muzykami sesyjnymi. Cieszyło nas to bardzo, bo to było zawsze nasze marzenie – praca studyjna! Razem z Michałem Dąbrówką, jeszcze w czasach szkolnych, złapaliśmy totalną „korbę” na punkcie ćwiczenia pod kątem studia. Zamknęliśmy się na prawie dwa lata w jednej z sal, ćwicząc od rana do wieczora rzeczy, które nam się potem mogą przydać w studiu. Czytanie nut, time, precyzję, artykulację, aranże, podziały, groove’y itd. Natomiast z płytami Woobie Doobie jest trochę tak, że one wynikają z naszej potrzeby takiego grania w danej chwili. Każdy z nas realizuje się przy wielu projektach solowych i sesyjnych. Dla mnie każda płyta, którą produkuję, nagrywam czy miksuję – jest moja, w każdej się spełniam, bo kręcą mnie różne stylistyki i różnorodność w muzyce. To nie jest tak, że nagrywamy płyty z różnymi artystami, ale po cichu „marzymy, by wreszcie nagrać coś swojego”. Może stąd właśnie ta „ogromna” liczba wydawnictw Woobie Doobie! [śmiech]
A płyta koncertowa? Bardzo chętnie, ale może niech to będzie – powiedzmy – nasza piąta płyta. A niekoniecznie trzecia, po dwunastu latach przerwy.
Przypominasz sobie, jak wyglądał timeline „Dawnych Tańców i Melodii”: kiedy zaczęliście komponować, nagrywać pomysły, wreszcie realizować płytę? Możemy to teraz usystematyzować?
Wojtek Olszak: Jak już wspomniałem, spotkaliśmy się po latach w całym składzie na tej gali, to był chyba luty 2012. Pierwsze sesje trwały trzy–cztery dni w kwietniu 2012. W maju i czerwcu dogrywałem fortepiany i dodatkowe klawisze. Potem – co było do przewidzenia – zaczęły się nagrania z innymi Artystami, koncerty, festiwale czy warsztaty, więc kolejne sesje to październik 2012, ostatnie to początek 2013, no i miksy to sierpień – wrzesień 2013. Oczywiście rozciągnęło się to dość poważnie w czasie, ale samych sesji nie było zbyt wiele. Po miksach – rzecz jasna – mastering, który wykonał Grzegorz Piwkowski w High-End Audio. Cały album ukaże się niebawem, wczesną wiosną. Będziemy wtedy mieli kilka sporych i zaskakujących niespodzianek, bo odbyło się też parę cudownych i supertajnych sesji! Nie wiem, czy mogę już o tym mówić, bo do premiery próbujemy to utrzymać w tajemnicy.
Jak nagrywaliście „Tańce…”? Na setkę, razem, osobno? Rejestracja torami analogowymi, edycja w domenie cyfrowej? Poproszę trochę przepisów na Woobie Doobie w odsłonie trzeciej z twojej realizatorskiej kuchni.
Wojtek Olszak: Założenie było dość proste, aby nagrać materiał tak, jak się od lat nagrywa na świecie, czyli najpierw na setkę podstawowe ślady, a potem overdubs, czyli dogrywki. W studiu Łukasza Błasińskiego (który także realizował nasze nagrania) – części Woobie Doobie Studios, jest możliwość zarejestrowania kapeli na setkę. Tak właśnie nagraliśmy w te kilka dni podstawowe ślady: bębny, bas, gitarę i klawisze. Graliśmy razem we czterech, rejestrując na czysto sekcję, a gitary i klawisze, traktując raczej pilotażowo. Oczywiście okazało się, że spora liczba tych „pilotów” weszła na płytę, potem podczas sesji overdubs dogrywaliśmy jeszcze dodatkowe gitary, klawisze, fortepiany i oczywiście saksofony, także jakieś nakładki basowe czy solówki. Myślę, że to najlepsza metoda nagrywania, bo przy graniu na setkę pojawia się jakaś magiczna interakcja między muzykami. Oczywiście wymaga to dużego skupienia i dość poważnej sprawności muzyków aby się udało, ale efekt jest znakomity. Jeśli chodzi o samą rejestrację i tory, to od lat mam stały repertuar: ślady nagrywam torami analogowymi – czyli przez zewnętrzne preampy i kompresory, wchodząc przez bardzo dobrej klasy przetworniki A/D do Pro Toolsa, używając go jako rejestratora cyfrowego. Uprzedzając pytanie – dlaczego Pro Tools? Bo od powstania tego programu, był on przeniesieniem magnetofonu wielośladowego i konsolety do komputera, dzięki czemu każdy „analogowy” realizator mógł bez problemu poradzić sobie z jego obsługą. Przez to stał się standardem, praktycznie zainstalowany jest w każdym studiu na świecie – co jest bardzo wygodne przy przenoszeniu śladów z różnych sesji i miejsc.
A jak wyglądało miksowanie? Powiedz parę słów o tym ważnym procesie. Od czego zacząłeś i na czym skończyłeś?
Wojtek Olszak: O ile samej rejestracji śladów dokonuję w domenie cyfrowej, o tyle dobrego miksu nie potrafię zrobić w cyfrze. Pewnie to błędy dzieciństwa i przyzwyczajenie do pewnej estetyki soundu, bo jednak pierwsze nagrania z moimi Mistrzami realizacji robiliśmy na dużych konsoletach Neve i SSL oraz wielośladach Studer na szeroką taśmę… Ten specyficzny rodzaj brzmienia bardzo mi odpowiada, dlatego u siebie w studiu – głównie przeznaczonym do miksowania – też mam dużą czterdziestoośmiokanałową konsoletę i dwudziestoczterośladowego Studera. Zawsze przy miksie najważniejsze ślady z Pro Toolsa przegrywam na analogową taśmę, pozostałe ślady, które się nie mieszczą na taśmie też trafiają na kanały konsolety, odpalane są z PT, który jest synchronizowany time code’em ze Studerem. Całość miksuję analogowo na konsolecie, przy użyciu zewnętrznych urządzeń. Dokładnie tak było też przy miksach płyty Woobie Doobie.