Choć Randy Rhoads nagrał z Ozzy’m Osbournem zaledwie dwa albumy, jego wpływ na świat rocka i metalu jest nie do przecenienia. Basista Rudy Sarzo, który grał z Rhoadsem zarówno w Quiet Riot, jak i w zespole Ozzy’ego, uważa jednak, że gitarzysta nie osiągnął wtedy szczytu swoich możliwości, ale dopiero się rozkręcał. Niestety można tylko pomarzyć, co by się działo, gdyby Randy był wciąż wśród nas…
Randy Rhoads był gitarzystą wyjątkowym – nie tylko ze względu na technikę, ale także na, jak mówi Rudy Sarzo, pewien „mistyczny pierwiastek”, który posiadał. Miał zaledwie 25 lat, gdy zginął w katastrofie lotniczej 19 marca 1982 roku, będąc w trasie z Osbournem. Wspólnie nagrali tylko dwa albumy: Blizzard Of Ozz (1980) i Diary Of A Madman (1981), na których znalazły się m.in. takie klasyki jak „Crazy Train”, „Revelation (Mother Earth)” czy „You Can’t Kill Rock And Roll”.
Choć wielu twierdzi, że to był jego szczytowy moment twórczy, Sarzo ma zupełnie inne zdanie. W wywiadzie dla Music Radar powiedział:
Nie, nie, nie – to nieprawda. Jako ktoś, kto był wtedy obok niego, mogę powiedzieć: Randy dopiero się rozkręcał. Te dwie płyty to nie był szczyt, to był początek
Sarzo podkreśla, że na koncertach Ozzy’ego Rhoads rozwijał swoje pomysły daleko poza to, co zarejestrował w studio:
„Gdy graliśmy na żywo, on wynosił te utwory na zupełnie inny poziom. Szczególnie w końcówce setu, gdy graliśmy kawałki Black Sabbath – ‘Paranoid’, ‘Iron Man’ i ‘Children of the Grave’. Tam naprawdę eksperymentował. Te utwory były dla niego nowym terytorium. Wplatał nowe elementy w solówki – nie za dużo, ale tyle, żeby zaspokoić własną potrzebę tworzenia. On nie był typem gitarzysty, który grałby to samo każdego wieczoru. Był po prostu zbyt kreatywny.”
Sarzo wspomina go jako muzyka absolutnie unikalnego:
Randy od początku był gwiazdą. Pamiętam pierwszy raz, gdy zobaczyłem go na scenie z Quiet Riot – miał w sobie coś nieuchwytnego. Miał swój styl, był wierny sobie i swojej muzyce. Już wtedy było wiadomo, że zajdzie daleko – i ja to czułem, i publiczność też. Ale wtedy był trochę jak w klatce – muzycznie ograniczony
„Był pierwszym muzykiem, z którym grałem, który miał tak głęboką muzyczną integralność. Pochodził z muzycznej rodziny – jego krewni prowadzili szkołę muzyczną, uczył się teorii, czytania nut, komponowania… A ja grałem wcześniej z chłopakami, którzy uczyli się z płyt i wymieniali się riffami na ulicy.”
Większość ludzi z takim wykształceniem lądowała w jazzie albo w muzyce klasycznej, nie w hard rocku. Randy był wyjątkiem