Bruce Dickinson to jeden z najbardziej charakterystycznych głosów w historii muzyki heavymetalowej. Szykował się na perkusistę, ale okazało się, że umie śpiewać lepiej niż grać… Z zespołem Iron Maiden związany od 1982 roku i płyty „The Number of The Beast”. Pozostał z nimi ponad dziesięć lat, a potem realizował swoje solowe i prywatne ambicje, by ponownie powrócić do składu Żelaznej Dziewicy w 2000 roku, po raz kolejny pomagając wywindować zespół na światowy rockowy top.
Autobiografia Bruce’a Dickinsona ukazała się w wielu krajach, w tym w Polsce, i jak łatwo się domyślić, jest lekturą interesującą, w wielu miejscach zaskakującą. Poznajemy Bruce’a z wielu stron, jego osobowość, zarówno w życiu prywatnym, jak i artystycznym, okazuje się o wiele bardziej złożona i głęboka, niż można to sobie wyobrazić, oglądając go na koncertach i słuchając jego muzyki. Wybraliśmy dla was dwa fragmenty książki traktujące o technice śpiewania, higienie głosu oraz wspomnienia z pierwszego pobytu Iron Maiden w Polsce.
Fragmenty pochodzą z książki B. Dickinsona pt. „Autobiografia”, która ukazała się nakładem WSQN – Wydawnictwa Sine Qua Non.
Śpiewanie to niezła harówka, a robienie tego w zespole takim jak Iron Maiden to dodatkowe obciążenie. Moje struny głosowe nie miały łatwo. Nigdy nie przywiązywaliśmy większej uwagi do odsłuchów na wokal, a długowieczność mojego głosu nie była brana pod uwagę, gdy planowano kolejne wyczerpujące trasy. Przy moim sposobie śpiewania prędzej czy później musiały pojawić się problemy z głosem. Najlepszą analogią dla wokalisty tracącego głos jest piłkarz, który złamał nogę. Może się okazać, że już nigdy więcej nie będzie w stanie grać. Głos jest niezwykle wrażliwym instrumentem i może się zwyczajnie wyczerpać. Lekkie nadwyrężenie głosu da się szybko zaleczyć odpoczynkiem i ciszą. Taka praca – czasem trzeba się pobawić w mnicha. Gorzej z chorobami – śpiewanie z zapaleniem krtani może spowodować szybkie zakończenie kariery.
Zazwyczaj w takich sytuacjach na wokalistach ciąży spora presja. Zresztą często sami ją na siebie nakładają. Każdy chce zagrać koncert, a poczucie winy z powodu jego odwołania jest ogromne. Menedżerowie, agenci i inne osoby zaangażowane w zespół albo nie wyrażają zrozumienia, albo co najwyżej zachowują neutralność. Na szczęście nie zdarzało mi się to zbyt często przez te wszystkie lata, ale natężenie pracy i tryb życia w pierwszym pięcioleciu grania z Iron Maiden musiały odbić się na moim głosie.
Najlepszym sposobem na ulżenie głosowi jest dobry sen w cichym pomieszczeniu bez klimatyzacji – jedynie z ustabilizowaną temperaturą i odpowiednią wilgotnością. Najlepiej regularnie fundować sobie dni wolne, nie mówić za dużo i nie witać się z każdym napotkanym nieznajomym – takie spotkania to najszybsza droga do złapania przeziębienia lub grypy. Pomaga też zbilansowana, niezbyt wyszukana dieta ze świeżymi warzywami, ograniczanie produktów mlecznych i unikanie w miarę możliwości jedzenia, które sprzyja zbyt mocnemu wydzielaniu się śluzu. Zbyt dużo wydzieliny w gardle lub jej lepka konsystencja to zabójstwo dla wokalisty. Struny głosowe są tak żałośnie wrażliwe, że wystarczy jedna malutka kropelka przyklejona do nich i zamiast czystego wibrata wychodzi bardzo nieprzyjemny dźwięk. Polipy, czyli guzki spowodowane gwałtownym, powtarzającym się otarciem strun głosowych (na przykład przy ciągłym krzyku), to problem podobnego typu. Pewna niemiecka śpiewaczka operowa napisała rozprawę na temat flegmy, w której wyszczególniła ponad 50 jej rodzajów – prawie tyle samo określeń, ilu używają Eskimosi, żeby wyodrębnić rodzaje śniegu.
Nie trzeba tłumaczyć, że większość narkotyków fatalnie działa na głos, zwłaszcza takie jak kokaina i speed, które po wciągnięciu dostają się do błony śluzowej w jamie zatokowej. Na niektórych dobrze działają papierosy i hasz, ale ja nie należę do tej grupy. Oczywiście są i tacy, którzy dają radę mimo wszystko, ale jeszcze korzystniej jest po prostu stronić od takich rzeczy i lepiej wykorzystać swoje możliwości wokalne. Struny głosowe to jedynie wierzchołek góry lodowej. Mój styl śpiewania jest niezwykle siłowy, pod koniec próby jestem wyczerpany. Boli mnie brzuch i głowa, a oczy niemal wyskakują mi z orbit. Przepona jest maszynownią dla głosu, a wokaliści często oddychają w sposób charakterystyczny dla ludzi medytujących lub uprawiających jogę. Dobry wokalista rzadko podnosi ramiona przy oddychaniu, proces ten jest u niego niemal niezauważalny, ponieważ wokaliści dbają o rozluźnienie płuc i brzucha. Pozwalają, żeby powietrze samo ich wypełniało swoim ciśnieniem – dzieje się tak, gdy ciało jest rozluźnione. Ciekawe jest to, że większa część płuc znajduje się znacznie poniżej klatki piersiowej. Dlatego uwielbiam elastyczne paski. Jakiekolwiek ograniczenia na wysokości brzucha są strasznie niewygodne. Sprawiają, że z przepony wychodzi zbyt mało powietrza. Wokaliści ćwiczą, by wzmocnić przeponę. Trenują utrzymywanie takiej sylwetki, żeby niższa część tułowia była lekko spłaszczona, co zwiększa pojemność płuc. Z tego powodu jedzenie tuż przed koncertem może być dość niekomfortowe, a nawet niebezpieczne. Gdy już przepona odmierzy, ile powietrza przepuścić i z jaką prędkością, struny głosowe wytwarzają dźwięk poprzez skurczanie się lub rozluźnianie, podobnie jak ze stroikiem w ustniku klarnetu. To jeszcze nie koniec. Ten nieobrobiony jeszcze dźwięk dociera do podstawy języka, który nadaje mu kształt i pogłos, kierując go do odpowiedniej jamy rezonansowej w podniebieniu miękkim oraz twardych, kościstych przestrzeniach w jamach zatokowych. Dzięki ćwiczeniom wokaliści są w stanie wydobywać odpowiedni dźwięk ze środka swojego ciała. Pewne zasady się nie zmieniają i jeśli chcesz śpiewać jak nikt inny poprzez maksymalne wytężanie głosu, upewnij się, że wiesz, jak to robić, nim się na to zdecydujesz. Dzięki temu jest szansa, że twój głos wytrzyma więcej niż pięć lat. Głos to w końcu tylko głos. Służy do opowiadania historii, do wzbudzania w ludziach emocji. W pewnym sensie efekt końcowy wymaga powzięcia konkretnych kroków. Po tym krótkim opisie pewnie zastanawiacie się, jakim cudem byliśmy w stanie wydać z siebie coś więcej niż pojedynczą samogłoskę bez uprzedniego zdobycia dyplomu w college’u. Na szczęście dzieci są niezłymi nauczycielami. Zapominamy, jak to jest być dziećmi – a wielka szkoda – lecz one potrafią wydać z siebie najbardziej niewiarygodne dźwięki. Potwierdzi to każdy, kto musiał siedzieć obok takiego dziecka przez kilka godzin na pokładzie samolotu. Moc, z jaką głos wydobywa się z tak małych ciałek, jest niezwykła. Oczywiście gwiazdy rocka wiele lat temu posiadły umiejętność zachowywania się jak dzieci, ale gorzej idzie im z naśladowaniem ich w temacie wydobywania głosu.
Nadszedł czas na wyprawę do Imperium Zła, za żelazną kurtynę, czyli do Polski, gdzie rozpoczynaliśmy trasę „Powerslave”. Do Polski polecieliśmy tupolewem Tu-134, małym, dwusilnikowym samolotem. Polski przewoźnik LOT korzystał wyłącznie z radzieckich samolotów. W tym modelu na dziobie znajdowało się przeszklone stanowisko strzelnicze bombardiera. Niezła gratka. Siedzieliśmy w ciasnym kadłubie z siatkami zamiast półek pod sufitem. Obsługa o dość morderczym usposobieniu serwowała nam niezidentyfikowane produkty mięsne oraz słodycze.
Warszawa była zakazanym owocem. Przyjęcie, z jakim się spotkaliśmy, przypominało powitanie Beatlesów w Wielkiej Brytanii po ich występie na Shea Stadium. Wysiedliśmy z samolotu i początkowo nie byliśmy świadomi, że na lotnisku czeka na nas kilkaset osób z banerami, plakatami i płytami. Komitet powitalny był niezwykle miły i wyluzowany – kompletne przeciwieństwo tego, czego mogliśmy się spodziewać, czyli stalinowskich aparatczyków lub błaznów rodem ze Stasi. Zeszliśmy po schodach maszyny i przywitaliśmy się z przedstawicielem
organizatora. Dookoła uśmiechy. My też się uśmiechaliśmy, słońce świeciło, a skwar sprawiał, że pas startowy wyglądał, jakby był pomarszczony.
– A gdzie Rod? – spytał przedstawiciel organizatora.
Rod Smallwood postanowił, że ta chwila będzie odpowiednia do zrobienia na wszystkich wrażenia. Kupił biały garnitur (choć po dziś dzień upiera się, że był beżowy) i ciemne okulary przeciwsłoneczne. Gdy otworzyły się drzwi samolotu, zmierzył wzrokiem komitet powitalny, który zupełnie go zignorował. Zeszliśmy na płytę lotniska i rozmawialiśmy z ludźmi, a Rod stał sam, w garniturze i okularach. Kwestionowaliśmy jego dobór garderoby, już gdy wchodziliśmy na pokład.
– Muszę im pokazać, kto tu rządzi – powiedział.
Z tego, co pamiętam, żaden z nas nie był przekonany, czy biały garnitur zrobi wrażenie na kimkolwiek w Warszawie. Gdy przeszliśmy przez kontrolę celną, stało się jasne, że do służb zabezpieczających teren lotniska przeniknęli fani Iron Maiden. Każda uzbrojona osoba chciała autograf, a gdy usiłowaliśmy dotrzeć do czekającego na nas przed wejściem do terminalu autokaru, musiałem użyć swoich ograniczonych zdolności do gry w rugby, żeby się do niego przedostać.
W autokarze ponownie wróciliśmy do kwestii białego garnituru. Rod nie czuł się zbyt dobrze z tym, że nie znalazł się w centrum uwagi. Przyznaję, że ciągnąłem z niego łacha. Rod miał przykry zwyczaj okładania rozmówcy po czubku głowy kostkami dłoni, jeśli nie podobał mu się przebieg rozmowy. Ważniacy przemysłu muzycznego żyli w strachu, ale takie zachowania tolerowano w czasach kultury macho. Podobnie jak kobiety tolerowały zaloty i macanki, choć zaciskały wargi i w myślach serwowały delikwentowi kopa w jaja.
– Zamknij się – rzucił Rod i wyciągnął rękę, żeby pacnąć mnie pięścią po czubku głowy.
Złapałem jego rękę i doszło do klinczu. Robiło się ciekawie. W końcu obaj padliśmy w zapaśniczym uścisku na podłogę autokaru. Rod wymamrotał:
– Jasna cholera, jesteś dość silny jak na takiego kurdupla.
Po tym niegodnym incydencie biały garnitur Roda nie był już biały, tylko brudny i zmierzwiony. Nigdy więcej go nie widzieliśmy.
Polacy byli niesamowici. Poza tym dla nas był to pierwszy kraj na naszej trasie, który nigdy nie miał okazji widzieć zespołu z poprzednim wokalistą. Zgodnie z przewidywaniami koncerty przebiegły w zasadzie bezproblemowo. Wielki entuzjazm fanów oraz wyczuwalna aura wolności sprawiły, że moglibyśmy równie dobrze stać na scenie w samej bieliźnie i machać białymi flagami, a i tak reakcja ludzi byłaby taka sama. Podróż przez Polskę była niczym przeżycie od nowa ostatnich 40 lat, od okropności w Auschwitz przez ponurą rzeczywistość komunizmu po kiełkującą nadzieję na lepszą przyszłość, na razie jeszcze ledwie dostrzegalną. Oddelegowano do nas energicznego chłopaka o imieniu Józef, który miał być naszym ochroniarzem podczas całego pobytu. Józef nie za dobrze znał angielski, a Sowieci wyszkolili go do zabijania wrogów na wszelkie możliwe sposoby. Był członkiem służb specjalnych. Na szczęście Józef nie miał zamiaru zabijać żadnego z nas, choć to zapewne szybko by się zmieniło, gdyby nagle wybuchła wojna.
Został odesłany na wieczny urlop zdrowotny po tym, jak jego spadochron nie otworzył się podczas skoku z samolotu lecącego na wysokości 100 metrów. Kontuzja pleców oznaczała dla niego oddelegowanie do mniej wyczerpujących zajęć, takich jak ochranianie dekadenckich gwiazd rocka z Zachodu. Po kilku dniach udało nam się przekabacić go na naszą stronę. Z początku jego reakcją na chaos, który wywoływaliśmy wszędzie, gdzie się pojawialiśmy, była chęć zabicia wszystkich dookoła. Nosił przy sobie broń, choć pewnie wcale jej nie potrzebował. Któregoś wieczora pokazał, że potrafi zgasić światło szybkim kopniakiem. Zamiast użyć do tego rąk, wymachiwał nogą na wysokości głowy, a następnie z niesłychaną zwinnością nacisnął wyłącznik stopą. Wyjaśniliśmy Józefowi, że publiczność to nasi przyjaciele i nie powinien próbować ich zabijać, bo oni tylko chcą być dla nas mili. Chyba przyjął to do wiadomości. W ciągu kilku następnych dni jego angielski znacząco się poprawił, choć miało to swoje zaskakujące konsekwencje. Ktoś z ekipy zdobył trochę narkotyków. Przekonaliśmy Józefa, żeby spróbował. Efekty były natychmiastowe i obawiałem się, że potrwają trochę dłużej niż zwykle. Józef wszedł na łóżko w doskonałym nastroju i poprosił o ciszę.
– To dobra kobieta – rzekł, przysiadając na wirtualnego penisa, z dwoma równie wirtualnymi wackami w dłoniach i językiem rozpychającym znacząco jeden z policzków. Nucił przy tym „Nad pięknym modrym Dunajem”, podskakując i kiwając się na boki w zaskakująco dobrym rytmie.
– Bardzo dobrze, Józef.
Trzeba jeszcze było nad nim popracować, ale robił postępy. Gdy jeździliśmy po Polsce, wskazywał nam różne ciekawe miejsca:
– Tam jest tajna baza wojskowa.
– Macie migi? – spytałem.
– Tak! MiG-21.
Lubiłem Józefa. Właściwie to lubiłem wszystkich Polaków, których spotkaliśmy. Miasteczka były w większości dość depresyjne. Nocowaliśmy w luksusowym hotelu w Warszawie, ale pewnego dnia obudziłem się pijany w jakimś mieszkaniu, nie wiedząc, gdzie jestem. Dookoła sami ludzie, którzy nie znali angielskiego. Sam jestem sobie winny, bo piłem z Howardem Johnsonem, dziennikarzem, który przyleciał, żeby zdać relację z koncertów. Jechaliśmy gdzieś i zatrzymała nas milicja. Nasi asystenci powiedzieli im, że jesteśmy Polakami, więc pozwolono nam odespać kaca w mieszkaniu, gdzie słuchaliśmy kaset nagranych z radia. Ostre słońce raziło niemiłosiernie, aż do bólu. Mieliśmy przy sobie tylko kilka złotych, gdy wyszliśmy z mieszkania. Okazało się, że jesteśmy na osiedlu wieżowców. Budynki były szare i w kiepskim stanie, kolejka ludzi czekających na tramwaj lub autobus z każdą chwilą się wydłużała. Mijało nas kilku sprzedawców warzyw jadących wozami ciągniętymi przez konie. Po jakiejś godzinie znaleźliśmy taksówkę. Mimo że przez długie włosy może i wyglądaliśmy na obwiesiów bez kasy, to od razu można było poznać, że jesteśmy z zagranicy. Zażyczyliśmy sobie kurs pod elegancki hotel. W końcu zespół nie mógł wystąpić tego dnia bez wokalisty. Reszta miast, które odwiedziliśmy, wyglądała podobnie. Zaprowadzono nas na zakupy do domu towarowego. Nie było tam za dużo do kupienia. Budynek nie zmienił się znacząco od czasów jego poprzedniego przeznaczenia na kwaterę główną Gestapo. Graliśmy między innymi w halach sportowych, a jedna z nich, Spodek, w szalonym widzie architekta została zaprojektowana na podobieństwo wielkiego latającego talerza. We Wrocławiu daliśmy występ w Hali Stulecia, co było dość przerażające. Z sufitu zwisała olbrzymia czerwona kurtyna, która zasłaniała sam śro dek kopuły. Powód szybko wyszedł na jaw. Kopułę podtrzymywał ogromny, kamienny Krzyż Żelazny. Na zapleczu w ścianach widać było otwory służące niegdyś Gestapo do szpiegowania publiczności i pewnie także do oceniania jej entuzjazmu względem nazistowskiej szopki na scenie. Krążyła plotka, że tunele pod budynkiem sięgają 17 pięter. Wciąż trafialiśmy na pozostałości po nazistach. Byliśmy już wcześniej na Jersey, która też była przecież okupowaną fortyfikacją. Istniały jeszcze spore fragmenty ruin. Mówiło się, że ludzi, którzy je budowali – w tym także Polaków – chowano w tych murach, w miejscu, gdzie umarli. Absolutnie najbardziej otrzeźwiającą i depresyjną pozostałością po duchach starej Europy był obóz w Oświęcimiu, do którego też pojechaliśmy. Tam śmierć była zaplanowana z dokładnością i brutalnością – i nie dało się jej uniknąć. W naszym przeludnionym świecie ludobójstwa nie szokują już tak jak kiedyś. (…) Po tej wizycie nie mogłem powstrzymać płaczu. Byłem wściekły i nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Coś podobnego poczułem dopiero dziesięć lat później, gdy wyjechałem do Sarajewa w trakcie oblężenia.