Mając świadomość, że nowy album Hate, jednej z polskich legend black i death metalu, jest na horyzoncie, można było podejrzewać, że gitarzysta Dominik „Domin” Prykiel nie zmarnował pandemicznych miesięcy. Co jednak dokładnie działo się w Hate oraz innych projektach Domina i co czeka je w najbliższym czasie? Zapytaliśmy u źródła.
Kuba Milszewski: Jak minął rok z pandemią?
Domin: Został przesiedziany w domu, ale nie bezowocnie. Na horyzoncie pojawiała się płyta Hate, więc wiedziałem, że będzie sporo pracy. Rok z koronawirusem zaczął się po nagłym powrocie z trasy z Belphegor i Suffocation. Skończyliśmy w Szwajcarii. Tam jeszcze mieliśmy zagrać koncert, ale już się okazało, że przyszedł lockdown, więc musieliśmy bardzo szybko uciekać do Niemiec po sprzęt. Przekroczyliśmy granicę o 23 z kawałkiem, więc uciekliśmy od kwarantanny w ostatniej chwili.
Rok z koronawirusem zaczął się po nagłym powrocie z trasy z Belphegor i Suffocation. Skończyliśmy w Szwajcarii. Tam jeszcze mieliśmy zagrać koncert, ale już się okazało, że przyszedł lockdown, więc musieliśmy bardzo szybko uciekać do Niemiec po sprzęt. Przekroczyliśmy granicę o 23 z kawałkiem, więc uciekliśmy od kwarantanny w ostatniej chwili
Od tamtej pory siedziałem w domu. Tak to się zaczęło – trochę smutno, ale widocznie tak musiało być. W zeszłym roku sezon się trochę otworzył – zagraliśmy festiwal w Jaromerze, czyli mini Brutal Assault. Potem na dłuższy czas było zarzucenie koncertów, bo nagrywaliśmy płytę. Ostatnio znów trochę pograliśmy – Obscene Extreme, festiwal w Zwierzyńcu, trochę lokalnych polskich festiwali. Póki co wszystko idzie w dobrym kierunku, jeśli tak zostanie to dokończymy trasę z Belphegor i Suffocation w lutym i marcu. Koncerty są już klepnięte, raczej się odbędą. Co do przyszłości – zobaczymy, miejmy nadzieję, że po premierze wszystko ruszy pełną parą.
Problemy zdrowotne cię ominęły?
Generalnie tak. Byłem przeziębiony wracając z trasy, więc zrobiłem sobie sam kwarantannę i nie wychodziłem dwa tygodnie z domu. Ale poszło bezproblemowo. Nie robiłem sobie testów, ale wydaje mi się, że mnie to ominęło.
Z czego żyje metal, jeśli nie może żyć z metalu?
Ja się przebranżowiłem ze stacjonarnych lekcji gry na gitarze na online. Udzielałem lekcji już wcześniej, ale podczas pandemii bardziej na to postawiłem. Zacząłem sobie działać w sieci, zrobiłem nawet z Pavulonem testy – ja mu grałem, on pukał w bębny, sprawdzaliśmy czy wszystko słychać. Jakieś pierwsze zajęcia poszły i powoli to ruszyło. Działam sobie tak do tej pory. Była też dorywcza praca zdalna, więc na razie jest okej.
Nagrywaliście też nową płytę Hate. „Rugia” jest już gotowa.
Nagrywaliśmy wszystko w Hertzu, tam też powstawały miksy. W pewnym momencie mieliśmy już wszystko nagrane, dosyłałem jeszcze ostatnie rzeczy, ale doszły potem jeszcze dodatki, które dosyłałem do reampingu. Byłem też w Hertzu dopracować pewne szczegóły, delaye, solówki, efekty, co głośniej, co ciszej – kwestie robione już bezpośrednio na komputerze i na sprzęcie do miksowania. Do ostatniej chwili robiliśmy poprawki, popraweczki, po nocy dogrywałem jakieś podciągnięcia wajch – szaleństwo pełne.
Dopracowywanie do najmniejszego detalu.
Tak. Jeszcze przed masteringiem okazało się, że można coś poprawić, więc siedzieliśmy z Adamem (ATF Sinnerem, gitarzystą, wokalistą i liderem Hate – przyp. J.M.) na telefonie i zastanawialiśmy się, że może jeszcze tutaj bym coś dograł. No to od razu odpaliłem słuchawy i po nocy dokładałem parę szczególików.
Po fakcie zawsze chce się coś jeszcze poprawić i dorzucić.
Tak. Nie byłem pewien paru rozwiązań, więc stwierdzaliśmy: „zobaczmy, najwyżej tego nie wykorzystamy”. Ale niektóre rzeczy się w ten sposób spodobały, uznaliśmy, że będzie ciekawiej. Kilka detali na początku nas nie przekonywało, ale ostatecznie stwierdzaliśmy, że jednak są fajne. Wolę mieć więcej nagranych rzeczy i ewentualnie je móc potem odrzucić, niż nie mieć czegoś dopracowanego. Te szczegóły to były głównie jakieś tła, przestrzenie. Sporo jest tam wajch, flażoletów. A uważam, że można było jeszcze więcej, spróbujemy poszaleć przy następnej płycie.
W porównaniu do poprzedniej płyty „Auric Gates of Veles” – co się zmieni?
Będzie bardziej technicznie, bardziej death metalowo. I odważnie. Bardzo mi się to podoba. Nie spodziewałem się od Adama takich riffów. Niektórymi rzeczami bardzo mnie zaskoczył, oczywiście pozytywnie. Naprawdę fajny materiał. Adam dużo więcej muzy zrobił tym razem z bębniarzem, ja odpowiadałem tak naprawdę za wszystkie leady, oczywiście też rozdwojenie gitar. Kiedy jakiś riff się powtarzał kilka razy, wprowadzałem harmonie albo nagrywałem zupełnie odrębną partię, która się spasowywała z tą główną. Starałem się po prostu, żeby lewa i prawa gitara nie grały tego samego, starałem się to rozdwajać. A jeśli był jakiś fajny riff, który mógł pasować jako tło do jakiegoś leadu czy solo, to je też nagrywałem. Wymyślałem je wszędzie tam, gdzie pasowało, a potem, gdy Adam nagrał wokal, zostało jeszcze miejsce na dołożenie jakichś rozmaitości, czy to wajch, czy to jakichś pojedynczych dźwięków. Wszystko to po prostu upiększanie, żeby było ciekawie.
Co będzie się z tą płytą działo dalej? Płyta nagrana, premiera za nami.
Premiera miała miejsce 15 października. Najpierw wyszedł singiel „Rugia”, klip do utworu „Resurgence” oraz „Exiles of Pantheon”. Trzeci singiel to numer mocny, szybki, blastowy – ekstremalny. Jeńców nie bierzemy w tym numerze, jest naprawdę mocny. „Exiles of Pantheon” jest taką kontrą do numeru „Resurgence”, który nie jest aż tak bardzo ekstremalny. Cała płyta jest bardzo zróżnicowana. Są na niej i kawałki mocniejsze, bardziej black metalowe, i kawałki bardziej nośne, lżejsze, mniej blastowe, bardziej groove’owe.
Z mojej strony po premierze płyty ukaże się w internecie parę wideo typu playthrough – mam zachomikowane trochę nagrań, kilka starych numerów, kilka nowych. Zrobię też parę solówek, a potem będę dokładał więcej, bo jest co grać. Może dorzucę też z czasem jakieś playthrough Vedonist, ale do tego muszę się odpowiednio przygotować, tam trzeba jak do maratonu – wszystko w tempie 220-230, więc trochę trzeba się namęczyć.
Wspominałeś o trasie z Belphegor i Suffocation, teraz o zróżnicowaniu płyty. Zastanawiam się teraz, czy takie osobiste kontakty z innymi kapelami nie odbijają się – świadomie lub nieświadomie – na waszej muzyce? Widzisz codziennie podczas trasy Suffocation na scenie, a potem w sali prób albo podczas nagrania demo okazuje się, że wasze nowe riffy są bardziej w stronę Suffocation?
Jest trochę tak, że czasami chłonie się taki „vibe” zespołu. Bez dwóch zdań. Graliśmy w Stanach z Belphegor i Dark Funeral, moją pierwszą po dołączeniu do Hate trasą był Vader i Marduk, graliśmy z Vltimas, z takimi zespołami, które są dosyć oryginalne i każdy z nich jest trochę z innej bajki. Zawsze coś fajnego można było podpatrzeć, świadomie lub podświadomie. Samo grało w głowie. Zostawał jakiś klimat, jakiś groove, kawałek riffu. Pamiętam, że na trasie usiadłem kiedyś z Terrancem (Terrance Hobbs, gitarzysta Suffocation – przyp. J.M.) i pobrzdąkaliśmy na gitarach. Facet ma niesamowite pomysły, zagrywki, na które bym nigdy nie wpadł. Zjadł zęby na riffach. Nie potrafię nawet przytoczyć, ale to były dziwne, charakterystyczne dla niego rzeczy, z nietypowym kostkowaniem. Suffocation grają na dosyć cienkich strunach, lekko – wydawałoby się, że mocna muza, to musisz mieć grube struny i walić z całej siły, a tu nic z tych rzeczy, bardzo lekkie techniczne i finezyjne granie. To zupełnie coś innego, byłem w ciężkim szoku jak zobaczyłem jak to wygląda z bliska.
Suffocation grają na dosyć cienkich strunach, lekko – wydawałoby się, że mocna muza, to musisz mieć grube struny i walić z całej siły, a tu nic z tych rzeczy, bardzo lekkie techniczne i finezyjne granie. To zupełnie coś innego, byłem w ciężkim szoku jak zobaczyłem jak to wygląda z bliska
Zastanawiam się, jak taki zespół jak Hate, rozpoznawalna nazwa na rynku, funkcjonował w czasie, kiedy wszystko stało i nie było wiadomo, kiedy ruszy. Co się da zaplanować i wbić do kalendarza w takim okresie?
Poza tą trasą z Belphegor i Suffocation powoli kręcą się jakieś inne rzeczy. Na 2022 rok, jeżeli dobrze pójdzie, mamy wyjazdy poza Europę – Stany, może Azja, w końcu być może Australia, bo ten temat już od dłuższego czasu jest omawiany. Chwila minęła już od naszej wizyty w Stanach, więc to też się pewnie zacznie kręcić. Pewników jednak żadnych jeszcze nie ma.
Patrząc z twojej perspektywy, jako z jednej strony muzyka, czyli osoby będącej w samym środku branży, a z drugiej strony słuchacza i fana muzyki – jak sądzisz, jaki wpływ będzie miała pandemia na scenę w Polsce i poza nią? Wiele zespołów wykorzystało czas i pracowało nad nowym materiałem, by po pandemii powrócić ze zdwojoną siłą, ale wielu muzyków musiało rzucić gitary w kąt i po prostu przeżyć.
Tak, to jest smutna sytuacja. Najbardziej wytrwali przetrwają? Nie, bo to zależy od tego, jakie kto ma warunki. Ktoś ma fajne opcje finansowe albo zawsze robił coś obok grania, więc będzie miał łatwiej. Jeżeli ktoś stawiał tylko na muzykę, znalazł się w trudnej sytuacji. Ale oczywiście to też nie jest takie proste. Niemniej jednak trzeba działać, próbować. Ja też stwierdziłem, że trzeba zrobić parę materiałów wideo, które wrzucała nasza wytwórnia. Działaliśmy też z kolegami, nagrywaliśmy wideo, covery online. Chciałbym też porobić testy sprzętu, jakieś gitarowe materiały wideo z zagrywkami.
Wracając do procesu nagrywania „Rugii” – podczas nagrywek pojawiły się nowe i stare zabawki.
Pojawiło się trochę rzeczy. Stwierdziłem, że to jest dobry czas, żeby dozbroić się trochę sprzętowo, wykorzystać czas na potestowanie nowych zabawek. W studio miałem nowe przestery, mogłem je posprawdzać. Dostałem od firmy Maxon klasyczny overdrive OD808, bardzo fajnie się sprawdził. Dodatkowo miałem parę kostek od MLC. Było mnóstwo różnych piecy, ale także Two Notes Torpedo Captor X od Sound Service. Dzięki niemu można sobie ograć wzmacniacz lampowy na słuchawkach, co jest w ogóle niesamowite. Wiedziałem, że ten czas w Hertzu będzie fajny również w tych sprzętowych celach.
Było mnóstwo różnych piecy, ale także Two Notes Torpedo Captor X od Sound Service. Dzięki niemu można sobie ograć wzmacniacz lampowy na słuchawkach, co jest w ogóle niesamowite. Wiedziałem, że ten czas w Hertzu będzie fajny również w tych sprzętowych celach
W kwestii gitar – dostałem nowego Schectera E-1 SLS Evil Twin tuż przed nagrywkami. Przyszedł do mnie 31 grudnia, a ja 4 stycznia jechałem do studia. Wiedziałem, że jeśli przyjdzie chwilę później, to nie będę mógł go użyć na płycie, więc dotarł w ostatniej chwili. Bardzo ciekawe wiosło – neck through, aktywne Fishmany, które wszyscy zachwalają. Ja jeszcze nie mam zdania – to ciekawe przystawki, bardzo selektywne, nie są przekompresowane. To zupełnie inna gitara niż moja V-ka na pasywnych przystawkach. Nagrałem na niej prawie wszystkie sola, które nie wymagały użycia wajchy, i wszystkie leady.
Czy zatem usłyszymy na płycie wyraźną zmianę brzmienia?
Myślę, że nie aż tak. Ale siedzieliśmy w studio bardzo długo testując różne rzeczy, sprawdzaliśmy nawet gitary vintage, do tego przystawki pasywne i aktywne, różne piece i dopałki. Wszystko nagraliśmy tak naprawdę na Maxonie, bo najfajniej brzmiał. W zależności od pieca dokręcaliśmy tylko tony. Głośność na full, zero drajwa, tony na pół albo na maks. Przy ciemniejszych piecach, jak Mesa, odkręcaliśmy tony, by je rozjaśnić, przy jaśniejszych wzmacniaczach, jak Peavey albo EVH, skręcaliśmy je. W ten sposób pojawił się też wzmacniacz MLC. Fajna sprawa. Tak naprawdę zreampowaliśmy brzmienie na tylu wzmacniaczach, że decyzje zapadły dopiero przy finalnych miksach. Podłączyliśmy też nową kaczkę Morley, która ma wbudowany bufor, co wspomaga, ulepsza sygnał przy wielu efektach. Kombinowaliśmy także z overdrive MLC Vanilla Sky, chłopaki z Hertza mieli jeszcze jakieś dopałki. Mieliśmy całą plątaninę kabli.
Czy takie mieszanie, szukanie, kombinowanie w studio wpływa na zestaw koncertowy? Nastawiasz się, że żeby odtworzyć brzmienie na scenie musisz mieć zbliżone graty na koncercie?
Zobaczymy jak to wyjdzie do końca, działamy z firmą MLC, bo te piece brzmią bardzo oryginalnie. Mam gotowy prototyp swojego pieca. Na bazie tego wzmacniacza będziemy robić 50-tkę, która będzie lekko zmodyfikowana pode mnie – parę przełączników, szczególików. To fajna rzecz, kiedy masz wzmacniacz, ale możesz jeszcze coś w nim dopasować. To mega fajne wzmaki, ale potrzebuję czegoś mniejszego, dlatego robimy tę 50-tkę. Do tego paczka 2×12 zamiast 4×12, żeby to było bardziej kompaktowe. I tak paczki ustawiamy na przestrzał. A zaczęło się, że Mateusz Śmierzchalski z Blindead wraz z firmą MLC zaprosili mnie na prezentację wzmaka, na którym gra Silenoz z Dimmu Borgir. Pograłem na jednym, na drugim, zaciekawiłem się. Przetestowałem kilka różnych modeli na żywo. Pełna profeska. W domu mam setkę, na jej bazie będziemy pracować.
Na żywo mogę też ustawić impuls z omikrofonowania – paczkę i ustawienia mikrofonów – w Torpedo. Kiedy podłączymy to na przody, będzie bardzo blisko studyjnego dźwięku nawet przy mikrofonach standardowych. Dlatego właśnie chcę mieć Torpedo na scenie. Ze wzmacniacza sygnał pójdzie w Torpedo, potem na przody. Akustyk będzie zawsze miał to samo, bez wpływu wielkości pomieszczenia czy innych czynników. To może być fajna rzecz – własne, powtarzalne brzmienie.
Na scenie chcemy mieć zawsze trochę miejsca, staramy się dokładać więcej scenografii. Jeździmy też zawsze ze swoim świetlikiem, merchowcem, z całą ekipą, żeby wszystko było pro. Światło robi bardzo dużo roboty. Jeżeli mamy swojego człowieka to jest zawsze na plus. Tak samo z dźwiękiem – od dłuższego czasu mamy swojego zaufanego dźwiękowca Daniela Szredera, który jest również perkusistą Vedonist.
Wcześniej Torpedo raczej kojarzył mi się z zastosowaniami domowymi, bo umożliwia grę na pełnej mocy pieca przy skręconej głośności. Ty jednak idziesz dalej i zamierzasz zabrać go na scenę.
Tak naprawdę jest kilka opcji. Możesz na nim ustawić symulację drogich studyjnych mikrofonów na scenę. Torpedo możesz też użyć do stłumienia sygnału głośnego pieca, jeśli chcesz go nagrać ciszej. Można oczywiście nagrać sobie czysty sygnał z Torpedo jeszcze bez symulacji i paczki i nałożyć je cyfrowo w programie Wall Of Sound. Oczywiście możesz też podpiąć równolegle paczkę – rozdzielić sygnał na nią i na Torpedo podłączone do karty dźwiękowej. Możliwości jest naprawdę multum. W domu możesz z kolei korzystać bez paczki – podłączasz do niego wzmacniacz, wpinasz się w kartę dźwiękową i możesz grać na słuchawkach na rozkręconym wzmaku, chociaż tak naprawdę najlepiej wzmacniacze działają w ustawieniach środkowych. Myślę, że to przyszłościowy sprzęt. Przy okazji akustyk może sterować wszystkim z iPada, może sam kontrolować wszystkie impulsy bez mojego udziału.
To swoją drogą interesujące, że akustycy mają coraz większe możliwości kontrolowania tego, co się dzieje na scenie.
Kiedyś miał do dyspozycji konsoletę, teraz może sterować wszystkim, co stoi na scenie. Akustyk nie musi biegać, przestawiać mikrofonów, może to zrobić w aplikacji. Może też mieć swoje ustawienia, kilka ulubionych impulsów, które może sprawdzić. Wiem, że tak robi też Gojira, która ma zapięte i mikrofony, i Torpedo. Slipknot korzysta z Torpedo w charakterze backupu, chociaż czasami też domiksowują sygnał z niego. Z tego, co pamiętam, Slipknot jeździ w ogóle z taką wielką paczką 4×12 zamkniętą w jednym kejsie z mikrofonami i całą resztą, więc mają własną izokabinę wielkości pokoju. Torpedo to przydatna rzecz. W domu, jeśli chcę coś nagrać albo pograć na wzmaku lampowym, nie ma nic lepszego.
Slipknot korzysta z Torpedo w charakterze backupu, chociaż czasami też domiksowują sygnał z niego. Z tego, co pamiętam, Slipknot jeździ w ogóle z taką wielką paczką 4×12 zamkniętą w jednym kejsie z mikrofonami i całą resztą, więc mają własną izokabinę wielkości pokoju. Torpedo to przydatna rzecz. W domu, jeśli chcę coś nagrać albo pograć na wzmaku lampowym, nie ma nic lepszego
Podłączyłem, odpaliłem pierwszy preset i od razu grało lepiej niż każda dobrze wykręcona symulacja, nad którą siedziałem ileś czasu. Tutaj – bez kręcenia od razu było lepiej. Mogę nagrywać na słuchawkach, komfortowo pracować, bez rozkręcania. Oczywiście możesz też podłączyć do kolumny gitarowej – jest tam tłumik, który sprawia, że możesz rozkręcić piec, ale jednocześnie grać na kolumnie cicho.
Rozmawiamy sobie o nowej płycie i planach Hate, a mam przed sobą tekst naszej ostatniej rozmowy sprzed dwóch lat. Padają tam dwie nazwy – Extinct Gods i Vedonist. Rozmawialiśmy o tym, że chciałeś w 2020 roku z obiema kapelami coś zrealizować.
Z Vedonist mamy gotowe dwa single. Kończą się miksować. To już coś. Musimy jeszcze sami się jednak zastanowić co robimy i jak, ale to niedługo będzie. Z Extinct Gods powoli się rozkręcamy, wraz z perkusistą zaczęliśmy robić próby ze starym materiałem. Krok do przodu, ale jednocześnie krok do tyłu, bo każdy z nas ma swoje sprawy. Michał działa z Shodan, coś teraz nawet nagrywają, ja z Hate, praca, rodzina, brak czasu. Ale fakt, jest w tym trochę mojej winy, więc chcę się za to wziąć. Był już taki moment w którym myślałem, że to już, że już się biorę, ale wtedy Adam dał znać, że trzeba szybko robić nową płytę Hate, więc to pochłonęło całą moją energię.
Ale wiesz, że w tamtej rozmowie powiedziałeś mi praktycznie to samo? Wtedy z Hate nagrywaliście „Auric Gates of Veles”. Mówiłeś też, że z Extinct Gods macie nagrane jakieś piloty bębnów. To wciąż leży?
Tak, leży, bo stwierdziliśmy, że trzeba to zrobić lepiej. Michał nagrał potem jeszcze Shodan, więc stwierdził, że jest w stanie nagrać to lepiej. Ale przyszły moje wyjazdy, koncerty. Kiedy myślałem, że będzie luz, przyszła płyta Hate.
Powiedz coś więcej o tym nowym materiale Vedonist.
Te dwa single to cover i jeden stary numer nagrany jeszcze raz, więc tak naprawdę nic świeżego. Artur miał nagrać solówkę, potem spadło to na mnie, nagrywam ją już ze dwa lata. A to nie mam czasu, a to zapominam. Muszę się za to wziąć, najlepiej zaraz. Nowy materiał – zobaczymy. Chłopaki są mocno zajęci swoimi sprawami. Pachu mieszka teraz w Czechach, ale razem będziemy robić coverową akcję, więc coś wyjdzie. Chciałbym coś robić z Vedonist, ale muszę pogadać z chłopakami, w którym kierunku chcemy iść. Pachu z Hostią zaczął grać nieco inną muzę. Ja też chciałbym dotknąć z tym zespołem innych zakamarków, wnieść coś nowego.
O jakich rejonach myślisz?
Chciałbym trochę mniej to pokomplikować, ale dodać trochę więcej ciemności. Nie lubię robić muzy metodą „zrób gitarę, ja dogram do tego bębny”. Uważam, że najlepiej tworzyć siedząc w sali prób albo przynajmniej spotkać się na chwilę, wymienić się jakimiś uwagami, rzucić jakieś inspiracje. Mam wrażenie, że Vedonist i Extinct Gods spadają trochę na moje barki, więc czuję presję. Ale może to będzie mój rok?
Spośród tych trzech zespołów, o których rozmawiamy, Extinct Gods jest najmniej rozpoznawalny. Gdybyśmy odgrzebali jakieś nagrania, co usłyszymy? Czego mogą się po tym zespole spodziewać ci, którzy go nigdy nie słyszeli?
Zaczęło się w 2002 roku, kiedy dołączyłem do zespołu i zaczęliśmy działać pod tą nazwą. To dość typowy death metal w kierunku Death czy Kataklysm. Nagraliśmy nawet covery tych kapel. Były też inspiracje Szwecją, Arch Enemy. Trochę death, trochę thrash. Nigdy nie było to specjalnie ukierunkowane, skakałem z kwiatka na kwiatek. W 2004 roku nagraliśmy demo, potem album, który wyszedł w 2011. W 2015 czy 2016 miałem gotowy następny materiał, ale jednocześnie Michał zaczął grać z Shodan, ja z Hate, nasz wokalista wyjechał poza Wrocław, wszystko się rozjechało. W braku aktywności jest trochę mojej winy, najpierw Vedonist, potem Hate mnie mocno zajęły. Reszta chłopaków też nie cisnęła mocno, więc wszystko się rozpłynęło. Nowy materiał jest jednak zupełnie inny niż wcześniej. Jest siedmiostrunowa gitara, niski strój, jest prościej, mroczniej, bardziej death metalowo i black metalowo. W tę stronę chciałbym pójść. Extinct Gods to coś mojego. W Hate jestem muzykiem, ale pierwsze skrzypce gra Adam. Oczywiście czuję tę muzę, ale Extinct Gods to mój projekt, moja muza, moje pomysły. Chciałbym zatem to zrobić, ale oczywiście nie ma czasu, więc cały czas wszystko ucieka. A dodatkowo korci mnie, żeby w ramach innego projektu spróbować czegoś w zupełnie innym kierunku. Na razie nie mam ambicji, żeby robić solową płytę, ale chodzi mi po głowie jakaś ambientowa muza. Na wszystko musi jednak przyjść czas.
Która płyta, utwór, a może moment ze wszystkich albumów, w których uczestniczyłeś, jest najbardziej twój? Gdyby dało się muzykę wygrawerować na nagrobku to co by cię najlepiej charakteryzowało?
Myślę, że jeszcze nie ma takiego utworu, może jest w głowie. Wciąż pracuję nad moim stylem. Moje rzeczy, które czuję, mamy w tym nowym materiale Extinct Gods. Każda płyta, każde solo, to jakiś moment życia, jakaś aura uchwycona w nagraniu. Każdy moment w życiu da się opisać muzą, której w danym momencie słuchałeś. Płytę „Wartribe” Extinct Gods sprzed paru lat uważam za udaną. Na tamten moment była fajna. Teraz na pewno nagrałbym coś innego. Gdybym miał wejść dziś do studia, to wyszłoby coś zupełnie innego. Pojawiłem się jakiś czas temu na epce zespołu Antiflesh, nagrałem gościnnie gitary. Mateusz zrobił wszystkie riffy, ja dołożyłem leady, przeszkadzajki, klimatyczne rzeczy. To jest chyba coś, co najlepiej pokazuje mój obecny świat. Nie mówię, że cała płyta to zupełnie mój klimat, bo zrobiłem tylko jej część, ale te złamane, zepsute melodie, długie, dziwne dźwięki, klimat – to jest to, co mi chodzi po głowie.
Pojawiłem się jakiś czas temu na epce zespołu Antiflesh, nagrałem gościnnie gitary. Mateusz zrobił wszystkie riffy, ja dołożyłem leady, przeszkadzajki, klimatyczne rzeczy. To jest chyba coś, co najlepiej pokazuje mój obecny świat. Nie mówię, że cała płyta to zupełnie mój klimat, bo zrobiłem tylko jej część, ale te złamane, zepsute melodie, długie, dziwne dźwięki, klimat – to jest to, co mi chodzi po głowie
Obecnie jestem też bardzo zadowolony z ostatniej płyty Hate. Włożyłem w nią dużo pracy. Nie ma tam jednak całego mojego utworu, w pełni mojego, bo taki jeszcze nie powstał, ale sola i zagrywki z tego albumu, to mój świat. Zauważyłem, że mniej znaczy więcej. Staram się zrobić klimat trzema, czterema dźwiękami granymi w kółko albo w różnej rytmice. Te solówki są bardzo moje. Starałem się do każdej z nich podejść inaczej, więc każda jest inna. Jest trochę rzeczy technicznych. Czasami wychodziło naturalnie – zacząłem improwizować z kaczką i bach, poszło. Starałem się nie ładować na siłę techniki, jeżeli wchodziło coś prostego, to zostawało, ale kilka solówek rzeczywiście jest bardziej technicznych, jest w nich trochę piruetów. Muszę się do nich mocno rozgrzewać, żeby na żywca dobrze poszło. Numer „The Wolf Queen” gramy jako pierwszy, a w nim jest takie solo, przy którym trzeba się trochę spocić. Ale jest fajnie!
Śledzisz miejscową, dolnośląską lub wrocławską scenę?
Mało. Koncertów nie było, posłuchać można było co najwyżej z YouTube. Kilka zespołów fajnie funkcjonuje: Shodan, Deadpoint, Moyra, Antiflesh, Sixpounder, Warbell, HeadUp. Na lokalnej scenie wszystko się zmienia, zmieniają się składy, zmieniają się zespoły. Trochę mi dziwnie, że życie wszystko weryfikuje, ludzie odchodzą z kapel z różnych powodów, a możliwości nagrania jest teraz mnóstwo. Kiedyś człowiek miał czas, można było siedzieć na sali bez końca. Teraz priorytety są inne, ciężko wszystko pogodzić.
Czego słuchałeś przez ostatni, pandemiczny rok?
Wróciłem do klasyki. Przestroiłem gitarę ze standardowymi cienkimi strunami do E, grałem solówki ze Slayera, Metalliki i innych klasyków. Wróciłem nawet do Iron Maiden i Queen. Brzdąkałem i ćwiczyłem brzmienie, vibrato, artykulację. Nieraz nie odpalałem nawet wzmacniacza. Pracowałem nad techniką, nad tym, żeby to, co wymyśli głowa, mogły zagrać ręce, żeby mnie nic nie ograniczało. Nie ćwiczyłem tak dużo chyba odkąd miałem naście lat. Sam materiał, który miałem nagrać na album Hate, powstał w kilka tygodni. Tak naprawdę nagrałem pierwsze pomysły, jakie mi przyszły do głowy. Potem poczekałem, aż Adam nagra wokale, bo z tymi partiami zupełnie inaczej odbiera się utwory. Czasami po wokalu od razu wchodzi solo, zdarzają się momenty, w których Adam śpiewa, a ja gram solo pod wokalem. Musiałem mieć do tego partię wokalną, żeby się w to wczuć. Takie partie zostawiłem sobie zatem na koniec. Po nagraniu gitar rytmicznych miałem pełniejszy obraz wszystkiego, co się będzie działo na płycie. Nie wyglądało to tak, że dostałem riff i miałem coś pod niego zrobić. Miałem pełen ogląd – riff, perkusję, gitarę rytmiczną, jakąś podstawową zgrywkę wokalu. Mniej zatem słuchałem ostatnio, ale więcej grałem. Potrzebowałem się rozegrać. Słuchałem też sporo muzyki klasycznej – więcej spokojnej muzy, mniej wpierdolu. Zawsze na pierwszym miejscu Chopin. Teraz zbliża się Festiwal Chopinowski (rozmawiamy przed rozpoczęciem festiwalu – przyp. J.M.), fajna sprawa, będę śledził.