Grudniowy „Garaż” poświęcony jest głosom damskim, bo to one wiodą prym we Flow Up! i Dead Saint’s Bitch, choć w obu grupach działają w zupełnie inny sposób…
W ciszy (2017)
Flow Up!
Do zapoznania się z Flow Up! przekonano mnie ostatecznie przez porównanie twórczości duetu do Pink lub wczesnej Kasi Kowalskiej. Akurat kariera Pink nie jest mi jakoś specjalnie bliska, nie wiem, nie orientuję się, zarobiony jestem, ale Kasia Kowalska to co innego. (Swoją drogą, co to były za czasy, kiedy polskie popowe i pop-rockowe piosenkarki miały nie tylko urodę, ale również talent, głos, ambicję, świetne piosenki z dobrymi tekstami, wspomagali je świetni instrumentaliści, a wszystko produkował np. Grzegorz Ciechowski?). Odpaliłem zatem EP-kę „W ciszy” i pomyślałem sobie, że to w gruncie rzeczy fajna odmiana od pisania o metalu, którego w „Garażu” jest chyba aż za dużo.
Flow Up! to pop-rockowe duo składające się z gitarzysty Tomasza Wolaka i wokalistki Moniki Stefko. „W ciszy” zawiera cztery melodyjne i dość barwne utwory. Monika śpiewa swobodnie i pewnie, choć też trzyma się z daleka od jakichś karkołomnych partii. Nie o jakieś popisy tu jednak chodzi, a o chwytliwość, a wygląda na to, że Flow Up! są na odpowiedniej drodze do znalezienia swojej popowej recepty na piosenki. „W ciszy” jest materiałem pogodnym, więc niespecjalnie pasuje mi do wyglądania przez okno, a bardziej do przeglądania zdjęć z wakacji. W warstwie instrumentalnej momentami jest dość gęsto, choć sam zestaw instrumentów raczej nie wygląda na jakiś przesadnie rozbudowany – są gitary, lekka perkusja, bardzo wyrazisty i fajnie plączący się bas, do tego jakiś klawisz lub sampelek. Wiadomo już, że ze wspomnianą Kasią Kowalską nie ma to wiele wspólnego – jej debiut płytowy „Gemini” walił ciężkim riffem, hammondami i surowością, podczas kiedy Flow Up! są zdecydowanie bardziej po popowej stronie barykady i wcale nie trzeba go słuchać bardzo głośno.
Na krążku „W ciszy” nikt nie wymyśla prochu, ale kawałki są zgrabne, przemyślane, dają Monice możliwość prowadzenia bez konieczności opierania się na sztucznym elektronicznym bicie. Dzięki temu muzyka jest po prostu żywsza i dynamiczniejsza. Najlepsze wrażenie robi na mnie trzeci na albumie, dość gęsty „Co dał nam los” – na dzień dobry prym wiodą w nim mocno pulsujące bas i gitara, co trochę przypomina mi dla odmiany stare Varius Manx, potem bas przejmuje śmiały groove, a gitara pozostawia nieco więcej miejsca dla klawisza oraz przede wszystkim wokalistki. Całość fajnie nadbudowuje się prowadząc do przebojowego refrenu. Nieco spokojniejszy utwór tytułowy rzeczywiście momentami może się kojarzyć z dokonaniami Kasi Kowalskiej, ale raczej z końca lat dziewięćdziesiątych. W pozostałych piosenkach – otwierających album „Dzień po dniu” i wieńczącym go „Nie bój się” jest sporo takiej troszeczkę wymuszonej wakacyjnej radości rodem z reklam napojów gazowanych, co też niekoniecznie musi być rzeczą złą. Pokazuje jednak, w jaki target Flow Up! może trafić, a jest to (nawet pomimo momentami dość sporej złożoności) chyba najbliższe gustom nastolatków, którzy jeszcze mogą sobie pozwolić na trochę beztroski. I „beztroska” jest dla EP-ki „W ciszy” słowem-kluczem, przy czym nie chodzi bynajmniej o beztroskę kompozycyjną czy wykonawczą, bo wszystko jest przemyślane, fajnie zagrane i zaśpiewane. Raczej chodzi o ogólny wydźwięk emocjonalny tych czterech piosenek. Flow Up! zaczęli zatem od sprawnego popu, dalekiego od plastiku z telewizji, za to łatwego w przyjęciu, przyjemnego i lekkostrawnego.
NUMB3RS (2017)
Dead Saint’s Bitch
Dead Saint’s Bitch, jak można się zorientować po samej nazwie, są w zupełnie innym miejscu. Zespół porusza się na trasie hard rock – groove metal, zahaczając po drodze kilka przystanków. EP-ka „NUMB3RS” od strony brzmieniowej niczego nie urywa, słychać, że to raczej produkcja homerecordingowa, ale słyszałem już o wiele gorzej zarejestrowaną muzykę. Od strony wykonawczej jest za to ciekawie, więc na tym się skupmy.
Przede wszystkim Dead Saint’s Bitch pasuje mi bardziej, gdy zespół odpuszcza te rockowe klimaty na rzecz metalu. Kamila Haas nie ma problemów ani z czystym śpiewem, ani z growlami, i niech robi na zdrowie jedno i drugie, bo podkręcenie gałek na wzmacniaczach i brutalizacja piosenek zespołu po prostu sprawia, że nie są one jednowymiarowe i płaskie. Dlatego na albumie wyróżnia się przede wszystkim eksperymentalny „Bonanza de la Muerte”, za to nieco mniej podoba mi się „Hypocrite”. „Bluff” za to zaczyna się fajnie, od niemal core’owego fragmentu à la Totem, ale potem niestety mięknie.
Trzeba Dead Saint’s Bitch oddać, że nie lubią stateczności w muzyce i nie chodzą na łatwiznę. Aranżacje są poskładane, tu i tam pojawiają się momenty kojarzące się a to z polskim alternatywnym metalem lat dziewiećdziesiątych („Courage”), a to z Rootwater („Bluff”) i to właśnie to bujanie się od jednych motywów do drugich jest największą siłą tego zespołu. Jest też parę technicznych fragmentów, kilka funkujących momentów (jak posłuchacie basu w trakcie solówki w „Courage” przypomni wam się „Sugar” System of a Down). Z zestawu piosenek odstaje za to najbardziej przystępny „Jon Bon Jovi From Outer Space”, który startuje jako pioseneczka, która nagle zgubiła wszystkie overdrive’y i crunche w gitarach, a postanowiła nadrobić to radiowym wręcz refrenem.
Złożone aranżacje i liczba pomysłów, jakie Dead Saint’s Bitch poskładali do kupy, żeby niecałe 23 minuty muzyki, na które składa się pięć utworów, imponuje. „NUMB3RS” jest fajnym krążkiem, któremu brakuje jednak dobrego brzmienia, ale to, jak wiadomo, kosztuje. Trzymam kciuki, żeby następnym razem się udało, bo odpowiednia oprawa zdecydowanie uwypukli mocne strony zespołu.