Osada Vida nie wydaje co roku nowej płyty i nie wypuszcza singla za singlem, ale nowa płyta tego składu jest zawsze wydarzeniem w polskim prog-rockowym światku. Kilka rzeczy się w zespole zmieniło, muzyka też ewoluuje, dlatego postanowiliśmy zapytać o to gitarzystę zespołu i producenta ostatniej płyty.

Maciej Warda: Powiedz na początek o nowym wokaliście? Marcel Lisiak sprawdził się wg mnie znakomicie, nietuzinkowy tembr, charakterystyczna fraza…
Jan Mitoraj: Według nas też! Jego niezwykle ciekawa barwa, frazowanie, głowa pełna nowatorskich pomysłów na melodie, chórki i oryginalne teksty urzekły nas już na pierwszej próbie z jego udziałem, na którą niezobowiązująco wpadł przedstawić swoją wizję wokali. Spodziewałem się jednego utworu, dwóch… a Marcel przyszedł z ponad połową płyty! Przyznam, że pojawienie się Marcela dało nam potężnego kopa energii do pracy po dość dużym, niezależnym od nas zastoju i konieczności zmiany wokalisty. W ciągu trzech miesięcy dopracowaliśmy wokalnie materiał i mogliśmy wejść do studia. Zmiana dla mnie na wielki plus – muzyka zyskała sporo przestrzeni oraz bardziej luźny i nowoczesny charakter. A ja i Marcel nadajemy na podobnych falach – może dlatego, że ten sam rocznik? [śmiech]
Muzyka na „Variomatic” jest progresywna, zaśpiewana po angielsku, ale chyba bardziej „radiowa” niż poprzednio – pięknych melodii w niej nie brakuje, że przywołam choćby utwór „Catastrophic”. Jaki macie pomysł na promocję tego albumu? Jaki jest odzew mediów?
Tym razem postawiliśmy właśnie na melodyjność, a nowy zawodnik w drużynie jeszcze to spotęgował. Pomysły Marcela na nośne refreny sprawiły, że każdy utwór (nawet bardziej zagmatwany) stał się pretendentem do miana rockowego hitu. Niektórzy słuchacze mówią, że każdy utwór na płycie to przebój [śmiech]. Pierwszy singiel „In Circles” przedstawił nowe oblicze zespołu i zdobył spore uznanie starych fanów oraz przyciągnął grono nowych. Utwór tygodniami plasował się wysoko na liście Turbo Top w Antyradio, osiągając drugie miejsce, a rozgłośnia objęła płytę patronatem. W promocji pomógł nam też klip z udziałem znanego aktora Michała Czerneckiego, który także z chęcią poleca nasz album swojej „widowni”. Większość recenzentów uznało „VARIOMATIC” za spójny, oryginalny i najlepszy nasz album. Aktualnie pracujemy nad kolejnym teledyskiem oraz planujemy małą jesienną trasę koncertową – już teraz zapraszam.
Przeczytaj naszą recenzję „Variomatic” tutaj.
Kto pisał muzykę i aranżował te kawałki? Jak przebiegała wasza praca nad materiałem?
Tak jak w przypadku płyty poprzedniej, wspólnie na próbach rozwijaliśmy pomysły głównie basisty – Łukasza Lisiaka oraz trochę moich. Były to zalążki zwrotek, refrenów, wstępne harmonie i melodie, które rozbudowywaliśmy już wspólnie w składzie instrumentalnym. Do części utworów zrobiłem aranże komputerowe, z wykorzystaniem instrumentów VST, co pozwoliło nam szybko usłyszeć prawie gotowe dzieło, pomyśleć o dodatkowych partiach, smaczkach, chórkach czy poddać materiał pod ocenę zaufanych osób.
Ciekawe barwy przesterów zastosowałeś w riffach. To raczej distortiony albo fuzzy, prawda? Brzmią dość oldschoolowo, potężnie, zwaliście.
Praktycznie całość mocnego grania na płycie oparłem o kanał lead wzmacniacza Mesa Boogie DC-3 (odlotowe combo z lat dziewięćdziesiątych), który w razie potrzeby dopalałem moim niezmiennym od lat Tube Screamerem TS-9DX. Ograniczyłem się do eksperymentów z korekcją w Mesie oraz doborem pickupów. Były długie rozważania przed nagraniami: „A może pożyczę jakieś inne piece?”, „A może wezmę od kumpla Kempera i czegoś poszukam?”. Finalnie postawiłem na prostotę i „moje” brzmienie, które łatwo mi będzie odwzorować na koncertach.

Czy mi się wydaje, że jest tu mniej solówek gitarowych niż na „The After Effect”? A te, które są, są przemyślane co do nuty? Co myślisz o solach, które nie są improwizowane?
Możliwe, że solówek jest mniej, ale jest mi z tym bardzo dobrze. Wydają mi się dojrzalsze i ciekawsze niż na „The After-Effect”, gdzie solo było praktycznie w każdym utworze. Na „VARIOMATIC” nagrałem dwie ułożone solówki, do utworów „Eager” i „The Line”, które stanowią powtarzającą się, oszczędną melodię przemyślaną i dopasowaną do harmonii. Te dwie melodie urodziły się we mnie dawno temu i tak już zostały uwiecznione. Wciąż mi się podobają! [śmiech]. Szczególnie ta w „The Line”, która – podobnie jak harmonia – przemieszcza się po 3 skalach durowych. Pozostałe solówki na płycie to partie zaimprowizowane w studio. Kocham improwizować. Nie przepadam za misternym komponowaniem partii solowych i obmyślaniem „czym by tu zainteresować słuchacza”, „czym by się popisać”. Jedynym, co obmyśliłem przed nagraniem danej partii, były emocje jakie chcę przekazać dźwiękami oraz jak zacznę swoją „opowieść”. A potem dałem się ponieść, nagrałem kilka ujęć i wybrałem najlepsze. No i klimat! W „Melt” należało zagrać brudno, rockandrollowo, a w „Catastrophic” – uczuciowo.
Dlaczego zdecydowaliście się wyprodukować sami ten album? Przekonałeś chłopaków do swojej wizji tego materiału?
Oprócz bycia gitarzystą, jestem też realizatorem dźwięku. Od początku wspólnie ustaliliśmy, że będę sprawował pieczę nad realizacją nagrań instrumentów i wokalu [oprócz perkusji, której nagranie zrealizował Andrzej Dziadek w Raven Studio]. Jak wcześniej wspominałem – robiłem w domowym studio wersje demo utworów, miałem więc od dłuższego czasu swoją wizję na ten album, poprzez zastosowanie konkretnych brzmień (jak np. wstęp do „Fire Up” czy synth basowy w „Good Night Return”), wprowadzenie szczypty orientalnego klimatu za sprawą lutni arabskiej (oud), na której gram w „Catastrophic”, czy solo na gitarze klasycznej w „Missing”. Ode mnie także wyszedł pomysł wzbogacenia muzyki o partie wiolonczeli i saksofonu, więc też zaproszenia znajomych muzyków: Wojtka Skóry i Olka Papierza. Również kreatywna praca w duecie z Marcelem nad przygotowaniem wokali i chórków utwierdziła nas w przekonaniu, że angażowanie dodatkowego producenta i środków finansowych nie ma tym razem sensu. Chciałem mieć jakiś wpływ na całość „produktu”, bo w przypadku poprzednich płyt, zespół dostawał gotowy master, który musiał być szybko zaakceptowany bez większej możliwości poprawek. Teraz chłopaki mi zaufali, a ja postarałem się wykonać dobrą robotę od strony nagrań, produkcji i miksu. Bycie producentem tej płyty to dla mnie niemały zaszczyt.
Przypomnij nam swoje instrumentarium. Jakie gitary słychać na płycie, jakie wzmacniacze grają?
Przez te kilka lat od wydania poprzedniej płyty i ostatniego wywiadu zmieniłem właściwie cały zestaw. Myślę, że to słyszalne na płycie, gdyby porównać brzmienia. Moją miłością został piękny lutniczy Ufnal ATM SM z przystawkami Bare Knuckle Emerald. Kilka fragmentów nagrałem na gitarze semi-hollow body Aria ES-500. Do tego sporo akustycznych brzmień na Furchu D42-CR, klasyku Antonio Sanchez 1020 oraz lutni arabskiej. Wzmacniacz to Mesa Boogie DC-3.
A na koniec powiedz dlaczego zdecydowaliście się sami wydać tę płytę, rezygnując poniekąd z pomocy Metal Mind?
Osada Vida wydała pod szyldem MMP wszystkie pięć dotychczasowych płyt i koncertowe DVD. Kiedyś musiała przyjść jakaś zmiana. Tak jak u ludzi, którzy poszukując, zmieniają po wielu latach swoją pracę, bo chcą się dalej rozwijać, spróbować coś odświeżyć. My chcieliśmy tym razem mieć pełną kontrolę nad naszym „dzieckiem”: odświeżyć kontrolę nad finansami i prawami. Poza tym, ze strony wytwórni nie padła konkretna propozycja wydawnicza przed wydaniem tej nowej płyty, więc naturalnie podjęliśmy właśnie taką decyzję.
Dzięki za rozmowę!
Dzięki również!