Kasia Kowalska to wokalistka z ugruntowaną, zasłużoną pozycją na polskim rynku muzycznym. W ubiegłym roku, w 25-lecie kariery muzycznej, ukazał się jej krążek „AYA”. Natomiast kolejnym, symbolicznym uczczeniem dorobku było zaproszenie Kasi do legendarnego akustycznego projektu „MTV Unplugged”. Spotkaliśmy się, aby porozmawiać o premierze tego materiału, ale również m.in. o codziennych inspiracjach, nieustannym rozwoju i wolności artystycznej w mainstreamie.
Kasiu, w ubiegłym roku przypadło symboliczne 25-lecie Twojej kariery scenicznej. Jeśli mógłbym Ciebie zapytać, jak w skrócie wspominasz tamten rok?
Mam taki mętlik w głowie, że ciężko mi jest powiedzieć coś oprócz tego, że niewiele pamiętam. Nie dlatego, że byłam na jakimś rauszu, ale po prostu tyle się działo, że tak naprawdę wydaje mi się, że tak jak zwykle nie bardzo przywiązuję wagi do moich urodzin itp., tak nie robię tego do takich jubileuszów. Fajnie, że to już tyle lat, ale przeżywanie tego jest dla mnie trochę… tragiczne. Absolutnie nie czuję tego czasu i nie wiem, kiedy tak naprawdę to wszystko zleciało. Myślę, że płyta „MTV Unplugged” przydarzyła się zupełnie przypadkowo i jeśli wierzyć, że w życiu nie ma przypadków, to wydaje mi się, że tak miało być i to miało być takie fajne podsumowanie tych moich 25-ciu lat. Ja tak to widzę i bardzo się cieszę, że udało nam się ją zrealizować. Wiesz, 25 lat tak naprawdę nie wiadomo od czego licząc, bo wiadomo, że płyta „Gemini” 25 lat temu w wrześniu się ukazała. Natomiast co było przedtem… to nie jest tak, że ja sobie weszłam do studia 25 lat temu i po prostu nagrałam swoją pierwszą płytę. To jednak było kilka lat długich i ciężkich, takiego szukania siebie, jeżdżenia tu i tam, brania udziału w różnych projektach i przede wszystkim prawie codziennie uczestniczenie w ciężkich próbach, kiedyś tak się tworzyło muzykę. Także wydaje mi się, że to się wszystko kręci dłużej niż 25 lat.
Zacząłem od jubileuszu, ponieważ to on rozpoczął u Ciebie taki cykl intensywnego koncertowania w ostatnim roku. Oprócz tego uczestniczysz w projekcie „Tribute to…”, czyli koncertach będących niejako hołdem czołowych polskich artystów dla nieżyjących już światowych gwiazd. Czy możesz opowiedzieć jak dołączyłaś do tych koncertów i co one dla Ciebie znaczą?
Wzięłam udział z Adamem Sztabą w projekcie „Ciechowski” i to po tych koncertach dostałam zaproszenie od ludzi odpowiedzialnych za organizację, że mają w planach szereg takich koncertów „Tribute to…”. Wstępnie się zgodziłam, bo jestem otwarta na różne tematy, a orkiestra też jest dla mnie ekscytująca, bo umówmy się, nie jest zbyt dużo takich koncertów, gdzie możesz wyjść na scenę z dużą orkiestrą i przeżyć coś takiego. Ogólnie kluczem było to, czy odnajdę się tam repertuarowo, bo to było najważniejsze. Więc zaproponowałam, czy jest szansa, żebym zaśpiewała piosenki takich artystów jak Chris Cornell czy Dolores z The Cranberries, mając świadomość, że nie są to rzeczy takie jakieś może super popularne, nie są to piosenki Michaela Jacksona, ale o dziwo to kierownictwo muzyczne się zgodziło. Pierwsze koncerty były dla mnie ciężkie, bo jednak to trzeba mieć doświadczenie. Jak występujesz z orkiestrą, to jest zupełnie coś innego. Teraz myślę, że wszyscy się zgrywają i z koncertu na koncert to brzmi coraz lepiej. To jest naprawdę duże widowisko, same hale po Polsce, ludzi na tych koncertach zadziwiająco sporo, więc naprawdę jest to ciekawe na pewno doświadczenie.
Odnośnie projektu MTV Unplugged, na początku zapytam banalnie: skąd Twoja obecność w tym projekcie?
Zostałam zaproszona w zeszłym roku, dostałam wiadomość od mojego managementu, że organizatorzy zadzwonili z propozycją. Na początku, jak to ja, chciałam się wycofać, bo pomyślałam sobie, że to mnie przerośnie. Ale później stwierdziłam, że jednak jest to tak ważny koncert i uczestniczyć w takiej formule jest czymś nobilitującym i zgodziłam się. Koncert mieliśmy grać w lutym, ale przez to, co się wydarzyło w Gdańsku (śmiertelny atak na prezydenta miasta miesiąc wcześniej – przyp. MW) został odwołany. Więc wszystko było pod znakiem zapytania i o samym koncercie, który zagraliśmy już później, 8 maja, dowiedziałam się kilka tygodni wcześniej. Na zasadzie, że mamy mało czasu, ale jeśli wszyscy się zepniemy i popracujemy ostro, to uda nam się to zrobić. Więc można powiedzieć, że w takiej atmosferze adrenaliny powstawał ten koncert, także cieszę się, że ta propozycja, mimo początkowego nieszczęścia, które się wydarzyło, wróciła do mnie.
Jak wyglądało przearanżowanie utworów na potrzeby tego formatu? Kto się tym zajmował?
Od wielu lat gramy takie wersje akustyczne. Pierwszy taki koncert, który może nie poszedł takim szerokim echem, ale to było takie wydawnictwo z Woodstocku. Tam zagraliśmy tak naprawdę po raz pierwszy wersje akustyczne wielu piosenek wraz z gośćmi. Wtedy mieliśmy już to przygotowane. Przez te lata formuła koncertów akustycznych w ogóle jest grana przez wielu artystów, także przeze mnie i tak naprawdę myśmy tylko „dorobili” kilka piosenek, których wcześniej nie graliśmy. Natomiast ten cały rdzeń, on już był przygotowany. Tutaj rolę miał Tomek „Harry” Waldowski, nasz perkusista, który napisał dęte, które w kilku piosenkach dodały takiego fajnego koloru. Pojawił się też Tomek Świerk, klawiszowiec, żeby pojawił się mój, wyciągnięty z mojej piwnicy Wurlitzer, bo zależało mi, żeby to brzmienie się jednak pojawiło na płycie „unplugged”. Tak naprawdę z mojej perspektywy nie robiliśmy z tego nie wiadomo jakiego przedsięwzięcia, nie poszerzaliśmy nie wiadomo jak tego instrumentarium. Zależało nam przede wszystkim na tym, żeby w sposób jak najprostszy i taki jak najbardziej klasyczny i rzetelny pokazać te piosenki.
Czy powrót do współpracy z Woobie Doobie to powrót od czasu, gdy nagrywałaś płytę „Antidotum”, czy na przestrzeni tych lat byliście w porozumieniu z sobą? Mowa konkretnie o Wojtku Olszaku i Łukaszu Błasińskim.
Łukasz na przestrzeni tych ostatnich lat bardzo często z nami pracował, na zasadzie zastępstwa, bo Sławek Pogorzała, który mnie nagłaśnia od zawsze, jak już daje zastępstwa, to pierwszą osobą jest właśnie Łukasz Błasiński. Z Łukaszem się bardzo lubimy, często korzystam z jego studia w Sulejówku, żeby coś tam nagrać, dograć. Jak potrzebuję coś na szybko zrobić, to u Łukasza się to wspaniale odbywa. Wojtek z kolei jest moim wyborem przy okazji zgrywania tej płyty dlatego, że Wojtek wybornie słyszy, ma absolutny słuch i bardzo mu ufam. Znamy się już tyle lat, Wojtek jest przede wszystkim szalenie miłym w kontakcie gościem, to też jest bardzo ważne, ale najważniejsze jest to, że doskonale słyszy, zna mój głos, zna te piosenki bo część z nich w oryginałach rejestrował, także tu byłam spokojna, że on nie wywróci tej mojej koncepcji do góry nogami. Więc, jakby to zadecydowało. Rzeczywiście te dwie osoby kojarzą się z studiem Woobie Doobie, znamy się, wiesz, zawsze przyjemniej pracować z kimś, z kim się wcześniej pracowało, bo masz pewnego rodzaju zaufanie. Tutaj myślę, że przede wszystkim nikomu z nas nie zależało na jakiejś wielkiej post-produkcji, nic nie dogrywaliśmy, żadnych tracków nie wymienialiśmy, to były tylko kwestie dobrego czyszczenia, proporcji, no i dobrego ucha Wojtka, żeby to wszystko później ładnie brzmiało.
Wspomniałaś, że pierwsze pomysły na te aranżacje pojawiły się te pięć lat temu, kiedy występowałaś na Przystanku Woodstock. Natomiast jeśli chodzi o samo przygotowanie bezpośrednio do MTV Unplugged, ile finalnie mieliście czasu na spięcie tego w całość?
Bardzo mało, naprawdę. Nie mieliśmy praktycznie w ogóle czasu pomiędzy, to wszystko działo się jeszcze pomiędzy koncertami i tutaj był duży znak zapytania, czy moi goście, których wymyśliłam, będą mogli w tym terminie znowu, bo zależało mi na Staszku i na Edycie. To były maksymalnie z trzy tygodnie, z tego co pamiętam naprawdę mieliśmy bardzo mało czasu, żeby podjąć decyzję: „tak, nagrywamy to”. Wiedziałam, że jeśli potem będzie Łukasz, Wojtek, jeżeli mam sprawny zespół, który bardzo dobrze gra, to my sobie poradzimy. Tutaj jakby już nasze wieloletnie doświadczenie pomogło w tym całym przedsięwzięciu.
Pamiętam Twój gościnny występ z Wilkami w ramach ich „MTV Unplugged”, podczas utworu „Cień w dolinie mgieł”. Może nie ma co „teoretyzować”, ale pozwól, że zapytam w ten sposób: czy, jak przypominasz sobie siebie z tamtego czasu, myślałaś, że również Ty będziesz główną gwiazdą tego projektu?
W życiu, nigdy. Nawet, powiem ci szczerze, nie miałam takiego marzenia. Uważam, że spadło mi to trochę jak gwiazdka z nieba, ale z drugiej strony – oczywiście mówię to z pełną pokorą i skromnością – ale muszę powiedzieć, że na przestrzeni tych ostatnich lat zagraliśmy dużo koncertów akustycznych i jest szansa, że gdzieś tam ktoś o tym dobre słowo napisał i powiedział. Gramy rzetelne koncerty i być może jakimś takim tropem to poszło.
Cofnijmy się jeszcze do tego Kostrzyna nad Odrą, do ówczesnego Przystanku Woodstock. Oprócz Twojego koncertu dość późną porą na wzgórzu „Akademii Sztuk Przepięknych” (jednej ze scen festiwalu – przyp. MW), wystąpiłaś na samym otwarciu festiwalu, w utworze „To wychowanie” z zespołem T.Love, na zaproszenie Muńka Staszczyka.
No tak, to było piękne i chciałam powiedzieć, pamiętam ten niesamowity moment. Próba przeciągnęła się i uczestniczyłam w niesamowitym widoku, piękny obrazek, którego nie zapomnę do końca życia. Nie pamiętam, o której dokładnie godzinie, ale był wyznaczony moment, w którym ludzie mogą podejść pod scenę. Zbiegło się to z końcem naszej próby z T.Love i nigdy nie zapomnę, jak odwróciłam się i spojrzałam przed scenę i w tym momencie ci wszyscy ludzie ruszyli takim biegiem. Jak to mówię to mam ciarki, kojarzyło mi się to z jakąś „Grą o Tron”, jakąś bitwą. Taka masa ludzi napierająca na tę scenę, to było niesamowite przeżycie. Móc wyjść zaśpiewać z T.Love, z Muńkiem, to jest kawał historii, pełen szacun, uwielbiam i to też było ogromne wyróżnienie, że mogłam się tam pojawić.
To był super występ, którego jeszcze raz Tobie gratuluję. Następnie nocą, w świetnej atmosferze, wystąpiłaś z swoim autorskim koncertem, moim zdaniem w bardzo klimatycznej formule.
Tak, bardzo. Tam technicznie były różne problemy i walczyliśmy do ostatniego momentu, ale myślę, że atmosfera była nieprawdopodobna.
„I’ve got a world on a string” Franka Sinatry to już historia z Titusem. Kiedyś Titi mówił na tym Woodstocku, jak to on: „Kate, ja bym kurła chciał zaśpiewać coś takiego wiesz, jak Sinatra, bo ja już w rock’n’rollu wszystko zrobiłem”. I ja zapamiętałam sobie to, że on chciał tego Sinatrę, więc mówię: „słuchaj, będziesz miał Sinatrę”. Titus przyjechał na próbę z kartką, odśpiewał, był zadowolony, mam nadzieję, bo dla mnie to wyszło super
O ile w projekcie „Tribute to…” mogłaś mieć wątpliwości, czy „wprowadzasz” do projektu utwory wystarczająco znanych artystów, tak tutaj osobiście chciałbym Tobie podziękować, że zdecydowałaś się na tym koncercie m.in. na „Would?” Alice in Chains, „No Quarter” Led Zeppelin czy „I’ve got a world on a string”.
„I’ve got a world on a string” Franka Sinatry to już historia z Titusem. Kiedyś Titi mówił na tym Woodstocku, jak to on: „Kate, ja bym kurła chciał zaśpiewać coś takiego wiesz, jak Sinatra, bo ja już w rock’n’rollu wszystko zrobiłem”. I ja zapamiętałam sobie to, że on chciał tego Sinatrę, więc mówię: „słuchaj, będziesz miał Sinatrę”. Titus przyjechał na próbę z kartką, odśpiewał, był zadowolony, mam nadzieję, bo dla mnie to wyszło super. Bardzo go lubię, to niezwykle charyzmatyczna postać. No i w tak różnym repertuarze, to także myślę jest ciekawe. „Would?” Alice in Chains uwielbiam, szczególnie wokalistę, wykonaliśmy to z Skubasem i jego kumplem z Lublina – „Słonecznikiem”. Oni zawsze we dwóch grali na gitarach, między innymi grali tę piosenkę. Jak usłyszałam, jak oni to grają, do tego mój basista – Paweł Grudniak, też fan Alice in Chains – zagrał ten bas od razu… wiesz, mnie to nie interesuje, że to są nie-przebojowe piosenki, ale to są utwory, które we mnie wywołują zawsze ten sam dreszcz, wzruszenie. To, co zawsze mówię na koncercie, jak gramy numer „Tak, Tak” Ciechowskiego, że artysta żyje, dopóki gra się jego piosenki i trzeba po prostu takie numery przypominać. To nie jest łatwe, bo każdy może powiedzieć: „po co ona się za to łapie”. OK, dobra, nie zaśpiewam tego, i pewnie nikt tego nie zaśpiewa, tak jak oni to zrobili. Ale to też nie o to chodzi. Także ja się cieszę, że pojawiły się takie utwory.
Czy nie kusiło Cię, żeby przy „MTV Unplugged” umieścić tego typu numery, choćby przez wzgląd na legendarny koncert Alice in Chains w ramach tego samego formatu?
Nie chciałam się powtarzać i to był jakby główny argument. Tutaj jednak repertuar był dobierany tak żeby zagrać, może nie powiem, że przeboje, ale single. Było dość ciężko, bo ja może bym bardziej chciała pójść w klimat „woodstockowy”, ale z drugiej strony stwierdziłam, że już taką płytę nagrałam i jeśli ktoś chce trochę tej „psychodelii” i trochę innego, bardziej mrocznego grania, to już to ma, i to w formie obrazka. Tutaj tego czasu też nie mieliśmy bardzo dużo, bo pamiętajmy, że płyta mieści te 70-kilka minut i nie chce się więcej wbić. To zawsze jest dyskusyjne, którą piosenkę zagrać, na pewno trzeba grać piosenki, które ludzie znają, pamiętają, bo samo odkrycie ich zagranych w wersji akustycznej, być może dla niektórych to już był szok, w sensie jak to inaczej brzmi od oryginału. Zależało mi przede wszystkim, żeby z Staszkiem zaśpiewać „Tolerancję”, bo uważam, że ten tekst jest bardzo wymowny, szczególnie teraz u nas w kraju, bardzo mądry i ponadczasowy. Dlatego też zaproponowałam go na singla, żeby promował to wydawnictwo. Z Edytą z kolei wymyśliłam sobie, że to jest taka kobieta, która jest taką mocną postacią, mocno charyzmatyczną i też chciałam nawiązać do innej mocnej postaci, czyli Janis Joplin. Chciałam pójść właśnie w takim kierunku, że wychodzimy jako te „babki po przejściach”, ale tak naprawdę, że tak powiem, „z jajami” i śpiewające piosenkę kolejnej babki, z jeszcze większymi jajami, haha! Cieszę się, że Edyta przyjęła to zaproszenie i wystąpiła.
Fani już wkrótce będą mieli możliwość zobaczenia na żywo tego projektu.
Tak, te koncerty przybywają, jestem bardzo zaskoczona, bo to jednak jest takie większe przedsięwzięcie, ale jest zapotrzebowanie, co mnie bardzo cieszy.
Czego uczestnicy mogą się spodziewać na tych występach? Czy będzie to kalka tego, co na płycie?
To na pewno, musimy zagrać te utwory. Ale może to jest dobry pomysł, żeby zrobić jakiś konkurs, i zapytać tych ludzi, jakie jeszcze trzy piosenki chcieliby usłyszeć w takim wydaniu, bo to też jest ciekawe, żeby w jakiś sposób rozwiązać problem „niepełnej setlisty”.
Chciałbym zapytać o Twoje instrumentarium, bo jesteś poniekąd nierozerwalnie kojarzona z swoim Gibsonem SJ-200.
Tak naprawdę mam trzy Gibsony, ten to jest taka miniaturka, bo jest to seria, którą nabyłam w Stanach Zjednoczonych. To była jedyna taka malutka gitara za specjalną szybą w sklepie, bo była ręcznie malowana itd. i po prostu jak to baba, najpierw musi patrzeć i się zachwycić czy to dobrze wygląda, potem też czy to dobrze gra, bo to też nie wiadomo. Ale przy tym konkretnym instrumencie, gitara jest absolutnie trafiona. Natomiast mam jeszcze taką większą, tzw. Hummingbird, też bardzo pięknie brzmi. Mam jeszcze takiego starego Gibsona, kupiłam go chyba w ’94 roku, spadła mi ta gitara chyba z dwa razy z stołu, miała naprawiany gryf i brzmi też nieprawdopodobnie. Wszystkie mają zrobione nagłośnienie, także mogę nimi grać wymiennie na koncertach. Ale rzeczywiście taka najbardziej pasująca, to jest ta miniaturka SJ-200. Przyuważyłam, że dokładnie taki sam model ma Justin Timberlake! Śmieję się, bo to nie ma znaczenia, ale piękne są te instrumenty. W ogóle mam kilka gitar w domu, wydaje mi się, że to też jakiś rodzaj inwestycji. Na 40-te urodziny kupiłam sobie dwa Telecastery, które są z tego samego rocznika, co ja, więc starzejemy się razem! Mam też piano Fendera, Wurlitzera, no i na ostatnie urodziny kupiłam sobie taki mini-fortepian i zaczęłam się uczyć gry na pianinie. Na stare lata mnie tak wzięło, bo to wszystko jest dowodem na to, że jak masz taką potrzebę, masz takie marzenia, to wiek nie jest przeszkodą. Oczywiście, jest dużo trudniej, poci się głowa, jak to mówię mojemu nauczycielowi od pianina, ale małymi krokami idę do przodu.
Zapytałem o te gitary między innymi dlatego, że choć nie jest to takie oczywiste, to od wielu lat jednak jesteś kojarzona jako pełnoprawna wokalistka grająca również na gitarze. Nie jest tak, że jesteś mainstreamową wokalistką, która chwyci za gitarę tylko dlatego, że „to ładnie wygląda”.
Od wielu lat uczę się gry na gitarze tylko dlatego, żeby to co robię różniło się od tego, co robiłam wcześniej. Jestem osobą, która lubi się uczyć i dla mnie na przykład, nawet jak wiem, że podczas każdego koncertu mam zagrać trzy numery na gitarze, to mam zupełnie inną adrenalinę: przygotowuję się, rozgrzewam, wiem, że muszę trafić te dźwięki. Nie jestem jakimś wytwornym gitarzystą, ale to jednak daje mi kompletnie inny wymiar występowania na scenie. Chodzi też o to w tym wszystkim, żeby nie popaść w jakąś taką totalną rutynę, tylko żeby cały czas była jakaś góra, którą chcę zdobyć. Nie mam ambicji występować sama z gitarą, ale jeśli byłaby taka potrzeba, i ktoś mi powie: „wyjdź zagraj Antidotum”, to już mogę. Jednak robię to absolutnie na zasadzie rozwoju, nie chcę stać w miejscu.
Od wielu lat uczę się gry na gitarze tylko dlatego, żeby to co robię różniło się od tego, co robiłam wcześniej. Jestem osobą, która lubi się uczyć i dla mnie na przykład, nawet jak wiem, że podczas każdego koncertu mam zagrać trzy numery na gitarze, to mam zupełnie inną adrenalinę: przygotowuję się, rozgrzewam, wiem, że muszę trafić te dźwięki
Z tego co mi wiadomo, nie stronisz też od rockowych brzmień. Zapytana niedawno o swoją playlistę, wymieniłaś chociażby zespół „Warpaint”. Jesteś osadzona w takiej muzyce jako słuchacz?
Raczej tak, ale lubię też posłuchać Finka, The National – nie są to jakieś ciężkie brzmienia, „Warpaint” podobnie, bardziej może, jeśli chodzi o psychodeliczny sposób śpiewania tych artystów, których wymieniłam. Oczywiście jestem wierna Beatlesom, Zeppelinom, Queens of the Stone Age. Też pamiętam czasy liceum, Iron Maiden, Slayera, Megadeth. Ostatnio sobie słuchaliśmy, jak oni wszyscy wybornie grali te „Symphony of Destruction”. Micha się cieszy jak się tego słucha, bo przypominają mi się lata liceum i słuchania takiej ciężkiej muzy, np. Kinga Diamonda. Uwielbiam do tego wracać.
A jak w Twojej opinii jest z tą kondycją rocka współcześnie, jeśli chodzi o Polskę, jak i trend ogólnoświatowy?
Wydaje mi się, że artyści jednak przyjeżdżają do Polski, jest zapotrzebowanie. Medialnie trochę poszło to rzeczywiście w takim innym kierunku, dla ludzi którzy wychowali się muzycznie w latach 90-tych jest to lekki szok. Z drugiej strony, moim zdaniem gdzieś ta muzyka, jak moda, zawsze zatacza koło i to się znudzi, wrócą do prawdziwego grania, i takich zespołów jest dużo. Greta van Fleet, które kurczę jest niemalże kopią Led Zeppelin, i też robią wielką karierę. Myślę, że głód jest zawsze. Choć jeśli chodzi o kwestię autentyczności: mój kolega ze Szczecina, z pierwszej kapeli, Chilek mówi tak, że „heavy-metalem chleba nie posmarujesz”. Choć to nie sprawdza się u takiego Vadera, Behemotha czy Decapitated, których miałam przyjemność poznać. Ludzie głodni jakiegoś szybkiego pieniądza robią coś tam pod publikę. Dzisiaj byłam w jednym radiu, które pamiętam, że grało polską, rockową muzykę, a teraz jest tam prawie tylko disco polo, bo im wskaźniki poszły do góry. Tak jest i co zrobisz, skoro ludzie chcą tego słuchać.
Tym bardziej ukłon dla Ciebie Kasiu, że będąc w głównym nurcie wciąż „przemycasz” swoje inspiracje zahaczające o cięższe brzmienia, co dla wielu odbiorców pewnie nie byłoby tak oczywiste, a co wielu na pewno docenia.
Myślę, że to wszystko jest kwestią tego, gdzie się wychowywałeś, z kim się kumplowałeś i czego się wtedy słuchało. Ja byłam może nie częścią, ale gdzieś tam obok grupy metalowców i dla mnie to było coś pięknego, że mogłam przynależeć do jakiejś kultury, że mogę się odróżnić od tej szarości, która była dookoła. Był to rodzaj buntu, a dzięki temu poznałam po prostu (pokazując gest tzw. „diabelskich rogów”) diabła, haha!
Chciałem Ciebie jeszcze zapytać w kontekście ubiegłego roku o premierę płyty „Aya” i o to, jak wyglądał proces kompozycyjny, jak zbierałaś materiał na ten album?
Myślę, że dobre słowo, to że „zbierałam”. Przez ileś tam lat coś tam wrzucałam do szuflady i to była taka płyta kończąca po 25-ciu latach moją współpracę z dotychczasową wytwórnią. Wiedziałam, że ta płyta nie będzie już tak mocno promowana i że pójdzie, jak pójdzie. Natomiast jest parę numerów, które się tam udały, nie wszystkie, ale jest ich kilka. Przed wydaniem tej płyty przepełniało mnie szczęście, że doszła ona do skutku, bo jednak mój stan po śmierci taty był tak ciężki, że wszystko mi się zawaliło i straciłam zupełnie na dłuższy czas sens, jeszcze bardziej niż wcześniej. Chociażby utwór „Dla Taty” jest dla mnie takim bardzo ważnym powodem wydania i skończenia tego krążka. Cała ta płyta jest mu zadedykowana, chciałam w ten jakiś drobny sposób oddać „tribute to…” dla taty.
Oczywiście jestem wierna Beatlesom, Zeppelinom, Queens of the Stone Age. Też pamiętam czasy liceum, Iron Maiden, Slayera, Megadeth. Ostatnio sobie słuchaliśmy, jak oni wszyscy wybornie grali te „Symphony of Destruction”. Micha się cieszy jak się tego słucha, bo przypominają mi się lata liceum i słuchania takiej ciężkiej muzy, np. Kinga Diamonda. Uwielbiam do tego wracać
Na przestrzeni tego roku koncertowania, które Twoim zdaniem utwory najbardziej wpasowały się do występów na żywo?
Bardzo fajnie ludzie przyjmują tytułową „Ayę”, która nie jest jakimś takim strasznie nośnym, przebojowym utworem, a dla mnie jednak jest bardzo ważny. Bardzo lubię mimo wszystko „Allanah (tak niewiele chcę)”, gdzie jest to takie proste, wdzięczne granie, i bardzo lubię wspomniane „Dla Taty” oraz swoją piosenkę ”Wyspy miliardów gwiazd”. Lubię także utwór Maćka Gładysza „Tam gdzie nie sięga ból”. Jest jeszcze jeden mały diabeł na tej płycie – „Krew ścinanych drzew”, też bardzo fajny utwór.
Wracając jeszcze do Twojej nauki gry na gitarze i fortepianie – rozumiem, że jest to też trochę chęć „wybicia się na niezależność”, kiedy potrzebujesz coś dla siebie skomponować?
Też, ale dwa, że brutalnie mówiąc, trzeba ćwiczyć szare komórki. Uważam, że mam tyle do zrobienia i tak mało czasu, że mnie to przeraża.
Jak zazwyczaj wygląda Twój proces kompozycyjny?
Zwykle nagrywam od razu to co przychodzi mi do głowy i z doświadczenia wiem, że pierwsze do trzech podejść zostają. Na przykład, jeśli dostaję jakikolwiek podkład to staram się do tego na trzy-cztery śpiewać to, co czuję i zazwyczaj jest tak, że rzeczywiście te pierwsze pomysły są najlepsze. Z racji tego, że jestem kiepska w jakimś edytowaniu, cięciu itd. to nie bawię się w takie zabiegi i raczej idę za emocjami, nagrywam od początku do końca. Później wpadają, albo wypadają, te słowa i gdzieś tam w głowie się zapisują, w którym momencie jakie mają być i to jest potem już żmudny proces siedzenia i ciężkiej pracy. Nie przypominam sobie piosenki, która powstałaby tak, że usiadłam i po prostu napisałam. Jeśli ktoś tak ma, to zazdroszczę. To są te długie godziny, nie ma drogi na skróty.
Oprócz intensywnej pracy związanej z koncertowaniem, jakie są Twoje plany na kolejne miesiące?
Po ostatniej ilości koncertów zabawnie brzmi to „oprócz” , ale cieszy mnie to, że mogę śpiewać i grać. To są różne projekty, to nie tylko są moje koncerty. Skończyłam właśnie piosenkę do serialu, nie wiem czy będzie grana gdzieś w radiu, ale fajnie, że pojawi się coś nowego. Chciałabym bardzo nie kazać sobie i innym czekać dziesięciu lat na kolejną płytę i myślę, że tak nie będzie. Na pwnym etapie wieku człowiek zaczyna mieć świadomość, że czas się bardzo kurczy i trzeba trochę w tej robocie dać w manetce gazu, jeszcze bardziej. Co mnie oczywiście przeraża, bo gdzie inne przyjemności?
Wiem, że lubisz również podróżować, także życzę Tobie abyś miała również czas także na to. Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję również!
Rozmawiał: Michał Wawrzyniewicz