W XXI wieku powrócił thrash metal, a razem z nim do Destruction powrócił basista i wokalista Marcel „Schmier” Schirmer. A tym samym Destruction po raz kolejny stał się jedną z twierdz europejskiego thrashu. Od tego czasu, po burzliwych dla zespołu latach 90-tych, grupa systematycznie wydaje potężne płyty i sieje zniszczenie podczas regularnych tras koncertowych. Ostatni rok przyniósł jednak kolejne przegrupowania. Ale tym razem, jak zapowiada Schmier, Destruction tylko urosło w siłę, czego dowodem ma być najnowszy krążek formacji, zatytułowany „Born to Perish”.
Czy dwie pierwsze dekady XXI wieku to dobry czas dla thrash metalu?
Trudne czasy to zawsze dobry czas dla rock’n’rolla. Ludzie mają wtedy dość mainstreamu, mają dość kłamstw, sztucznej popowej muzyki. Mam wrażenie, że mamy teraz całą nową generację ludzi, którzy słuchają thrash metalu, bo thrash jest brudny, głośny, brutalny, ale szczery i ma coś do powiedzenia, zajmuje jakieś stanowisko. Nie jest tak bezsensowny jak choćby black metal. Nie mam nic do black metalu, ale my mamy teksty, które mają jakiś sens, nie traktują wyłącznie o zabijaniu się nawzajem. I to chyba przyciąga ludzi. Młodzi ludzie chcą mieć odmienną opinię od tego, co im dają media, mają inne nastawienie. Buntują się przeciwko rodzicom, zasadom społecznym, rzeczywistości i w thrash metalu odnajdują ten właśnie bunt.
Trudne czasy to zawsze dobry czas dla rock’n’rolla. Ludzie mają wtedy dość mainstreamu, mają dość kłamstw, sztucznej popowej muzyki. Mam wrażenie, że mamy teraz całą nową generację ludzi, którzy słuchają thrash metalu, bo thrash jest brudny, głośny, brutalny, ale szczery i ma coś do powiedzenia, zajmuje jakieś stanowisko.
To jednocześnie dobrze i źle. Dobrze, bo thrash znów się liczy, a thrashowe kapele wypuszczają świetne albumy, ale jednocześnie to oznacza, że żyjemy w coraz gorszych czasach.
To fakt, robi się coraz gorzej. Dla mnie, jako aktywnie koncertującego muzyka, otwarcie granic Europy i świata było fantastycznym procesem, który śledzę uważnie przez ostatnie 25 czy 26 lat jeżdżenia w trasy. Teraz widzę, że to wszystko się rozpada, kraje się separują na nowo, ludzie boją się siebie wzajemnie, boją się ze sobą współpracować, zamiast się jednoczyć. To smutne. Mam nadzieję, że sytuacja nie wróci do starych czasów, kiedy cała Europa była podzielona i wszystko było skomplikowane i trudne. To by była katastrofa. Przez ostatnie dwadzieścia lat tras wszystkie granice były dla nas otwarte – mam nadzieję, że to się nie zmieni.
Zacząłem ten wywiad od pytania o ostatnie dwie dekady thrash metalu, bo zauważyłem pewien zbieg okoliczności: wróciłeś do Destruction w 1999. I mniej więcej w tym samym czasie thrash metal zaczął podnosić się po latach 90-tych, które, delikatnie mówiąc, nie potraktowały go dobrze.
O nie, lata 90-te to był dramat dla thrashu.
Znalazłoby się z tego czasu kilka albumów, które były niezłe lub dobre, ale poza nimi – szkoda gadać.
Zobacz, że wszystkie najlepsze kapele thrashowe nie wydały przez lata 90-te nic dobrego. Kreator, Megadeth, Metallica, Slayer – wszystkie nagrywały wtedy słabe rzeczy. A teraz? Wszystkie wypuszczają świetne płyty! Ale z perspektywy muzyka muszę powiedzieć, że nie da się przecież wydawać najlepszych albumów co dwa lata. Każdy ma jakieś okresy, w który jest kreatywny i produktywny i jest wtedy w stanie robić wspaniałą muzykę, ale są też takie momenty, kiedy wszystko staje się rutyną, trudno jest znaleźć jakąś porządną inspirację. Albo może ktoś zarobił za dużo szmalu – wtedy też trudno o inspirację. Dla thrashu to chyba jedyna zasada – jeśli chcesz robić dobry thrash to nie możesz być milionerem.
A jakie są teraz czasy dla Destruction? Znów jesteście kwartetem, pierwszy raz od ponad dwudziestu lat.
O, grubo ponad dwudziestu.
Czy teraz, gdy macie za garami Randy’ego Blacka i Damira Eskica na drugiej gitarze wstąpiła w was jakaś nowa energia?
Owszem, tak. Rozglądaliśmy się za drugim gitarzystą od dłuższego czasu, ale musiał być to odpowiedni człowiek. Było nam dobrze we trójkę, więc nie mieliśmy zamiaru tego zmieniać na siłę. Chyba, że znalazłby się ktoś, kto będzie czuł ten zespół i wniesie do niego swoją ambicję, osobowość. Damir właśnie był takim gościem. To fantastyczny shredder, ale jednocześnie świetny gitarzysta rytmiczny, co się praktycznie nie zdarza. Zazwyczaj jak ktoś jest dobry w shredderce, to nie odnajduje się w rytmice, a Damir nie ma z tym problemu. Na dodatek jest bardzo fajnym, pozytywnym gościem. Dużo wnosi do zespołu. Mike bardzo się cieszy pracując z nim, a jako gitarzyści pracują ze sobą bardzo blisko. To zresztą ciekawa para: Mike jest doświadczony, Damir ma mnóstwo świeżości. W zespole jest teraz bardzo dobra chemia. Randy jest świetnym, bardzo doświadczonym perkusistą, w jego grze jest mnóstwo charakteru. Ma niezwykłe umiejętności, wielką dokładność. Nigdy nie mieliśmy perkusisty, który grałby dokładniejsze stopy niż Randy, a to bardzo ważne w thrash metalu. Więc tak, to jest właściwie kolejne przebudzenie Destruction. Nie mieliśmy co prawda ostatnimi laty jakiegoś dołka, ale teraz, z nowymi członkami i nowym albumem dostaliśmy pozytywnego kopa. Dostrzegam też, że jest trochę więcej zainteresowania zespołem ze strony fanów. Czekali, aż będziemy w stanie zagrać na żywo niektóre kawałki, których nie mogliśmy wykonywać jako trio. W trójkę mieliśmy pewne ograniczenia. Podobało mi się granie we trójkę, ale jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że to trochę tak, jakbyśmy mieli na rękach kajdanki. Na wszystkich albumach z ostatnich lat nie mogliśmy wyrazić się w taki sposób, jak teraz.
Muszę przyznać, że informacja o tym, że jesteście teraz kwartetem, zaskoczyła mnie. Daliście się zapamiętać jako trio.
Jasne, ale w były przecież zespoły, które zmieniały liczbę członków w tę i z powrotem. Popatrz na przykład na Motorhead – graliśmy z nimi trasy w latach 80-tych i zawsze lubiłem ich w wersji czteroosobowej, choć wszyscy zapamiętali, że byli triem. Nie baliśmy się dodania jeszcze jednego członka do Destruction, ale musiał nadejść odpowiedni moment. No i musiał to być odpowiedni człowiek. Do takiego zespołu nie szukasz muzyka dając ogłoszenie w Internecie. Na ostatniej płycie „Thrash Anthems” mieliśmy różnych gości, którzy dokładali trochę shredderki. Sporo grywał i nagrywał z nami Ol’ Drake z Evile. To była właściwie kandydatura z samej góry listy życzeń, ale urodziło mu się dziecko i nie mógł sobie pozwolić na dołączenie do nas na stałe. Potem jeszcze Vaaver odszedł z zespołu z takiego samego powodu. Nadszedł zatem czas na odświeżenie zespołu. Nie było tak, że uznaliśmy, że spadła jakość czy zaangażowanie – nic z tych rzeczy. Tak po prosu potoczyły się losy i wykorzystaliśmy ten moment.
Jak znaleźliście Damira Eskica?
Jego zespół supportował Destruction na jednej z tras. Zgadaliśmy się i przez ostatnie kilka lat pozostawaliśmy w kontakcie. Ponadto jego żona gra w zespole Burning Witches, produkowałem ich albumy i zajmowałem się managementem. Po kilku latach znajomości zdałem sobie sprawę, jak dobry jest Damir, ale także jak bardzo pozytywny to człowiek i jak fajnie się dogadujemy. Kiedyś rozmawiałem na temat drugiego gitarzysty w Destruction z Mille z Kreatora. To on zasugerował Damira. Powiedział: „to twój przyjaciel, czemu jego nie zaprosisz?”. I tak zrobiłem. Ot, cała historia. Śledziłem muzyczne poczynania Damira od jakichś pięciu lat, wiedziałem co potrafi, wiedziałem, że poradzi sobie z obowiązkami i wymaganiami w Destruction.
Czy Damir i Randy Black uczestniczyli w procesie komponowania „Born to Perish”?
Po części. Samo pisanie piosenek odbywa się między mną i Mikem. Jesteśmy w zespole od samego początku, więc wiemy w jaką stronę Destruction może pójść, a w jaką nie powinno. Ale nie jesteśmy zamknięci na pomysły z zewnątrz. Randy wysłał nam parę schematów i bitów perkusyjnych, zrobiliśmy na nich dwa kawałki. To było zresztą ciekawe, bo nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w taki sposób, że najpierw powstawały partie perkusji, a potem budowaliśmy na nich resztę piosenki. Było to dla nas dość innowacyjne. Damir dorzucił od siebie trochę dodatków – parę dubli, parę melodii. No i rzecz jasna całą shredderkę i solówki. Pamiętam, jak rozmawialiśmy w studio z producentem, który mówił: „Schmier, mamy za dużo leadów, przeginamy trochę, przedobrzymy”. Odpowiedziałem mu: „Spoko, mamy w zespole dwóch zajebistych gitarzystów, chcę, żeby się pokazali, żeby się popisywali. No i Destruction był przecież zawsze zespołem gitarowym. Zróbmy to”. Teraz, po fakcie, widzę, że to była dobra decyzja. Damir zagrał świetnie. Czasami trzeba postawić granice podczas pracy w studio, ustalić jasno, że to nie, tamto też nie. Ale my daliśmy Damirowi całą przestrzeń na jego shredderkę, a on zrobił świetną robotę. Jego partie są bardzo dużą częścią sukcesu tego albumu.
Powiedziałeś, że większość utworów tworzycie ty i Mike. Czy zatem na „Born to Perish” można się spodziewać czegoś, co będzie w jakiś sposób nowe dla Destruction, zaskakujące dla starych fanów?
Tak, mamy taki utwór „Butchered For Life”. Przez lata nie mogliśmy nagrać tego typu utworu, bo to niemożliwe, kiedy grasz we trójkę – jest tam zbyt dużo gitar, są i ciężkie, i akustyczne, dużo partii, dużo fragmentów. Nawet baliśmy się podejść do takiego numeru w ostatnich latach, bo nie moglibyśmy go grać na żywo tak, żeby miał taki sam charakter jak w wersji studyjnej. A ja nie chcę nagrywać piosenek, których nie mógłbym grać na koncertach. Na „Born to Perish” te ograniczenia nagle zniknęły. Znów mogliśmy sobie pozwolić na więcej gitar, na więcej melodii. To było fajne wyzwanie. Na albumie jest sporo momentów ciężkich, mrocznych, szybkich, a w jego połowie jest „Butchered For Life”. To zupełnie inny kolor na płycie. Jest to bardzo mroczna piosenka, ale rzecz jasna bardzo daleka od jakichś popowych standardów. Jesteśmy z niej bardzo zadowoleni, to bez wątpienia wyróżniający się kawałek.
Dla mnie obecnie to chyba najlepszy numer na płycie.
Tak, bez dwóch zdań jest interesujący. Powiedzieliśmy sobie, że się nie ograniczamy. Wyszedł nam dość długi numer. Zastanawialiśmy się nawet czy go nie skrócić, ale podobało nam się jak się rozkręca od balladowego początku do thrashowej drugiej połowy. A w środku jest też fajna gitarowa część, nieco mniej śpiewania, więcej grania. Fajnie było po wielu latach zaproponować coś takiego.
W jaki sposób właściwie piszecie? Jaki jest sposób komponowania w Destrucion?
Jak wspominałem, dwa kawałki zaczęły się od bitów Randy’ego. Ja i Mike napisaliśmy całą muzykę na nich. Zazwyczaj jednak jest odwrotnie. Ja i Mike spotykamy się, robimy riffy, pijemy piwo. Po czymś takim mamy albo piosenki, albo luźne riffy, melodie, jakieś fragmenty partii wokalnych. Potem składamy to, nagrywamy bezpośrednio na komputer i wysyłamy do reszty zespołu. Kiedy mam tekst i wokale idziemy do studia i nagrywamy pierwsze demo piosenki. Potem dokładamy do tego zaaranżowane już bębny i tak powoli zbieramy wszystko do kupy. To trochę jak z potworem Frankensteina, który też był lepiony z różnych fragmentów. Ale dzięki takiej pracy demówki stają się finalnym albumem. Zresztą gdybyś posłuchał tych nagrań demo to zobaczyłbyś, że są bardzo bliskie wersjom z albumu, bo nauczyłem się już, że czasami nie trzeba wszystkiego nagrywać na nowo. Wielokrotnie to pierwsze podejście jest najlepsze, potem nie da się już powtórzyć tej energii, tego feelingu. To kwestia jakiegoś frazowania, dynamiki. Dlatego często zostawiamy te pierwsze wersje. Teraz, ze względu na trasy i zobowiązania, musieliśmy między koncertami napisać album, nagrać demo i zrealizować finalne wersje w trzy i pół miesiąca. I udało się, bo pracowaliśmy bardzo wytrwale. Kiedy nagraliśmy wszystko płyta pojechała do miksów, a my na kolejną trasę, a potem wróciliśmy i pracowaliśmy dalej. I dobrze się stało, bo kiedy siedzisz nad czymś cały czas to tracisz umiejętność ocenienia tego. Lubię wyjść ze studia w trakcie pracy, odpocząć od tego, a potem wrócić do muzyki, którą nagrałem, posłuchać jej na świeżo podczas miksów.
Trzy i pół miesiąca to dużo czy mało dla Destruction?
Mało, to była dla nas szybka akcja. Zdarzało nam się nagrywać wcześniej po dwa lata. Ale kiedy siedzisz tyle nad płytą to zawsze chcesz coś jeszcze zmieniać i nigdy jej nie kończysz. Wolę się teraz skupić na konkretny czas, wrzucić w pracę całą energię, wszystkie pomysły i być produktywnym na maksa przez krótszy okres, niż rozwlekać to w nieskończoność. Czasami to też kwestia złapania odpowiedniej inspiracji. Ciężko nam było zrobić sobie dwumiesięczną przerwę od grania koncertów, żeby napisać album, bo Destruction jest zespołem, który ciągle gra, nigdy się nie zatrzymuje. To był chyba pierwszy przypadek w ciągu ostatnich lat, kiedy przez dwa miesiące nie daliśmy ani jednego koncertu. Uważam, że trzeba grać. Jeśli grasz to jesteś w formie, jesteś skupiony. Ale musieliśmy zrobić tę przerwę i dla tego albumu było warto.
Czy kiedy siedzisz w domu robisz się nerwowy i ciągnie cię z powrotem na trasę?
Tak. Koncertuję już bardzo długo, więc jak za długo siedzę w domu to mam poczucie, że muszę znowu ruszyć w trasę. Nie da się tego pokonać. Po kilku tygodniach w domu mój organizm domaga się koncertu, chce wyjść na scenę, poczuć adrenalinę, wejść w te tryby, podróżować. Wiesz, kocham być w domu, ale po kilku tygodniach jestem znudzony.
Wspomniałeś wcześniej, że praca nad dwoma z nowych numerów zaczęła się od perkusji. Czy przeciętny słuchacz będzie w stanie wskazać które to?
Hmm, możliwe, że tak. Ale mam nadzieję, że cały album oferuje interesujące partie perkusyjne. W tych dwóch piosenkach ewidentnie słychać, że perkusista miał jakiś zamysł. Jako basista komponuję zupełnie inaczej. Perkusista skupia się na rytmie, przejściach, groove. Ja natomiast na melodiach i harmoniach. Tutaj tkwi właśnie podstawowa różnica i myślę, że faktycznie, jeśli porządnie się wsłuchasz, to odkryjesz, które to kawałki.
Czy twoje podejście do pisania zmieniło się od początków Destruction?
W tej materii jest jak we wszystkim w życiu – chodzi o doświadczenie. Jeśli rezultat twojej pracy cię zadowala i jest dobry, to próbujesz go odtworzyć albo manipulować kolejnymi pomysłami tak, żeby efekt był zbliżony. Jeśli nie jesteś zadowolony to analizujesz i próbujesz zmieniać. Z Destruction pracowaliśmy z różnymi producentami, w różnych studiach nagraniowych. Zdążyłem się nauczyć, że najważniejszą rzeczą podczas pisania i nagrywania jest samopoczucie. Jeśli w studio jest fajna atmosfera, nie ma jakiegoś wielkiego ciśnienia, ale jednocześnie jest go na tyle dużo, żeby być kreatywnym – wszystko będzie dobrze. Zawsze chcemy dokonywać jakiejś ewolucji, żeby się nie znudzić, cieszyć się tym. Dlatego zmieniamy jakieś małe rzeczy. Ale w innych sprawach mamy sporo swoich przyzwyczajeń, dlatego na przykład od kilku dobrych lat pracujemy w tym samym studio i mamy konkretny sposób pracy. Nie produkujemy płyty w ciągu tygodni, a raczej w ciągu kilku miesięcy z przerwami.
Zdążyłem się nauczyć, że najważniejszą rzeczą podczas pisania i nagrywania jest samopoczucie. Jeśli w studio jest fajna atmosfera, nie ma jakiegoś wielkiego ciśnienia, ale jednocześnie jest go na tyle dużo, żeby być kreatywnym – wszystko będzie dobrze.
A propos studia – jaki sprzęt miałeś ze sobą w studio?
Staramy się, żeby nasz dźwięk był bardzo czysty, heavy metalowy. Dlatego używamy metalowych wzmacniaczy. Przez ostatnie lata mamy szczęście używać wzmacniaczy Engl. To niemiecka firma, wspierają nas, Mike używa ich sprzętu od lat. Mamy też wzmaki Diezel, kolejnej niemieckiej marki. Moim skromnym zdaniem Diezel ma chyba najlepsze tego typu produkty w tej chwili do grania metalu. Używamy też sprzętu Peavey. W ramach serii 5150 Peavey opracował mnóstwo świetnych wzmacniaczy. Te trzy wzmacniacze – Engl, Diezel i Peavey – brały udział w powstawaniu płyty.
A co z basem?
Używam Ampega. Lubię mieć w brzmieniu trochę lampy i trochę przesteru. Dorzucam do tego też pedał Ampega, żeby uzyskać trochę podbicia. Ale niewiele – inaczej zjadłbym gitary, a przecież nie o to chodzi. Sygnał zawsze idzie dwutorowo. Pierwszy to czysty sygnał, drugi to przesterowany przez Ampeg Scrabbler. Finalne brzmienie to te dwa sygnały odpowiednio zmiksowane.
Jesteś znany z używania basów o kształcie Flying V.
Tak, zawsze lubiłem te kształty. Dawniej miałem customowe basy robione dla mnie przez niemiecką firmę, która już nie istnieje, ale wtedy używałem gitary o innym kształcie. Szczęśliwie się złożyło, że skradziono mi ją podczas trasy w Stanach w 2001. Odezwałem się wtedy do Dean Guitars. Odpowiedzieli, że spoko, zrobią mi V-kę. I tak się zaczęło. W końcu miałem swój bas Flying-V, a zawsze podobał mi się ten kształt, bo uważałem, że jest najbardziej metalowy ze wszystkich. Stało się to swojego rodzaju symbolem zespołu, bo Mike zawsze grał na takich gitarach. Po chwili również dołączył do Dean Guitars. Ich gitary są naprawdę świetne, a przy tym solidne – możesz z nimi latać, nic nie pęka, nie łamie się. Damir z kolei uwielbia gitary Jackson i gra na Jacksonie Flying V.
Te basy Deana wyglądają na wielkie i ciężkie.
Tak, moje basy są olbrzymie. To kłopotliwe szczególnie przy lataniu. Nie ma na nich żadnych pokrowców. Nie mieszczą się w luku bagażowym nad siedzeniami w samolocie. Mają te charakterystyczne główki Deana z rogami, do tego duża skala, no i sam kształt. Są po prostu duże. Pasują mi, bo jestem wysokim gościem. Te basy to monstra, serio. Powinieneś kiedyś zobaczyć, jak nasz techniczny wygląda z tym basem podczas soundchecku, to trochę śmieszne, bo ta gitara jest prawie tak duża, jak on. Ja jestem dużym chłopem, więc muszę mieć wielki kawał drewna w rękach. Kiedyś zdarzyło się, że linie lotnicze zgubiły mi gitarę. Musiałem zagrać parę koncertów na innym instrumencie. Dla faceta mojego wzrostu to była agonia – krótka skala, mały korpusik. Praktycznie nie byłem w stanie grać. Żeby móc sensownie na nim grać, musiałem go sobie zawiesić na wysokości klatki piersiowej, a to z kolei wpływało na moje możliwości jako wokalisty. Strasznie się męczyłem z tym małym basikiem. Przy moim wzroście w zasadzie nie byłem w stnanie grać powyżej dwunastego progu. Dlatego tak bardzo pasują mi te basy od Dean. Wysłałem im wskazówki co do kształtu i rozmiaru i wszystko pasuje. Oczywiście to wielki instrument. Trzeba do tego przywyknąć, ale gram na nim już od lat.
Czy na scenę zabieracie ze sobą to samo, co mieliście w studio?
Na scenie zazwyczaj mamy Peavey’e i Engle. Nie używamy na koncertach Diezeli. Wzmacniacze Diezel polecił nam nasz producent. Używaliśmy ich już przy poprzedniej płycie i było warto, bo gitary brzmią zabójczo. Ale tak naprawdę wszystko zależy od miksów. Jeśli używasz jednego wzmacniacza do wszystkich ścieżek, to spłaszcza brzmienie. Jeśli masz dwie głowy, każda ma inną charakterystykę, brzmienie jest tłustsze. Proste.
Co cię w ogóle przyciągnęło do basu?
Zacząłem grać na basie bo nikt inny nie chciał. Musiałem to zrobić, bo koledzy szukali basisty. Scena metalowa wtedy nie istniała, było nas kilku fanów metalu w mieście. Spotykaliśmy się w różnych miejscach. Okazało się, że koledzy szukają basisty do zespołu sprzed czasów Destruction. Zagadali do mnie: „ej, masz długie włosy, fajną kurtkę z naszywkami, szukamy basisty, może chcesz z nami pograć?”. Odpowiedziałem, że nie mam pojęcia jak się gra, ale bardzo chciałbym być w zespole. Następny dzień przegadaliśmy o muzyce. Przynieśli mi jakiś bas, tanią kopię Fendera Precision. Tak to się zaczęło. Nie marzyłem o zostaniu muzykiem, po prostu wykorzystałem okazję, która się nadarzyła. Gdyby nie to, nie zacząłbym grać. Oczywiście tworzenie muzyki i granie metalu było dla nas wspaniałą rzeczą, naszym wyrazem buntu przeciwko społeczeństwu. Scena metalowa dopiero się rodziła. To było coś nowego i ekscytującego dla młodych ludzi.
Sięgnięcie po bas bo nikt inny nie chciał to częsty scenariusz pośród basistów.
Tak, zgadza się! Bas nie był cool. Zapunktował trochę kiedy Steve Harris z Iron Maiden wniósł nowy styl. No i kiedy Lemmy stał się ikoną. Wtedy dopiero bas stał się fajny. Ale basiści chyba ogólnie nie są typowymi muzykami (śmiech). Często słyszę, że ktoś zaczął grać na basie bo nie było innych chętnych. Każdy przecież chciał być gitarzystą albo wokalistą.
Bas nie był cool. Zapunktował trochę kiedy Steve Harris z Iron Maiden wniósł nowy styl. No i kiedy Lemmy stał się ikoną. Wtedy dopiero bas stał się fajny.
Jednocześnie ty sam jesteś jednym z gości, którzy są dowodem na to, że granie na basie może być cool.
Bo jest cool! Mnie zawsze interesowało pisanie muzyki, rozwijanie stylu, brzmienia. Chyba kiedy zakochasz się w instrumencie łatwiej ci będzie ewoluować i znaleźć jakieś elementy, które ci się podobają. Każdy muzyk szuka przecież jakiejś radości w grze, ale najwyższym stopniem zaawansowania, jaki można osiągnąć, jest uzyskanie własnego charakteru. Tego chcemy wszyscy.
Czekamy na premierę „Born to Perish”. Jakie macie plany na najbliższe miesiące?
Najpierw czekają nas letnie festiwale. Będziemy grali między innymi niedaleko Polski, bo na Brutal Assault w Czechach. Potem, we wrześniu, nadejdzie druga część trasy Killfest Tour z Overkill i Flotsam & Jetsam. Pierwsza część, w ramach której występowaliśmy w Polsce, była fantastyczna, więc czekamy niecierpliwie. Planujemy także europejską trasę w charakterze headlinera w lutym. Będzie nazywać się Thrashfest. Zabierzemy ze sobą kilka fajnych zespołów, w tej chwili mogę potwierdzić Legion of the Damned i Exhorder, ale będzie jeszcze jeden zespół. Mam nadzieję, że uda się zahaczyć również o Polskę. Byłoby super, gdyby jacyś polscy organizatorzy nas z tą trasą zabukowali. Cały czas jeszcze dogrywamy szczegóły, ale pierwsza część 2020 roku to na pewno będą koncerty.