Co znaczy prawda w muzyce? Co można jeszcze zagrać, by być niezależnym i uczciwym wobec samego siebie i odbiorcy? Jak powinniśmy brzmieć i jak znaleźć własny sound? Posłuchajmy rozmowy, która jest pouczająca i lekko filozofująca, ale tak bywa, gdy mamy do czynienia z nieprzeciętnym muzykiem o szerokim polu widzenia (i słyszenia), jakim na pewno jest kontrabasista Marcin Oleś. Przyczynkiem do wywiadu była ostatnia płyta duetu braci Oleś, „Alone Together”, na której… bynajmniej wcale nie gra duet.
Nawiązując do waszej ostatniej płyty Alone Together, chciałem spytać, skąd pomysł z nagraniem kontrabasu po jednej stronie LP, a perkusji po drugiej stronie albumu.
Zacznijmy od tego, że mamy projekt, który nazywa się Oleś Duo i pod tym szyldem wydaliśmy 3 płyty. Pierwsza – Oleś Duo – nawiązywała nieco do muzyki współczesnej; kolejna One Step From The Past została nagrana dla BBC i jest bardziej jazzowa; Spirit of Nadir, jest naszą podróżą w stronę muzyki orientu. Projekt, jak na jazzowy kontekst, stosunkowo nietypowy, ale zależało nam, żeby miał bardzo muzyczny charakter i pełniejszy wymiar. To raczej przemyślana forma i utwory, które po prostu mają ręce i nogi, a nie spontaniczna improwizacja. W związku z dwudziestoleciem naszej działalności artystycznej, Bartek wpadł na pomysł, że może warto z tej okazji wydać coś wyjątkowego. Zdecydowaliśmy się na płytę duetową, która nie będzie duetem – artystyczny koncept, według którego to taki duet, który się nigdy nie spotyka. To jest nieco przewrotne, bo zamiast jak zawsze pokazywać, co można zrobić razem, pokazujemy na tej płycie, co można zrobić osobno. To jest również nawiązanie do naszych solowych, recitalowych ukazań, bo wiele lat temu nagrałem płytę Ornette on Bass (2003), a brat FreeDrum Suite (2004). Album pokazuje również nieco inne modele pracy, które każdy z nas stosuje – można wsłuchać się w warsztat i podejście do materii muzycznej. Moja strona jest bardziej improwizowana, a Bartka bardziej skomponowana. To odzwierciedla nasze oblicza.
Gdzie rejestrowaliście ostatni album?
Alone Together był rejestrowany w studiu MAQ Records. Jest to świetne miejsce, inspirowane nowojorskim Avatar Studios, ponieważ również tu główna sala do nagrań jest siedmiokątna, co przekłada się na specyficzną, minimalnie rozproszoną akustykę, co szczególnie słychać w ambiencie obu nagrań. Nie ma tu może tak wielkiej kubatury, jak w studiu Polskiego Radia w Warszawie, ale daje ona brzmienie, które można bardzo precyzyjnie zaplanować. Dlatego też zdecydowaliśmy się użyć hi-endowych „klocków”: kabli, preampów, itd. Spora część naszych płyt tam powstaje. Praca szła szybko i przebiegała w przyjemnej atmosferze, ponieważ z realizatorem Michałem Rosickim znamy się już bardzo długo. Nie trzeba było prowadzić długich rozmów o brzmieniu i sprzęcie – on zna nasze preferencje i słyszy wszystko doskonale. Poza tym znamy to studio do tego stopnia, że wiemy, w jakim miejscu można osiągnąć konkretny rodzaj brzmienia i pod jakim kątem stanąć, by to uzyskać!
Moim faworytem jest Neumann U47 FET, którego reedycję wypuszczono niedawno. Wspaniały, wielkomembranowy mikrofon, oddający caluteńkie spektrum instrumentu i, jak żaden inny, charakter mojego kontrabasu.
Masz jakiś ulubiony mikrofon do nagrywania kontrabasu?
Hmmm… Moim faworytem jest Neumann U47 FET, którego reedycję wypuszczono niedawno. Wspaniały, wielkomembranowy mikrofon, oddający caluteńkie spektrum instrumentu i, jak żaden inny, charakter mojego kontrabasu. Problem w tym, że jest to rzadko spotykany mikrofon i nawet w MAQ go nie mają. Używałem tam Ehrlunda, innego Neumanna i Mesanovica, ponieważ co oczywiste, kontrabas był zbierany kilkoma mikrofonami, a ich sygnał następnie miksowany. Te mikrofony nie są ani lepsze, ani gorsze od innych w sensie technicznym, ale jeśli poszukujemy albo oczekujemy jakiegoś konkretnego brzmienia, każdy powinien dopasować mikrofon do instrumentu i tyle. Ehrlund na przykład wypada wyjątkowo dobrze w utworach, w których gram smyczkiem i tak dalej. Cała płyta była pewnego rodzaju eksperymentem – chcieliśmy sprawdzić czy wspomagając się najwyższej jakości sprzętem, takim jak ręcznie składane mikrofony, itp., jesteśmy w stanie wyśrubować brzmienie jeszcze wyżej. Typowo audiofilskie podejście. Staramy się otaczać dobrym dźwiękiem i ta płyta jest tego przejawem.

Jak to się stało, że wybrałeś kontrabas, a nie bardziej popularną gitarę basową?
Jestem z rodziny muzyków i mój ojciec, który był dyrygentem, uczył też gry na kontrabasie. Bardzo często chodziłem do jego klasy, gdzie te kontrabasy stały i jakoś tak nasiąkłem tym instrumentem. Gdy miałem 17 czy 18 lat, zacząłem za niego łapać… Zresztą, cała ta moja edukacja muzyczna bardziej jest od strony praktycznej – wiesz, ojciec muzyk, stryjowie muzycy… Brałem udział w próbach jego orkiestr, bywałem na zajęciach i ta muzyka w wymiarze praktycznym od dzieciństwa mnie otaczała. Zaczynałem od akordeonu, ale nie lubiłem tego instrumentu, natomiast mój brat od początku wiedział, że będzie grał na perkusji i nic go nie rozpraszało w tym wyborze. Mnie dojście do kontrabasu zajęło trochę więcej czasu. Miałem w życiu krótki epizod z gitarą basową – na początku, kiedy nie miałem jeszcze swojego kontrabasu i zaczynałem pierwsze próby z zespołami. Uważam jednak, że muzyk powinien mieć szczególną relację ze swoim instrumentem, chodzi o to uczucie przynależności i fascynacji, a tego ani z akordeonem, ani z fortepianem, ani z gitarą basową nie czułem.
A jaki styl lub okres w muzyce jazzowej miał na ciebie największy wpływ?
Jazz sprawił, że obróciłem się w stronę muzyki całkowicie – nie tylko głową, ale i całym sobą skierowałem się ku niej. Wcześniej słuchaliśmy sporo muzyki młodzieżowej, rocka, elektroniki, czy rocka elektronicznego, np. Tangerine Dream. Natomiast pierwsze albumy jazzowe, których słuchałem z bratem, to Charlie Parker, potem Ornette Coleman i reszta jazzowej klasyki. Parker na pewno spowodował, że zwróciłem uwagę na lekkość, emocjonalność i wirtuozerię, którą tamte bebopowe zespoły sobą reprezentowały. Przez to zainteresowania muzyką rockową czy elektroniczną, które mieliśmy z bratem, zaczęły zanikać. Potem przerobiliśmy razem wszystkie okresy jazzowe, co zajęło nam dekadę. Mieliśmy swoje ulubione gatunki czy wykonawców, ale dzisiaj nie umiem wyróżnić jakichś szczególnych stylów. Ogólnie był to okres nasiąkania i filtrowania. Co ciekawe, duże wrażenie wywarły na mnie ostatnie płyty Talk Talk – Spirit of Eden i Laughing Stock. Długo mi towarzyszyły, a to z tego względu, że na tych albumach zawarto wiele wątków artystycznych, wiele stylów i wiele brzmień. Być może miało to na mnie nawet większy wpływ, niż sam jazz, który skądinąd spowodował, że zostałem muzykiem.

Czy w waszej muzyce można odnaleźć pozamuzyczne inspiracje, płynące z literatury czy sztuk plastycznych?
Ja zdawałem nawet na krakowską ASP, ale na szczęście, czy na nieszczęście, mi się to nie udało. Z tych zainteresowań wynika jednak tyle, że język sztuki, który najlepiej rozumiem – a przynajmniej tak mi się wydaje – to właśnie obraz. Dlatego dźwięk odbieram także jako kolor i barwę. I choć nie jestem synestetą, to często tak właśnie o muzyce myślę. Tym się także różnimy z bratem od innych muzyków, że patrzymy na muzykę pod innym kątem, tzn. nie tylko techniczno-wykonawczym, ale również pod względem pewnej aury, nastroju, koloru, etc. Słuchając muzyki myślę więc kolorem i formą, ale w jakiej części, tego nie potrafię powiedzieć.
Nawiązując do jednego z twoich esejów, publikowanych jakiś czas temu na blogu Jazz Essence, powiedz mi proszę, czym jest dla ciebie prawda w muzyce?
Dzięki Radio France słucham sporo muzyki korzeni, czyli takich nagrań, które są zarejestrowane w bezpośredniej styczności z kulturą i plemieniem, w której powstają. Tam, muzyka jest tworzona jako część codziennego życia i obrządków. Nie ma zatem mowy, że ktoś stworzył ją, aby ci się przypodobać, albo zarobić na tobie pieniądze. Muzyka kultury Zachodu i prawda, o którą pytasz – jeżeli się w tej muzyce w ogóle znajduje – to rzecz zgoła odmienna i zdecydowanie trudna do uchwycenia. W pierwszej kolejności, można starać się dotrzeć do tego, co naprawdę dla ciebie jest istotne i co jakoś rezonuje z twoją osobowością. Warto także pamiętać, iż wartościowa muzyka w naszej kulturze, to nie kopia ani bezwzględna fascynacja, a swoistego rodzaju gra z tym, co było. Nawet to nie sprawia jeszcze, że docieramy do prawdy, bowiem intencje można bardzo łatwo ukryć za dziełem sztuki i tylko znawca, znający kontekst i samego artystę potrafi to wykryć. Nie chcę przez to powiedzieć, że muzyka nie ma być komercyjna, że nie ma zarabiać: niech sobie zarabia, ale fajnie byłoby, gdyby muzycy, którzy ją tworzą, odwoływali się do czegoś, co naprawdę ich porusza, bo tylko wówczas jest to uczciwe i tym różni się od każdego innego produktu dostępnego na sklepowej półce. Młodzi muzycy, kiedy zaczynają się interesować muzyką, fascynować artystami, zaczynają ich w większym lub mniejszym stopniu kopiować. To jest naturalne i nie jest niczym złym, ale to tylko pierwszy krok. Świeci się wówczas odbitym światłem kogoś, kogo za coś podziwiamy. Kiedy wyjdzie się poza ten pierwszy krok i znajdzie swój własny język, styl i brzmienie, to można powoli mówić o prawdzie, świadczy to bowiem o tym, że muzyk dotarł do swojej natury. Jest to namiastka tego, co prezentują ci plemienni twórcy z Radio France, ale uważam, że w dzisiejszych czasach i w naszej kulturze, to i tak osiągnięcie.
W muzyce rockowej są tekściarze, są frontmani, którzy powołują do życia bandy, zespoły, nowe byty, muzyka się rozwija, mutuje, tworzy się progres, a w światku jazzowym jest coś takiego, że idziesz na kolejny koncert i znowu słyszysz cover. Wyobraź sobie, że te rockowe kapele grają w kółko te same covery – to byłoby nie do zniesienia
A jak to odnaleźć w bardziej popularnych nurtach, takich jak rock czy jazz?
Jazz naszych czasów to kilka nurtów. Z jednej strony masz nurt akademicko-mainstreamowy, a z drugiej free jazzowy, by podać tylko skrajne przykłady. Niezależnie, czy pójdziesz na koncert mainstreamowy, czy free jazzowy – grają wyłącznie w swoim idiomie. To mniejszość muzyków w jazzie stworzyła nowe wartości, a większość, przeważająca większość gra covery i to jest moim zdaniem problem i powód, iż coraz mniej ludzi chce jazzu słuchać. Jest to jednocześnie łatwo wytłumaczalne: jeśli grasz coś oryginalnego, ale nie jesteś gwiazdą, spotykasz się z ostracyzmem i niezrozumieniem. „Środowisko” bowiem chce grać sztancami, idiomami – jedni używają tego idiomu, inni innego, a jeśli ktoś wchodzi na scenę i gra nieznanym idiomem, nie jest to mile widziane. No chyba, że przychodzi sukces – wówczas nie sposób nie uznać nowego idiomu za wartościowy. Poletko jazzowe, w którym siedzę, jest pod tym względem osobliwe, bo więcej na nim kopistów i naśladowców, niż oryginalnych twórców. W muzyce rockowej są tekściarze, są frontmani, którzy powołują do życia bandy, zespoły, nowe byty, muzyka się rozwija, mutuje, tworzy się progres, a w światku jazzowym jest coś takiego, że idziesz na kolejny koncert i znowu słyszysz cover. Wyobraź sobie, że te rockowe kapele grają w kółko te same covery – to byłoby nie do zniesienia. Generalnie grząski to temat i nie do rozstrzygnięcia, ale włącz sobie pierwszą płytę Nirvany – jak oni teraz, nawet po ponad 20 latach, szczerze grają i brzmią. Jaka to była moc, jaki emocjonalny przekaz! Nie wiem, jakie były ich intencje podczas nagrywania tej płyty, ale czuję, wrażeniowo czuję, że to jest rzetelne, prawdziwe granie. Gdy teraz puszczam tę płytę moim dzieciom, częściej niż sam bym chciał, to wiem, że ta muzyka jest cały czas żywa. Jeśli grasz coś, co nie dotyka tej prawdy, coś co jest sztafażem, stylizacją, nie przetrwa to próby czasu. I to jest chyba odpowiedź na twoje pytanie.
Dzięki za rozmowę i do zobaczenia na waszych koncertach!
Dzięki!
Rozmawiał: Michał Szubert