Mike Scheidt, głównodowodzący amerykańskiego doomowego trio Yob, ma za sobą trudny rok. Zaczął go balansując na granicy życia i śmierci, od wylądowania na stole operacyjnym i trudnej operacji układu pokarmowego, a skończył, pracując nad nowym albumem. Nam opowiedział o byciu po drugiej stronie i wpływie takich przeżyć na kapitalny album zatytułowany „Our Raw Heart”.

Najważniejsze pytanie na początek: jak zdrowie? Z powodu problemów z układem pokarmowym trafiłeś na stół operacyjny i było z tobą naprawdę krucho przez długi czas. Wszystko już w porządku?
Jest coraz lepiej. Utrzymanie zdrowia w jako takim porządku wymaga ode mnie wyrobienia dobrych nawyków. Muszę pamiętać, żeby ćwiczyć, dobrze jadać, być odpowiednio nawodnionym. Staram się też regulować poziom stresu za pomocą medytacji. Próbuję też jakoś zarządzać swoim czasem, nie przesadzać za bardzo, kiedy jestem zajęty. Kiedy tego wszystkiego pilnuję, jest okej. To też nie tak, że nie mogę czasami wypić piwa czy się wyczilować. Po prostu muszę do wszystkiego podchodzić z umiarem i słuchać własnego organizmu. Jeśli coś zaczyna mnie boleć, to po prostu muszę przestać robić to, co robię, bo najwyraźniej mi to szkodzi. Powinienem też dbać o porządny wypoczynek. Czuję się jednak mocny i zdrowy. Ostatecznie jest okej. Czuję się inaczej niż przedtem, ale wydaje mi się, że to i tak by się zdarzyło. Przecież się starzeję, więc po prostu i tak bym dotarł do tego stanu, w jakim jestem, tylko pewnie inną drogą.
W niektórych wywiadach, w których mówiłeś o swoich problemach zdrowotnych i muzyce, znalazłem kilka interesujących rzeczy, które chciałbym zweryfikować. Na przykład: czy to prawda, że podczas twojej pierwszej operacji lekarze puścili na sali operacyjnej Yob?
Tak, to prawda. Ja o tym nie wiedziałem przez parę dobrych miesięcy, dowiedziałem się o tym po fakcie. Ta operacja miała trwać około trzech godzin, zajęła prawie trzy razy tyle. Nie rozmawiałem z lekarką, nie pytałem jej, dlaczego zdecydowała, żeby puścić Yob w sali operacyjnej. Mogę więc jedynie teoretyzować. Raczej nie było tak, że kroili mnie i stwierdzili: „Hej, sprawdźmy ten jego zespół, jak już go operujemy!”. Obstawiam, że skoro ta operacja okazała się dłuższa i trudniejsza, niż powinna, to lekarze chcieli dać mi jakiś rodzaj podświadomego wsparcia. Ja na stole operacyjnym podobno odjeżdżałem, więc mogę się domyślać, że włączyli Yob, żeby mnie jakoś utrzymać przy życiu.
To niesamowita historia. Czytałem też, że po tym, jak opuściłeś szpital, sporo rzeczy się zmieniło. Sam przed chwilą wspomniałeś o nowych nawykach i przyzwyczajeniach. A co z twoim gustem muzycznym?
Nie powiedziałbym, że się zmienił. Może nieco mocniej mnie teraz ciągnie do muzyki artystów, którzy wchodzą głęboko w samych siebie i wyciągają unikalną ekspresję. To nie musi być jakaś super oryginalna muzyka poza ramami ekspresji, z jakiej standardowo korzysta dana stylistyka. To nie musi być coś, co wyznacza jakieś nowe drogi dla muzyki. Czasami po prostu czujesz, że ten konkretny artysta w pełni zainwestował w rozgrzebanie samego siebie i wyjęcie ze środka czegoś, co jest wyłącznie jego. Zacząłem się fascynować ludźmi i artystami, którzy według mnie poruszają się na granicy pomiędzy muzyką, która ma własną, powszechnie znaną historię i estetykę, a muzyką, która jest nie z tego świata. Tacy ludzie stanowią pomost między tymi dwoma rzeczywistościami artystycznymi. Mam to uczucie, kiedy słucham Daniela Higgsa, Joni Mitchell, tych wysokich wokali Roberty Flack, Neurosis, którzy od dawna kroczą tą drogą… Bardziej też doceniam kapelę True Widow – to, co wrzucają do swojej muzyki, do mnie przemawia. Ale codziennie też słucham „Pierced from Within” Suffocation. Naprawdę kocham tę płytę, mam obsesję na jej punkcie. Słucham jej codziennie od jakiegoś miesiąca, a tak naprawdę znam ją od lat, to chyba moja ulubiona deathmetalowa płyta.
Twoje nastawienie do życia i twoja filozofia były zawsze bardzo ważne i mocno widoczne w muzyce Yob. Skoro dużo rzeczy w twoim życiu się zmieniło, to jak się zmienił zespół na nowym albumie „Our Raw Heart”?
Na pewno jest jakaś różnica. Zmieniła mi się trochę perspektywa na różne sprawy, co na pewno odbiło się na moich tekstach. Niektóre zmiany były łatwiejsze do wyłapania, inne trudniejsze. Nie biorę jednak swojego czasu na tej planecie za pewnik, moje bliskie doświadczenie śmierci było dla mnie trochę jak takie kurtuazyjne, grzecznościowe przypomnienie o mojej śmiertelności, jakby wszechświat do mnie zadzwonił, by po prostu przypomnieć, że zbliża się termin zapłaty za to, co od niego dostałem. Wiem, że kiedyś będę miał przynajmniej jeszcze jeden taki telefon, zanim nadejdzie koniec. Nie mam więc poczucia, jakbym miał jakoś wiele czasu do przetracenia. Chcę się skupić na tym, co niosę we wnętrzu. Mam teraz świadomość, że całe moje życie było i jest celebracją, ale też przygotowaniem do najgorszego, czyli śmierci. I w związku z tym chcę być pewien, że do tego czasu uda mi się jakoś wypełnić moją listę zadań, głównie emocjonalnych, wewnętrznych, uaktualnić ją do moich możliwości. Chcę mieć dobre jakościowo interakcje z ludźmi, chcę, żeby moi bliscy wiedzieli, że ich kocham. Muzyka jest niesamowitym wehikułem, który może nas wszystkich w tym połączyć.

Wspomniałeś wcześniej, że teraz starasz się skupiać na pozytywach, odrzucić negatywne emocje i negatywną energię. W innej rozmowie przyznałeś, że powodowały fizyczny ból.
Pozwól mi to nieco wyjaśnić. Nie odrzucam negatywnych emocji i energii. Myślę, że to ważny nauczyciel, a jednocześnie ważna część życia. To też przecież naturalna reakcja, kiedy dzieje się coś nieakceptowalnego. Jest w tym energia i inteligencja. Zmieniłem jednak moje podejście do negatywnych emocji. Nie chcę ich ze sobą nosić, obdzielać nimi wszystkich dookoła i mieć fałszywego pojęcie na temat tego, co one ze mną robią. Niektórzy twierdzą, że jeśli nieustannie spodziewasz się najgorszego, jeśli się na to przygotowujesz i w jakiś sposób przyjmujesz tę negatywność, to to cię faktycznie jakoś uodparnia na złe rzeczy, które przyjdą. Moje doświadczenia ze złymi emocjami są inne. Nie mogę ich przyjąć do siebie, bo one mnie po prostu niszczą, do tego stopnia, że jestem coraz bardziej zły, a coraz mniej elastyczny w różnych sytuacjach życiowych. Kiedy więc pojawiają się jakieś trudności, to się wściekam. A wtedy wydaje mi się, że po prostu mam mniej narzędzi, żeby sobie z daną sytuacją poradzić. Wolę więc traktować złość czy te negatywne emocje jako coś, co jest w tej mojej skrzynce narzędziowej, ale nie jest nią całą. Kiedy z kolei mówię o pozytywności, nie mam na myśli jakiejś powierzchownej radości, jakiegoś taniego sentymentu pod tytułem „uśmiechnij się”. Mówię o radości wojownika, który przetrwał bitwę. Chcę po prostu mieć możliwość wybierania konkretnych, dobrych jakościowo rozwiązań problemów, opartych na miłości, wzajemnym szacunku, zaufaniu, żeby z takim zestawem móc mierzyć się z przeciwnościami. Wolę odsunąć gdzieś te wszystkie negatywności, nie odrzucić, ale po prostu odsunąć na bok, by cieszyć się życiem w pozytywny sposób. Ta nowa perspektywa ma mnóstwo odcieni i kolorów. Na dodatek mam wrażenie, że większość ludzi ma w sobie mnóstwo pozytywnej energii. Widać to nawet u tych najtwardszych, najposępniejszych – oni przecież kochają swoich partnerów, swoje koty, psy, swoją muzykę. To jest coś, co trzyma ich na tym świecie. I to nie odchodzi, nie mija. Im twardszy ktoś jest z zewnątrz, tym bardziej boli, jak ktoś dotrze do ich wrażliwości. Ale niezależnie od tego, jak bardzo próbujemy tę wrażliwość ukrywać, ona tam jest i będzie. Ja chcę z niej korzystać. Nie będę od niej uciekał. Będę stawiał czoła przeciwnościom korzystając z wszystkich narzędzi, jakie daje mi moje życie emocjonalne – czasami przydadzą się te pozytywne, czasami negatywne, ale nie chcę traktować tych negatywnych jak mojego paliwa. Niech moje paliwo będzie pozytywne.
Dobrze, że to uzupełniłeś, bo byłem zaskoczony, kiedy czytałem o tym, że miałbyś odżegnywać się kompletnie od wszystkiego negatywnego, podczas kiedy „Our Raw Heart” brzmi dla mnie smutno i tęsknie. A smutek i tęsknota to jednak negatywne emocje.
To interesujące, bo ja w „Our Raw Heart” czuję dużo radości i takiego pozytywnego sentymentu wynikającego z tekstów. Oczywiście jest tam jakaś doza wszystkiego – trochę łagodności, ale też trochę mocnych, brutalnych momentów. Album powstał też po to, żeby pokazywać tę waleczność, brawurę, o których mówiłem przed chwilą. W tekstach odnoszę się do kwestii kondycji naszej kultury, tradycji, przodków. Chciałem postawić w wątpliwość rzeczy, których nikt do tej pory nie kwestionował, a które niesiemy ze sobą, podczas gdy one zupełnie niczemu nie służą. Czasami jest odwrotnie – czasami mądrość przodków jest prawdziwą mądrością. Ale czasami jest przestarzała i nie pasuje czasom, nie pasuje ludziom. W tym jest oczywiście też smutek. Chyba Chögyam Trungpa, tybetański rinpoche, powiedział, że pod każdym najgrubszym pancerzem jest nieco smutku. Ta energia istnieje i nie ma człowieka, który by jej w jakiejś formie nie odczuwał. Ona przez nas wszystkich przechodzi. Im więcej osobistych historii przeżywamy, tym silniejsza ta energia może być. Ale jeśli przestaniesz myśleć o historiach i spojrzysz na samo to czyste uczucie, okaże się, że może być czymś, co łączy na jakimś głębokim poziomie. Nie uciekam od tego.
W Yob jesteś główną siłą twórczą, ale zespół ma przecież trzech członków. Jak twoje problemy zdrowotne i całe to doświadczenie wpłynęło na Travisa i Aarona?
Naszym celem w każdym dowolnym momencie jest nadawanie na tych samych falach, niezależnie od tego, co akurat robimy. Każda trasa, każdy koncert, dobór piosenek do setlisty, teksty utworów – każdy ma równe prawa. Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości co do jakiegoś fragmentu, to nigdy nie trafia on do studia albo na scenę. Musimy się zgadzać co do wszystkiego. Mamy też bardzo silną przyjacielską więź i dbanie o nią jest tak naprawdę naszym głównym celem. To sprawia, że nasza muzyka jest lepsza i nasze doświadczenia z bycia w zespole są fajniejsze. Wiesz, w 2017 rok weszliśmy, nie mając pojęcia, czy będziemy dalej grać jako Yob. Dopiero co odpaliliśmy trasę z Neurosis, kolejną po Stanach i Europie z Black Cobra… Byliśmy z tego wszystkiego bardzo zadowoleni i cieszyliśmy się na to. Więc kiedy przydarzyły mi się te moje problemy zdrowotne, wszystko nagle wyleciało w powietrze. Gdybym skończył z permanentnym workiem stomijnym, to już w ogóle przestalibyśmy koncertować, nie wspominając już o sytuacji, w której bym umarł. Myślę, że w trakcie tego czasu nasza przyjaźń, która i tak była na dobrym poziomie, jeszcze urosła. Podczas całego procesu pracy nad nową płytą też czuć było radość. Cieszyliśmy się, że znów gramy w zespole. Nasza przyszłość była bardzo niepewna, co nas umocniło. Travis i Aaron są częścią każdego najmniejszego wyboru, jaki dotyczy Yob. Dużo uwagi skupia się na mnie, bo jestem głównym kompozytorem i piszę teksty, ale zawsze będę też pierwszym, który przyzna, że bez Travisa i Aarona to wszystko nie miałoby znaczenia.

Zaciekawiła mnie jedna rzecz: na pierwszych albumach byłeś też odpowiedzialny za produkcję, mastering, miks i tak dalej. Od płyty „Clearing the Path to Ascend” zostawiłeś to innym. „Our Raw Heart” było produkowane przez zespół i Billy’ego Barnetta, mastering wykonał Heba Kadry. Nie chcesz już się samemu bawić w te rzeczy?
Nigdy specjalnie się tym nie zajmowałem. Zawsze byłem częścią zespołu, który nad takimi rzeczami pracował. Pomagałem w miksach. Jeff Olsen z Dogwood Studios i ja miksowaliśmy albumy, reszta zespołu też w tym uczestniczyła, ale ja byłem tam cały czas razem z inżynierem dźwięku. Jeśli chodzi o mastering, to zajmował się tym głównie Billy Barnett, ale ja znów tam byłem, żeby pomóc, posłuchać, wyrazić opinię. Zawsze przy tych procesach asystowałem. „Our Raw Heart” jest pierwszym albumem, o którym z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Billy Barnett jest współproducentem. Był bardzo pomocny. Wiesz, nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się pojawić w studiu, myśląc wyłącznie o moich własnych partiach. Przez dłuższy czas nie mogłem w ogóle śpiewać – muzykę pisałem, leżąc w łóżku, ewentualnie siedząc na krześle obok wyrka… Mieliśmy tekst i demo wokali do „Ablaze”, pierwszego numeru na płycie, ale do pozostałych nie. Kiedy więc weszliśmy do studia i zaczęliśmy kombinować, jak polepić te wszystkie fragmenty i jak do tego podejść, Billy Barnett, który jest fantastycznym muzykiem i ma świetny słuch, był wielką pomocą. On słucha muzyki na swój własny sposób. Pracujemy razem od 2004 roku, więc ufam mu bez zastrzeżeń. On i ja pracowaliśmy razem bardzo ciężko, żeby wypracować jakieś odpowiednie podejście do tych ścieżek, jak zrobić partie wokali. Kilka utworów poszło gładko, ale kilka było bardzo trudnych. Mocno polegałem na Billym i razem byliśmy w stanie osiągnąć coś, czego do końca nie potrafię zrozumieć. Wciąż, kiedy teraz słucham tych partii, jestem zaskoczony, jak do tego doszliśmy. Nie chodzi tylko o to, że to jest dobre, ale też o to, że jest to zupełnie dalekie od partii, od których zaczynaliśmy. W Yob uwielbiamy pracować i otaczać się takimi ludźmi jak Billy. To ludzie, którzy są lepsi od nas, a korzystając z ich rad i doświadczeń się przecież uczymy. Billy Barnett posiada ogromną wiedzę, z której wszyscy możemy czerpać.
Jeszcze jedna biznesowa kwestia: przeskoczyliście z wytwórni Neurot Recordings należącej do Neurosis, do Relapse, większej firmy. Macie teraz w związku z tym większe możliwości?
Tak. W Neurot było nam dobrze. Praca ze Steve’em von Tillem, Scottem Kellym, Suzanne, Chrisem i całą resztą w Neurot była przyjemnością. Neurosis jest ulubionym zespołem całego Yob. Muzyka, którą ta wytwórnia wypuszcza, jest w 110% w linii z tym, co reprezentuje Neurosis. A oni sami są przecież ikoną. Dla mnie są jak Pink Floyd, jak Black Sabbath, jak Led Zeppelin. To ten poziom. Ale kiedy ktoś popatrzy na naszą historię, to zobaczy, że często zmienialiśmy wydawców. Lubimy pracować z różnymi ludźmi, próbować różnych rzeczy, stawiać sobie wyzwania. Relapse jest w niektórych aspektach o wiele większą wytwórnią niż Neurot, w innych zaś jest na tym samym poziomie. Myślę, że to daje nam nowe możliwości. To nie był też przypadkowy wybór, bo już od jakiegoś czasu były relacje między Yob a Relapse. Relapse wypuściło winyl „Clearing the Path to Ascend”, zrobili także reedycje „Catharsis” i „The Great Cessation”. Przyjaźniliśmy się z Orionem Landauem, grafikiem wytwórni, i innymi osobami z Relapse od lat. W niektórych przypadkach znamy się ponad dekadę. Lubią nasz zespół, a ja mam w swojej kolekcji chyba wszystkie płyty jakie wydali. W związku z tym czuliśmy, że to dobre miejsce dla naszej nowej muzyki.
Kiedy opuściłeś szpital i okazało się, że jesteś w stanie grać i śpiewać, napisałeś bardzo szybko mnóstwo nowej muzyki, zarówno na album Yob, jak i na swoją kolejną solową płytę. Mówiłeś, że po raz pierwszy jesteś z niej zadowolony. Co sprawiło, że jesteś nią usatysfakcjonowany?
Wydaje mi się, że po prostu poświęciłem jej wystarczająco dużo czasu, więc zacząłem się w niej odnajdywać. To trudne medium. Ludzie, których podziwiam w tej materii, ci wszyscy solowi artyści, postawili poprzeczkę tak wysoko, że trudno ją dojrzeć. Zawsze miałem poczucie, że choć pracuję nad solową muzyką, to jeszcze nie nadszedł moment, w którym byłbym w stanie usłyszeć w niej siebie samego. Nie mam też jeszcze takiej muzycznej elastyczności, która pozwalałaby mi znaleźć odpowiednie środki do wyrażenia tego, co chcę wyrazić. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy, może nieco dłużej, zacząłem czuć, że jestem w końcu bardzo blisko pochwycenia tej własnej, oryginalnej ekspresji. Cieszę się na dalszą pracę z tą muzyką. Mam nadzieję, że uda mi się nagrać kolejny solowy album gdzieś w ciągu roku. Może jeszcze nie w tym, ale na początku następnego powinno się to wydarzyć.

Wróćmy do Yob. Album „Our Raw Heart” przyszedł na świat bardzo szybko. Na pierwszych próbach po powrocie do funkcjonowania przedstawiłeś reszcie zespołu praktycznie cały materiał.
Tak było. Nie miałem jeszcze wszystkich tekstów, ale miałem sporo muzyki. Aaron, Travis i ja potem pracowaliśmy ciężko nad aranżacjami. Wspólnie zmienialiśmy wszystko w tę i z powrotem. Ale kiedy przyniosłem im te wszystkie części po raz pierwszy, nieoczekiwanie wszyscy trzej zdaliśmy sobie sprawę, że jest tam tyle dobrego jakościowo materiału, że można z niego zrobić całą płytę. Ten materiał miał kluczowe elementy, których potrzebowaliśmy, żeby dalej pracować nad nim z myślą o krążku. Była w nim jakaś narracja, jakiś spójny ciąg, była unikalna wibracja. Widzieliśmy też, że wnosi do naszego katalogu coś nowego, jednocześnie nie opuszczając doskonale znanych nam rejonów. Od razu zaczęliśmy nad nim pracować. Z perspektywy czasu wydaje mi się w gruncie rzeczy dziwne, że tak naprawdę spędziliśmy miesiąc na próbach, a potem od razu zabukowaliśmy studio, bo wiedzieliśmy, że to będzie dobre. Zanim do tego studia weszliśmy, mieliśmy jeszcze trochę czasu, ale łącznie poświęciliśmy zaledwie jakieś pięć miesięcy, żeby to poskładać przed nagraniem. To była bardzo ambitna decyzja. Zacząć rok od paru godzin śmierci, skończyć nowym albumem – niezła przejażdżka.
Czy teraz, z perspektywy czasu, uznajesz „Our Raw Heart” za katharsis?
Cóż, na pewno zawiera elementy, które reprezentują to, przez co przeszedłem, jak również takie, które oddają to, co przetrwał zespół, cała nasza trójka. Czujemy, że bycie w takim stanie, który umożliwia nam kontynuowanie tworzenia, jest wspaniałe. Wiesz, w pewnym momencie myśleliśmy przecież, że to już koniec. A potem okazało się, że nie. Po takim emocjonalnym rollercoasterze stworzenie nowego albumu jest jak cud. To daje szczęście.
A nie ulgę?
O, być może. Myślę, że moje doświadczenie bliskości śmierci, przywołanie mnie w ten sposób do porządku i przypomnienie o tym, że nie jestem nieśmiertelny spowodowało, że chcę po prostu zmaksymalizować lekcje, jakie biorę od życia. No i dobrze przeżyć ten czas, który mi został. Może zatem nie jest to tak do końca ulga, a raczej motywacja?
Jeśli potrafię sobie w jakimś stopniu wyobrazić, w jaki sposób tworzyłeś „Our Raw Heart”, to podejrzewam, że pracowałeś z gitarą, będąc cały czas na mocnych środkach przeciwbólowych i innych medykamentach. Nie masz wrażenia, że mogły wpłynąć na to, jak nowa muzyka brzmi? Tak jak na sporą część muzyki rockowej przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wpłynęły psychodeliki? Lekarstwa wpływają przecież również na emocje.
Kiedy pisałem muzykę, brałem głównie Dilaudid, który jest bardzo mocnym opiatem. Ale miałem też nacięcie, przez które wycięto mi z 10 cali jelita grubego. To, co z niego zostało, było wyciągnięte do worka stomijnego. Do tego przyplątała mi się infekcja. Nie mam słów, żeby opisać, jak się z tym wszystkim czułem. W szpitalu musieli mi dać znieczulenie zewnątrzoponowe, bo operacja była na tyle poważna, że gdyby nie podali mi środków przeciwbólowych pod pajęczynówkę w kręgosłup, to byłoby ze mną bardzo źle. Miałem cewniki, wenflony, dreny wychodzące z mojego ciała. Torba stomijna była rzeczą bardzo trudną do przyzwyczajenia się i upokarzającą. Po tym wszystkim wciąż miałem jednak uczucie ekscytacji, że jestem w stanie pracować nad muzyką i pisać. Działo się tyle, że nawet nie jestem w stanie ci powiedzieć, co konkretnie wpłynęło na który fragment. Ale na pewno nie było tak, jak we wspomnianych przez ciebie latach sześćdziesiątych, że uzależniłem się od heroiny, a potem powstała płyta opisująca tripy heroinisty. Gdybyś wziął tego heroinistę, wypruł mu flaki, kazał mu pracować nad muzyką, a potem poskładał go do kupy i pozwolił pracować dalej, to może byłoby podobnie [śmiech]. Byłem pod wpływem szalenie wielkiego bólu i nie wiedziałem, czy będę żył. Taka jest prawda. Nie było gwarancji, że przeżyję operację. Wszystko mogło mnie zabić, łącznie z infekcją. Podczas pisania miałem więc w głowie, że musi być na tyle dobra, żeby mnie zadowoliła, nawet jeśli moi koledzy z zespołu nigdy jej nie usłyszą, jeśli nigdy jej nie nagramy. I udało mi się. Mogę przecież z tobą teraz o tym rozmawiać, album jest gotowy. W zeszłym roku o tej porze nie zakładałbym się z nikim, że tak będzie.

Czyli frajda z życia i z muzyki była silniejsza niż ból i otępiające lekarstwa.
Nie wiem, który z tych elementów był silniejszy od którego, ale wszystkie one razem stworzyły warunki, które pomogły muzyce.
Pogadajmy o przyjemniejszych rzeczach. Grasz na gitarach zbudowanych dla ciebie przez lutnika nazwiskiem Brent Monson. Co jest w tych instrumentach takiego specjalnego?
Brent jest rzemieślnikiem i lutnikiem, który buduje gitary własnoręcznie, jedną po drugiej, metodycznie i po kolei. Opowiem ci o mojej głównej gitarze – to model Nomad. Ma na pokładzie przetworniki Bare Knuckle Black Dog. Ma też klonowy gryf wklejany w korpus, jego top jest zrobiony z egzotycznego drewna o nazwie zebrano, tył korpusu zaś z czarnego orzecha. Gitara waży prawie 10 kg, więc całkiem sporo. Ale ma wygodną podstrunnicę, progi jumbo. Ma skalę jak PRS, 25 cali. Wszystkie te drewna i rozwiązania sprawiają, że to hi-endowy instrument. Większość tych materiałów jest dosyć gęsta. Jeśli nastroję ją standardowo, brzmi trochę jak telecaster. Ale jeśli zestroję ją do A, jak w Yob, brzmi czysto, melodyjnie. Akordy, alternate picking, wszystkie rzeczy, jakie robię w piosenkach Yob, zarówno na cleanie, jak i na mocnym przesterze, są w tym stroju zrozumiałe i czyste. Jest zatem bardzo funkcjonalna. Ale ważne jest też to, że kiedy na niej gram, to o niej nie myślę. Nie zmagam się z nią. Po prostu mogę grać muzykę.
Czyli to bardzo specjalny, unikalny instrument. Nie boisz się, że uszkodzisz ją gdzieś podczas trasy?
Tak, to możliwe, może przecież się gdzieś połamać, choćby w samolocie… Ale ta gitara została stworzona w konkretnym celu i na pewno nie po to, żeby ją trzymać w gablocie pod alarmem. Jest po to, żeby ją wnosić na sceny na całym świecie i na niej grać. Ma już swoje zarysowania, wgniecenia i tak dalej, bo przecież pokonuję z nią dziesiątki tysięcy kilometrów. Gdyby się zniszczyła, została skradziona albo coś w tym stylu, pękłoby mi serce. Przez wiele lat pracowałem w sklepie z gitarami i sprzedawałem hi-endowe gitary. Wiem, jak różne gitary potrafią być. Wiem też, że jeśli weźmiesz sobie konkretnego gitarzystę i dasz mu pięć różnych gitar, to pewnie brzmienie każdej z nich będzie się trochę różniło, ale za każdym razem ten gitarzysta będzie brzmiał jak on i nigdy nie przestanie. Możesz dać Mattowi Pike’owi pięć różnych instrumentów i na każdej z nich będzie brzmiał Matt Pike. Sam wypróbowałem w życiu tony sprzętu, chcąc znaleźć odpowiednie dla siebie brzmienie, ale okazało się, że duża część tego brzmienia jest w samym gitarzyście. Poczułem więc, że nie powinienem polegać na sprzęcie, a w to miejsce powinienem się skupić na własnej grze, stylu, umiejętnościach. Mam więc tę pewność, że gdybym musiał, to poradzę sobie też z innymi gitarami. Ale jestem też przywiązany do Monsona. Nomad to moja podstawowa gitara.
Muzyk jest zawsze ważniejszy niż sprzęt.
Oczywiście. Jeśli weźmiesz początkującego gitarzystę, to zawsze będzie brzmiał jak początkujący gitarzysta, nawet jeśli będzie grał na najlepszym PRS-ie. A jak dasz potem tę samą gitarę Adrianowi Belew, to zrobi z niej magię. Muzyk jest wszystkim. Ale jednocześnie dobrzy muzycy lubią dobre instrumenty. Są bardziej funkcjonalne, o wiele rzeczy dookoła nich nie trzeba się martwić, bo po prostu są dopracowane. I to też się liczy.
Okej, opowiedz jeszcze o twoim customowym efekcie Quantum Mystic Overdrive od Black Arts Toneworks. Czym różni się od innych overdrive’ów?
Bazuje na starym overdrive Ross z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Używałem Rossa i starego MXR Dyna Comp do przesterów na płycie „The Unreal Never Lived”, która najbardziej ze wszystkich naszych płyt podobała mi się pod względem brzmienia gitary. Zrezygnowałem jednak z Rossa, bo nie był zbyt wszechstronną kostką, kiepsko współpracował z różnymi rodzajami wzmacniaczy. Miał po prostu parę cech, które lubiłem. Ważne było dla mnie, żeby mieć możliwość korekcji barwy, i Mark z Black Arts Toneworks wspólnie z Nickiem z Dunwich stworzyli nowy obwód, który powstał na bazie Rossa, ale miał dodatkowo korekcję barwy. Jeśli skręcę go na maksa, na godzinę 12, brzmi fajnie, ale kiedy zacznę go rozkręcać, dorzucam mu coraz więcej gainu. Dzięki temu jest bardzo dynamiczny. Czasami masz pedały, które musisz rozkręcić na całość, żeby uzyskać pożądany efekt brzmieniowy. Quantum Mystic taki nie jest. Ma w sobie naprawdę dużo możliwości. Wystarczy pobawić się potencjometrami. Możesz zejść z gainem do zera, ale podkręcić głośność i dostaniesz fajny dźwięk. Możesz też rozkręcić wszystko i będzie burzyć ściany dźwiękiem. Jestem bardzo zadowolony z tej kostki.
