Olaf Deriglasoff z niejednego pieca jadł chleb. Basista, songwriter, producent. Jest jednym z niewielu basistów, który od ponad 3 dekad przewija się w zacnych składach u zacnych artystów nagrywających zacne płyty. Niezależnie od tego jego własny zespół Deriglasoff wykonuje i nagrywa od kilkunastu lat całkiem niepokorne dźwięki. Jego ostatni projekt o nazwie Cyrk Deriglasoff to ponownie energetyczna petarda, oparta jednak na nie rockowym instrumentarium. Oto kolejne rokendrollowe wcielenie Olafa – wiecznego punka, który… nie opiera się na siłę nowym czasom.
Panie Deriglasoff, pańska nowa muzyka, gdzie są „riffy siarczyste ja się pana pytam?”
Między innymi po to napisałem te słowa i w ogóle całą tę piosenkę, żebym się już z tego nie musiał się nikomu tłumaczyć. (śmiech) Bo nie ma co ukrywać, że muzycznie wszedłem w ostry wiraż i pewne stereotypy dotyczące mojej działalności i stylu z którym byłem kojarzony uległy dużej zmianie. Kto wie, może nawet runęły? A to, jak nie trudno się było domyślić zaczęło w wśród dziennikarskiej braci rodzić pytania. (śmiech)
Zwracam honor – drugi singiel z płyty „Magia y Tresura”, czyli „Trzymaj mnie mocno” jest riffowy aż iskry idą, tyle, że riff… to w zasadzie temat dęciaków! No w każdym razie jest ogień. Powiedz kto jest z tobą w składzie Cyrku i jak tworzyłeś ten zespół.
Początkowo cała ta cyrkowa sytuacja istniała tylko w mojej głowie. Tam powstała jako idea, pomysł na coś nowego, coś zupełnie z innej mańki. A że mną jest tak, że „od pomysłu do przemysłu” jest tylko chwila, więc natychmiast napisałem piosenki, które kłębiły mi się w umyśle, szukając jednocześnie ludzi, z którymi mógłbym wyruszyć na tę muzyczną awanturę. Dałem w tym celu nawet ogłoszenie na facebooku, ale ostatecznie zdecydowałem się na współpracę z wrocławskim mulitinstrumentalistą Tomkiem Kasiukiewiczem, który w Cyrku miał grać na puzonie i odpowiadać za całą sekcję dętą. Potem już poszło szybko i do składu dołączyli Robert Kamalski na saksofonie barytonowym, Grzegorz Pastuszka na suzafonie, Robert Rasz na perkusji i Grzegorz Wiencek na gitarze.

Melodia, rytm, energia plus jakieś ozdobniki – okazuje się, że to wystarczy, żeby kąsało lepiej niż nie jeden rockowy riff! O to chyba chodziło w tym zespole, prawda?
Słusznie, jest to bowiem projekt piosenkowy, wodewilowy oscylujący pomiędzy alternatywnym folkiem, a rockową energią i punkową nonszalancją. Ten zespół ma wpadać do klubu i rozkręcać bibę. Wspólne śpiewy tańce, hulanka.
Jak wy to w ogóle nagrywaliście? Czy to była dla ciebie nowa sytuacja, jeśli chodzi o realizację w studio takiego składu?
Nie wiem czy znasz moją definicję zespołu niezależnego? Zespół niezależny to taki, na którym nikomu nie zależy. (śmiech) Interesowała się nawet nami przez moment duża wytwórnia płytowa, ale nic z tego nie wyszło, trudno bowiem wziąć na smycz starego, cwanego, przyzwyczajonego do wolności kundla ulicznego. Tak więc, zgodnie z moim wypracowanym przez lata stylem, nagraliśmy tę płytę własnym sumptem, w garażach i mieszkaniach, używając półamatorskiego sprzętu. Trochę eksperymentowaliśmy z nagrywaniem trąb, bo to dla mnie była nowość, ale wspólnym wysiłkiem jakoś to nagraliśmy. Potem ja to sam zmiksowałem i tyle. Klasyczne „zrób to sam”. Gdzieś tam jest to też prztyczek w nos dla wielkiego, nadętego przemysłu muzycznego, który wydaje miliony by nagrać plastikowo brzmiące przeboiki na jeden sezon. My jesteśmy w tym względzie artystycznymi chuliganami.
Jest jeszcze jeden szkopuł – chodziły plotki, że nie grasz na tej płycie ani na gitarze ani na basie…?
E, tam, gadanie. (śmiech) Ja bym nie grał na basie? Nie wytrzymałbym. Mam w swojej kolekcji… czekaj zaraz policzę… 10 basów i ja miałbym z tego arsenału nie skorzystać? Nie ma mowy. Nie odmówiłbym sobie tej radochy! Tak więc, gdy zabrałem się do wbijania basów, w każdej piosence kładłem zawsze kilka tracków na skrajnie różnych instrumentach. A że jest w czym w czym przebierać, usłyszymy na tej płycie różne modele Fendera, Gibsony, enerdowską Musimę, aż po Fendera Mustanga na szlifach, czy mówiąc z angielska na flatwoundach. No i zgodnie z moim ekstrawaganckim podejściem do sprawy, pojawia się również bandżo basowe. Gdy płyta była już nagrana, w fazie miksu miałem totalny komfort i mogłem sobie wybrać dowolny track i brzmienie, które moim zdaniem najlepiej pasowało do danej piosenki.

Kilka lat temu, w wywiadzie dla TopGuitar powiedziałeś, że „gra na mocno odkręconym, przesterowanym basie to jak nocna przejażdżka kradzionym Wartburgiem”. Brzmiało to romantycznie.
Jak sam widzisz z niczego nie musiałem rezygnować. Granie na basie to dla mnie nadal manifestacja bezkompromisowego podejścia do kwestii sekcji rytmicznej. To ma pompować, pulsować, huczeć, buczeć i dawać betonową podstawę dla wszystkich innych instrumentów. Kawałki bez basu są równie smaczne jak zeschnięty kawałek pizzy sprzed trzech dni. Da się zjeść, ale nie jest to przeżycie zapierające dech w piersiach.
Kawałki bez basu są równie smaczne jak zeschnięty kawałek pizzy sprzed trzech dni. Da się zjeść, ale nie jest to przeżycie zapierające dech w piersiach
Jak twoja publiczność odebrała Cyrk Deriglasoff? Jakieś samobójstwa, czy głębokie rany na psychice fanów?
W tej chwili trudno to jeszcze ocenić, bowiem płyta dopiero co się ukazała, ale służby medyczne są w pogotowiu na wypadek fali histerii i załamań nerwowych. Prawdopodobnie nastąpi też fluktuacja kadr, czyli część ludzi, którzy woleli dawnego, czysto rockowego Deriglasoffa odejdzie, a na ich miejsce pojawią się inni, którzy będą przekonani, że odkryli jakiegoś nowego, zupełnie dotychczas nieznanego artystę.
Dzięki takim osobnikom jak ty punkowy duch przetrwał w obecnych plastikowych czasach i ma się całkiem dobrze – wystarczy spojrzeć na twoje statystyki w mediach społecznościowych, które są całkiem niezłe. To znaczy, że trafiasz też do młodego pokolenia. Powiedz jak odnajdujesz się w dzisiejszych czasach? Jesteś na bieżąco z tymi całymi lajkami, subami i followersami?
Wiadomo, że jako człowiek starej daty jestem dziwakiem i lubię w kontaktach z ludźmi patrzeć im w oczy, czuć ich zapach, ściskać ich dłonie, a w przypadku płci przeciwnej również inne części ciała. Wirtual zmusza nas siłą rzeczy do rezygnacji z tych wszystkich przyjemności. Jest dużo, dużo wygodniejszy i o wiele szerszy niż real, ale za to dużo płytszy, zda się płaski jakiś i bez smaku. Mimo tych ewidentnych wad jest to fantastyczne narzędzie, z którego korzystam na co dzień w kwestiach i kontaktu i docierania do swoich słuchaczy. Na początku byłem zażenowany ogłaszając swoje koncerty, wydawnictwa itp. Czułem się bowiem jakbym o coś żebrał, próbował coś komuś sprzedać, na chama wcisnąć… Ale z biegiem lat przywykłem do tego i z mniejszym lub większym skutkiem gram w tę grę.
jako człowiek starej daty jestem dziwakiem i lubię w kontaktach z ludźmi patrzeć im w oczy, czuć ich zapach, ściskać ich dłonie, a w przypadku płci przeciwnej również inne części ciała. Wirtual zmusza nas siłą rzeczy do rezygnacji z tych wszystkich przyjemności. Jest dużo, dużo wygodniejszy i o wiele szerszy niż real, ale za to dużo płytszy, zda się płaski jakiś i bez smaku.
Lubisz stare instrumenty, które, podobnie jak ty, nie jedno przeszły. Opowiedz na czym grasz jeśli chodzi o gitary. Wiem, że masz jakiegoś starego Jazz Bassa…?
Jak już wcześniej wspomniałem mam kolekcyjkę składającą się z kilku klasyków. Moją najbardziej ulubioną i zarazem najstarszą w sensie posiadania gitarą basową jest Jazz Bass z 1973 roku. Kupiłem ją za 8 milionów, czyli dzisiejsze 800 złotych gdzieś około 1990, więc mam ją już prawie 30 lat. Następnym z Fenderów jest Precision Bass z 1978, bardzo solidny instrument, który po prostu trzeba mieć na stanie, jeżeli poważnie podchodzisz do stworzenia przydomowej stajni. Nie można nie wspomnieć o perełce, czyli o Fenderze Mustangu z 1968 roku, charakternej babci, którą w latach siedemdziesiątych pieścił sam Waldemar Tkaczyk w zespole Kombi. Można ją zobaczyć w video do piosenki „Nie ma jak szpan”. Potem jest kilka Gibsonów, w tym świetnie brzmiący Grabber 3 z 1978, dwa Thundery (4 i 5 strun). Kolekcyjkę dopełnia ćwierćwieczny GL L2500 custom. I tu mała uwaga, tak, mam piątki, ale nigdy za tym wynalazkiem nie przepadałem i nie używam ich już właściwie. Myślę, że już niedługo zmienią właściciela. Dalej są: akustyczny Fender, bezprogowy Hohner i kilka innych śmiesznostek, wszystkie raczej mało istotne, stanowią tło i nie ma co o nich wspominać przy tak poważnych egzemplarzach, jak te, które zostały wymienione na początku.
Dlaczego na „Magia y Tresura” pojawia się banjo basowe? Co to jest w ogóle za wynalazek?
Gdy wymyślałem Cyrk, od razu tworzyłem też pewien pasujący do tej nieco osobliwej propozycji artystycznej pomysł wizualny. Składał się na to wygląd, styl ubierania i oryginalne, niecodzienne instrumentarium. Zagrałem zatem kilka koncertów na basie akustycznym, to było dosyć niecodzienne, ale było mi mało dziwnie i wymyśliłem sobie bandżo basowe. Natychmiast poradziłem się znanego wszystkim wujka i okazało się, że tak, że właśnie niedawno firma Gold Tone wypuściła na rynek taki właśnie instrument. Znane są też filmiki z koncertów Lesa Claypoola gdzie można tam zobaczyć podobny wynalazek. Pozostało już tylko liczyć na łut szczęścia i znowu się udało, znalazłem w jakimś sklepiku w Germanii pojedynczy egzemplarz, całkiem nowy, ale nieco uszkodzony. Pamiętajmy, że nigdy niczego takiego nie miałem w ręce, więc zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Gdy w końcu instrument dotarł okazało się, że wszystko fajnie, ale struny są pół metra nad gryfem – to właśnie był ów feler. Trochę musiałem poeksperymentować, bo ustawianie gryfu w banjo to zupełnie inna bajka niż w zwykłych basach i po godzinie majstrowania uzyskałem sprawny instrument. Jak to gra? Ano, właściwie tak jak powinno, czyli jak bandżo basowe – śmiesznie. Taki dosyć krótki dźwięk z bandżowym rezonansem. Ale gdy podłączysz się do wzmacniacza, wtedy nagle masz bas, nieco dziwacznie brzmiący, ale jednak prawie zwykły bas. A gdy podłączysz swój ulubiony przester możesz miażdżyć niczym spychacz na polu dyń.

A twoje wzmacniacze? Dalej Ampegi?
Tutaj się nic nie zmienia, lampowy Classic z kolumną 4×10 HLF, na mniejsze wyjazdy stara pordzewiała tranzystorowa B4 i do zadań specjalnych stareńki Portaflex B-15N. Mam jeszcze Messa Boogie M-Pulse 600, ale to nie moja bajka, więc cały zestaw na wygnaniu w garażu.
W zasadzie to jesteś jednym z kilku polskich basistów, których można poznać z zamkniętymi oczami – brzmisz i frazujesz fenomenalnie w sensie unikalności. Jaki jest twój przepis na to ciepłe, oldschoolowe, lekko growlowe brzmienie? Jakies efekty, przestery, czy po prostu kostka w dłoni i rozkręcony wzmak?
Historia jest taka, że zaczynałem jako gitarzysta. Ciągle jednak zrywałem struny, chciałem grać mocno, wyraziście, energetycznie, a kończyło się na trzech pękniętych strunach w czasie jednego koncertu. Do tego te strunki były tak blisko siebie, takie cieniutkie i jakieś takie niepoważne. Gdy pewnego dnia zaproponowano mi zastąpienie nieobecnego basisty, pojąłem w sekundę, że błądziłem męcząc się latami grając na nie swoim instrumencie. Zrozumiałem, że moim instrumentem jest bas. Eureka. Bingo. Szach mat. A że chciałem grać agresywnie, z wypiardem, nie bawiłem się w półśrodki tylko waliłem kochą. To w tamtych czasach było uważane za jakieś świętokradztwo. Zawsze mnie to śmieszyło i możesz sobie wyobrazić gdzie miałem i nadal mam te wszystkie opinie. Jestem kolesiem robiącym wszystko po swojemu, tak, żeby mi się podobało. Oczywiście znam i stosuję też pozostałe palcowe techniki, w szczególności delikatne granie kciukiem, ale stosuję je jedynie gdy chcę uzyskać, ciepłe, głębokie starodawne brzmienie. A tak to naparzam kochą i się nie zastanawiam. Co do ustawień to jakbym nie ustawił pieca, a często kręcę gałami, to i tak mi zawsze wychodzi Deriglasoff. Myślę, to w dużej mierze kwestia prawej ręki. Co do przesterów to zawsze mnie kręciły i już na początku lat dziewięćdziesiątych grałem na starej wersji Rat’a firmy ProCo, potem przestery uzyskiwałem przewalając gain, co jest ryzykowne, aż do czasu gdy spotkałem Bass Drive Fullton’a i tak zostało. Nic więcej mi nie trzeba.
Zaczynałem jako gitarzysta. Ciągle jednak zrywałem struny, chciałem grać mocno, wyraziście, energetycznie, a kończyło się na trzech pękniętych strunach w czasie jednego koncertu. Do tego te strunki były tak blisko siebie, takie cieniutkie i jakieś takie niepoważne. Gdy pewnego dnia zaproponowano mi zastąpienie nieobecnego basisty, pojąłem w sekundę, że błądziłem męcząc się latami grając na nie swoim instrumencie. Zrozumiałem, że moim instrumentem jest bas. Eureka. Bingo. Szach mat
Cyrk Deriglasoff to teraz twój jedyny zespół? Grasz cały czas z Arkadiuszem Jakubkiem?
Tak, gram też z Arkiem i uwielbiam być w tym zespole zwykłym szeregowym basistą. Stoję sobie z boku, robię swoją robotę, słucham jak i co gra perkusista, łapię z nim fazę i obcinam sobie fajne dziewczyny w pierwszym rzędzie. Zero napinki, liderowania, zabawiania publiczności opowieściami z mchu i paproci. Proste, chłopskie granie na czterech strunach.
Przez lata, a może nawet dekady sporadycznie zajmowałeś się też produkcją muzyczną, przy czym niektóre twoje produkcje są mniej… oczywiste. Jak doszło do współpracy z Piotrem Szmidtem znanym jako Ten Typ Mes?
Z Mesem znamy się z racji… eee… no właściwie to nie wiem jak się poznaliśmy. Wychodzi na to, że musiało to nastąpić gdzieś podczas nocnego zwiedzania miasta. To bardzo inteligentny, oczytany typ, ten Mes. A ja też lubię poczytać i pogadać o literaturze. No i się zgadaliśmy, a potem nagle telefon, czy chciałbyś, czy mógłbyś, czy wpadłbyś? Chciałem i mogłem. Wpadłem. A jeżeli chodzi o produkcję muzyczną to mam na koncie około 6-7 płyt, zależy jak liczyć. Uwielbiam tę robotę, ale zazwyczaj dzwoniący oczekują, że będę pracował w czynie społecznym. To trochę niepoważne, więc robię to rzadziej niż bym chciał.
Jak znalazłeś się w telewizyjnym polsatowskim show „All Together Now”? Przydało ci się to do czegoś?
Potrzebowałem kasy na wyprodukowanie i wydanie płyty, stwierdziłem, że nie będę chodzi i prosił po ludziach. Po prostu poszedłem do pracy jak każdy inny człowiek. A że była to praca w telewizji, trudno, przynajmniej robiłem i mówiłem to co myślę, bez mizdżenia się i bez udawania i odgrywania jakiegoś głupawego scenariusza. Zarobiłem swoje i tyle. Płyta na rynku, jest git.
Cyrk Deriglasoff grał ostatnio koncert transrepertuarowy w Teatrze Muzycznym Capitol. Na czym polegała ta oryginalna impreza?
Wrocławiaki wymyśliły sobie taką ciekawą formułę, że zapraszają trzy zespoły. Każdy zespół gra jeden swój utwór i jeden utwór z repertuaru zespołu, który będzie grał po nich. Więc w ostatecznym rozrachunku każdy gra cover każdego. A wszystko to w pięknej scenerii kameralnej sali teatralnej, z publicznością, która przychodzi na tę imprezę by słuchać muzyki i się bawić, a nie gadać i pić piwo. Dodajmy do tego elokwentną i dowcipną konferansjerkę w wykonaniu dyrektora Capitolu Konrada Imieli, który podejmuje zaproszonych artystów wiśnióweczką na scenie i mamy przepis na imprezę, którą się pamięta do końca życia.
Gdzie będziemy mogli usłyszeć Cyrk Deriglasoff w sezonie 2019?
Cyrk rusza ostro do przodu, będziemy grali na paru dużych festiwalach w tym na Pol’and’rock’u, na Cieszanów Rock Festiwal, będą też Juwenalia, koncerty radiowe i inne, bardziej lokalne imprezy. Wymieniam tu te większe wydarzenia, ale chciałbym podkreślić, że moim naturalnym środowiskiem jest, był i będzie klub muzyczny. Miejsce do którego ludzie przychodzą by posłuchać muzy i by pobawić się z przyjaciółmi przy ulubionym zespole. Kluby, w których publiczność nie waha się płacić za bilety, bo wie na co idzie i szanuje muzykę i muzyków którzy będą dla nich dzisiaj grali.
Dzięki piękne za rozmowę!
Dzięki!
