Lubimy cię, drogi czytelniku, dlatego postanowiliśmy dla ciebie przepłynąć przez morze muzycznych ekskrementów, by wybrać trzynaście płyt metalowych, których powinieneś się wystrzegać.
Tytułem wstępu: gdyby dane nam było przesłuchać i zapamiętać absolutnie wszystkie płyty metalowe, jakie kiedykolwiek ukazały się na świecie, lista tych najgorszych miałaby pewnie z siedem milionów stron. Ale pogrążanie kapeli garażowej, która nagrała osiem piosenek na taśmowym jamniku, jest bez sensu – przecież poza dziewczynami i sąsiadami takich muzyków-amatorów nikt i tak tych utworów nie usłyszy. Dlatego skupiliśmy się na zespołach, które są rozpoznawalne i zasłużone dla sceny. I tutaj też moglibyśmy złych płyt wymienić dziesiątki, ale założyliśmy sobie, że ma ich być trzynaście, dlatego też musieliśmy dokonać selekcji, jakże nieobiektywnej, bo jak ocenić muzykę w sposób obiektywny? Jej efektem jest trzynaście niesławnych albumów podanych poniżej w kolejności alfabetycznej.
Możecie się nie zgadzać, możecie się kłócić, możecie wziąć lipcowy egzemplarz TopGuitar do pracy i rzucić go jutro rano gniewnie na biurko kolegi, by poparł wasze oburzenie. Możecie też – i to by świadczyło o was najlepiej – wysłać nam swoje propozycje najgorszych heavymetalowych płyt wraz z uzasadnieniem. Ale po co mielibyście słuchać i pamiętać o złych płytach? Ciekawi? Zapraszamy do lektury!
Forbidden (1995) Black Sabbath
Ktoś powie, że „Forbidden” to kiepska płyta, bo śpiewał na niej Tony Martin, a jak wiadomo – Sabbath to tylko z Ozzym, ewentualnie z Dio. Ale ten ktoś się pomyli. Wina za jakość tej płyty rozkłada się równomiernie na cztery. Wiem, że w momencie nagrywania „Forbidden” Black Sabbath było kwintetem, ale Tony’ego Iommiego rozgrzeszam – album brzmi tak, jakby Tony wiedział, że musi pociągnąć legendę sam, i próbował na siłę wykrzesać z siebie odpowiednio dużo klasycznych dla siebie riffów, z przeciętnym zresztą skutkiem.
A jeśli nawet kilka z nich się udało, to Martin, Murray, Nicholls i Powell nie wiedzieli, co z nimi zrobić. Na dobrą sprawę w każdym kawałku można znaleźć jakiś dobry moment, jakieś cztery ciekawe sekundy, ale na litość boską – to jest Black Sabbath!
Dodam tylko, że album brzmi okropnie, a jego produkcję powierzono Erniemu C. z Body Count. Nie przypominam sobie, żeby Ernie produkował jeszcze cokolwiek innego.
Hellyeah (2007) Hellyeah
Popatrzmy na ówczesny skład zespołu: Vinnie Paul z Pantery i Damageplan, Chad Gray i Greg Tribbett z Mudvayne i jacyś goście z Nothingface.
Kiedy dowiedziałem się o istnieniu Hellyeah, pomyślałem, że skoro uwielbiam Panterę, podobało mi się Damageplan, lubię Mudvayne i wisi mi Nothingface, to połączenie tego wszystkiego będzie musiało być super. Była to pomyłka porównywalna z pomyleniem imienia żony w obecności teściowej albo obsikania po pijaku policyjnej furgonetki pełnej funkcjonariuszy prewencji.
Nic mi się na „Hellyeah” nie zgadzało do tego stopnia, że dziś, cztery płyty później, uznaję zespół, który ją popełnił, za nic więcej, jak tylko skok na kasę. O ile jeszcze pierwszego kawałka na płycie (kawałek nazywał się „Hellyeah”, nagrał go zespół Hellyeah na płycie „Hellyeah” – witamy w świecie kreatywności) można było sobie posłuchać, to ciąg dalszy brzmiał jak milion garażowych kapel z nieco droższą produkcją. Pięciu gości pozuje na gwiazdy rock and rolla i heavy metalu, pręży muskuły i wciąga brzuchy. Jeśli spotkacie się kiedyś z pojęciem „metal kryzysu wieku średniego”, to myślcie o Hellyeah. I o Adrenaline Mob.
Illud Divinum Insanus (2011) Morbid Angel
Kiedy skończyło się intro i zaczął się numer „Too Extreme!”, sprawdziłem, czy przypadkiem płyta nie zaczęła się obracać w drugą stronę.
„Illud Divinum Insanus” to jakieś dziwne i ciężkostrawne połączenie metalu, mocnej elektroniki, LSD i diabli wiedzą czego. Industrialne i jednostajne klepanie przywodzi mi na myśl Clowna ze Slipknot walącego kijem w metalową beczkę. Taką płytę mógłby popełnić jakiś debiutujący zespół, czemu nie. Recenzenci stwierdziliby, że może i interesujące, że to być może jakiś nowy trend, który i tak za chwilę zniknie. Jedynym sensownym numerem na krążku jest „Existo Vulgore”, który został zresztą wytypowany zdaje się na kawałek promujący album.
Wybór o tyle dobry, co i oczywisty – reszta piosenek zwyczajnie nie nadaje się do niczego i może co najwyżej służyć za soundtrack do rozbiórki bloków z wielkiej płyty, bo jest równie spektakularna jak kupy gruzu i pył. Takie twory, jak wspomniany „Too Extreme!”, „Destructos VS the Earth” czy „Radikult” to obraza dla historii i muzycznej spuścizny Morbid Angel.
Proponuję spędzać mniej czasu w studiu na zabawach z konsoletą i komputerem, więcej w sali prób przy komponowaniu.