Supercharger (2001) Machine Head
Najpierw było prześwietne „Burn My Eyes”, a potem nieoczekiwanie Machine Head doświadczyło czegoś, co mógłbym określić ekwiwalentem nastoletniego buntu – miało być gniewnie i buntowniczo, a wyszły pryszcze i głupie ubrania. Wydane w następnej kolejności po debiucie „The More Things Change…” i „The Burning Red” były coraz gorsze, bo Rob Flynn nie bardzo wiedział, czy chce być hardcore’owcem ubranym w koszulkę drużyny baseballowej, groźnym metalem w T-shircie Slayer czy w końcu modnym nu-metalowcem z tlenionymi włosami na żel.
I tak pomieszał wszystkie składniki, że zupy wychodziły coraz bardziej niestrawne. Ostatecznym przegięciem, takim muzycznym cyjankiem potasu, okazał się wydany w 2001 roku „Supercharger”. Po tym albumie od Machine Head odwrócili się słuchacze, krytycy, a nawet wytwórnia. Jest tutaj tylko jeden względnie dobry utwór: „Bulldozer”. Pozostałe trzynaście tytułów to parodia.
Po „Supercharger” Machine Head stracili kontrakt z amerykańskim oddziałem Roadrunnera i stoczyli się praktycznie na muzyczne dno. W Europie zdołali wydać jeszcze też niewiele wartą koncertówkę „Hellalive”, po czym udali się dorosnąć. A kiedy dorośli, dokoptowali do składu Phila Demmella i przypomnieli sobie, że metal nie chadza na smyczy mody. Całe szczęście.
The Path of Totality (2011) Korn
Jonathan Davis lubi tę płytę, co każe mi się zastanowić, czy przypadkiem w końcu nie przesadził z pewnymi substancjami.
Z Kornem od dłuższego czasu nie dzieje się dobrze. Ostatnią dobrą płytę popełnił w 2003 roku, a potem muzycy skupili się na tatuowaniu sobie powiek, odchodzeniu i wracaniu do zespołu, malowaniu buziek i procesach sądowych z byłym perkusistą. I na wymyślaniu dziwnych rzeczy, które są niczym innym, jak skokiem na kasę. No i proszę: „The Path of Totality” to mariaż Korna (w czteroosobowym składzie i kiepskiej formie) z muzyką elektroniczną, a szczególnie dubstepem, który przecież był w 2011 roku tak bardzo popularny, że o ja. Dlatego też singlami zostały dwa kawałki nagrane ze Skrillexem, bo przecież trzeba jakoś przyciągnąć młodszych słuchaczy.
W informacji prasowej o albumie, opublikowanej przez wydawcę, Jonathan Davis mówi, że chce coś zmieniać i robić rzeczy, których nie powinien był robić. Brawo, Jonathan. Udało ci się. Nie powinieneś robić tej płyty.
The X Factor (1995) Iron Maiden
Mam wrażenie, że lata dziewięćdziesiąte były dla metalowej braci czymś w rodzaju średniowiecza – wszystko zatrzymało się w miejscu i brodziło w błocie i ekskrementach. Najgorzej śmierdziało na pańskich dworach – popatrzcie tylko, jak błądziły zespoły w stylu Slayera czy Metalliki. Nie lepiej działo się z Iron Maiden.
Piero Scaruffi, włoski naukowiec zajmujący się historią muzyki, ocenił „The X Factor” na 3 z 10. Niezbyt często się ze Scaruffim zgadzam. Kiedy odpalam tę płytę, to myślę sobie: spoko, przecież nie jest źle, to tylko intro (bzdura, to od razu pierwszy kawałek, który trwa jedenaście minut), a nawet jeśli nie to przecież wolty stylistyczne niekoniecznie muszą się wiązać z artystyczną porażką. A potem zaczyna śpiewać Blaze Bayley, a ja zaczynam błagać moją drugą połówkę o uszczypnięcie mnie, bym mógł się wybudzić ze złego snu i wrócić do świata, w którym Iron Maiden są zasłużenie ultrawielcy. „The X Factor” brzmi słabo, jest napakowana patentami, które znamy z miliona płyt wydanych wcześniej. Nudna, nadmuchana, pozbawiona energii i jeszcze śpiewana przez Bayleya. Co Blaze zrobił, żeby dostać robotę w Maiden i jak musiał się czuć, próbując doskoczyć do poziomu Dickinsona, pozostanie zapewne tajemnicą. Zresztą, wolę nie wiedzieć.
True Carnage (2001) Six Feet Under
Nagrać coś naprawdę obrzydzającego słuchanie muzyki to naprawdę duża sztuka. Tym większa, jeśli dany artysta porusza się na co dzień w stylistyce, której domeną jest brzydota.
O „True Carnage” przypomniałem sobie, kiedy zobaczyłem w miejskim autobusie linii 143 wymiotującego psa. Płyta brzmi, jakby została nagrana w piwnicy – to pierwszy zarzut. Drugi zarzut to Chris Barnes. Wiadomo, Pavarottim to on nigdy nie był, ale na tym albumie brzmi jak zalany w trupa żul, który na potrzeby sesji nagraniowej został zaciągnięty do piwnicy siłą i rażony prądem. O ile same kompozycje jeszcze pewnie by się jakoś wybroniły, to niestety wszystkie wysiłki zespołu zostały zmarnowane przez żenującej jakości produkcję i jeszcze gorsze wokalizy Barnesa sprowadzające się do wydawania z siebie nieartykułowanych warków o różnej wysokości, często nawet w poprzek rytmu. Przez te wokale ktoś kiedyś określił Six Feet Under mianem „neanderthal death metal”. Ja bym zmodyfikował to określenie do „troglodyte death metal”.
To właśnie takim płytom jak „True Carnage” Barnes może podziękować za to, że Six Feet Under, zespół dowodzony przez faceta bądź co bądź zasłużonego dla całej sceny, nie ma nawet szans zaistnieć większym krojem pisma na festiwalowych posterach.
Undisputed Attitude (1996) Slayer
„Tak bardzo chcemy nagrać płytę z coverami punkowych i hardcore’owych kapel. Chcemy oddać nasz hołd tej scenie. A że akurat nie mamy nic innego do zaoferowania, bo wszystko, co mogliśmy wymyślić, już wymyśliliśmy wcześniej, to oczywiście przypadek, podobnie jak to, że mamy 1996 rok i scena hc/punk jest modna i metalowe dzieciaki coraz częściej przeznaczają pieniążki na nowe płyty wydawane przez tamte kapele, zamiast na kiepskie wymiociny nasze czy innych chłopaków z Bay Area” – Tom Araya. Cytat oczywiście zmyśliłem, Tom nie jest głupi i czegoś takiego by mediom nie rzucił, ale jestem pewien, że tak to właśnie wyglądało.
„Undisputed Attitude” to trącący desperacją manewr, by jeszcze raz rzucić światło na Slayer, który w 1996 roku nie miał się zbyt dobrze. Dobrze, że to akurat bliska thrashersom scena hc/punk rosła wtedy w siłę, a nie pojawił się jeszcze np. djent, bo Slayer pewnie nagrałby wtedy płytę „oddającą hołd artystom djentowym”. Albo dupstepowym (vide „The Path of Totality” Korn).
Drogi Slayerze, kto jak kto, ale wy powinniście się szanować. Pieniądze łatwiej odzyskać niż szacunek.
Artykuł ukazał się w magazynie TopGuitar lipiec 2015.