Rockowo-metalowym gitarzystą z krwi i kości nie zostaje się po dostaniu się do któregoś tam finału Must Be The Music. Na to trzeba rzetelnie zapracować – wytrwale ćwiczyć technikę gry, przeżyć kilka tras koncertowych, poczuć smak gry dla kilku osób w klubie, zakosztować festiwali z wielotysięczną widownią, pokornie znosić obecność indywidualności w zespole itp., itd. Takim właśnie gitarzystą jest Cola – człowiek od niemal dwudziestu lat obecny na polskiej core’owo-metalowej scenie, który właśnie przyłączył się do nowego, tajemniczo brzmiącego Black Water Panic Project.
Maciej Warda: Zacznijmy od zespołu Al Sirat – jak wspominasz te czasy, dlaczego ta kapela się rozpadła?
Patryk Gumkowski: Al Sirat to spory kawał mojego życia, mnóstwo przygód i mogę powiedzieć, że w ramach tego zespołu przeszedłem kompletną rockandrollową edukację. To zespół, który założyłem, mając czternaście lat. Funkcjonował bez przerwy przez kolejnych kilkanaście lat. Nagrywanie taśm „Reh”, pierwsze działania promocyjne w undergroundzie, pierwsze kontakty ze studiem nagraniowym (analogowym), pierwsze trasy i wyjazdy zagraniczne. Z czasem nabrało to rozmachu. Muzyka na przestrzeni lat zmieniała się i dojrzewała. Nagraliśmy w sumie siedem oficjalnych materiałów, trzy demo, cztery płyty długogrające, chociaż ostatniej akustycznej nigdy nie wydaliśmy. Udało nam się znaleźć na tym metalowym poletku własne, całkiem unikalne miejsce na pograniczu thrashu, prog metalu i bardziej nowoczesnych brzmień. Nigdy oficjalnie nie rozwiązaliśmy zespołu, mam nawet napisany materiał na całą płytę, który sobie gdzieś zalega w szufladzie, a którego nie wyobrażam sobie nagrać w innym składzie. Bo to skład był najmocniejszym i – jak się okazało – najsłabszym ogniwem Al Sirat. Cztery bardzo silne osobowości z unikalnym stylem, niebanalnym warsztatem i wizją. Kompromisy były bardzo trudne. Owocowało to bardzo trudnym do zaszufladkowania stylem, w którym graliśmy, muzyką, z której jestem do dzisiaj dumny, ale na koniec okazało się cholernie wyniszczające. Któregoś dnia nie spotkaliśmy się ostatni raz na próbie i minęło od tego dnia już z sześć lat.
Kolejny skład, w którym grasz, to legendarny Testor. Nagrywacie coś, prawda? To może być arcyciekawy strzał!
Z Testorem spotkaliśmy się na próbę w czasie, w którym poszukiwali wokalisty do składu. Zawsze się lubiliśmy i wielokrotnie mijaliśmy na scenie, więc było to całkiem naturalne, że w końcu zgłosili się do mnie. Można poszukać w sieci czterech nagranych już utworów, w ciągu kilku tygodni pojawią się kolejne dwa. Postanowiliśmy nie publikować tego materiału standardowo, czyli jedna duża sesja i płyta, tylko sukcesywnie dzielić się naszym wspólnym rozwojem i na koniec podsumować to oficjalnym wydawnictwem. Brzmieniowo jest to z jednej strony powrót do korzeni Testora, jeżeli chodzi o bardziej melodyjne, ale wciąż thrashowe wokale, z drugiej strony poszukiwanie bardziej zwartej, wręcz piosenkowej formy kompozycji. Z bardzo solidnym gitarowym rzemiosłem. Dla mnie rzecz bardzo ciekawa, bo po zawieszeniu na kołku Al Sirat, dalej mam możliwość wyżycia się przy mikrofonie. Do tego trochę inna odpowiedzialność na mnie spoczywa, bo w AS uważałem się przede wszystkim za gitarzystę, dopiero później wokalistę. W przypadku Testora nie mam wymówek i pewnie dlatego są to najlepiej zaśpiewane przeze mnie rzeczy.
No i Ametria. Wasza jak do jej pory ostatnia płyta „Kły” została nagrana składzie zespołu, który jest aktualny do dzisiaj. Przed płytą nastąpiło jednak totalne przetasowanie w zespole. Z czego to wynikło, no i gdzie podziała się Marta „Selma”?
O tych sprawach wolę nie mówić, bo szczerze mówiąc – wiem niewiele i nie bardzo mnie kiedykolwiek interesowały. Chłopaki zaprosili mnie do nagrania solówek na „Kły”, ale przypasowaliśmy sobie tak po ludzku i muzycznie na tyle, że skończyło się na etatowym graniu.
Z Selmą mamy regularny kontakt, odwiedza nas na próbach, czasami coś z nami zaśpiewa na koncertach, a ostatnio zaczęliśmy się bawić nawet w pewien projekt, muzycznie całkowicie odmienny od Ametrii, by niekwestionowany talent Selmy po raz kolejny przedstawić światu.
Ile muzycznie starej Ametrii zawiera się w waszym nowym wcieleniu? Nie jest tak, że poszliście bardziej w nu-metalowe klimaty na rzecz core’owych korzeni grupy?
Widzę to nieco inaczej. Ametria we wcześniejszym wydaniu mocno flirtowała z nu metalem, później z Selmą można mówić o Cross Over. „Kły” to klasycznie metalowy album, gdzie core’owe korzenie zespołu słychać głównie w wokalach. Wcześniej oparte to było na groovie i rytmie, natomiast „Kły” to solidne riffowanie. Pewnie właśnie dlatego było nam po drodze – pamiętajmy, że ja wywodzę się właśnie z metalowego świata, gdzie podstawą jest riff, a solowe partie gity są nieodłączną częścią kompozycji. Nowy materiał, który się właśnie mieli w naszej kanciapie, idzie w tę samą stronę, ale wierzę, że kompozycje są bardziej zwarte i ciekawsze.
Jak poznałeś się z Pawłem Siwochowiczem odpowiedzialnym za Black Water Panic Project?
Znamy się już od paru lat, zaprosił nas z Ametrią do zagrania na kilku swoich koncertach. Bardzo ciekawy gość, dosyć szybko złapaliśmy wspólny klimat. Kilka razy proponował mi i Kubie uczestnictwo w swoich projektach, no i w końcu się za to zabraliśmy, biorąc do tego jeszcze Rafała Tobiasza, czyli bębniarza Ametrii.
Black Water Panic Project to stylistycznie dość odległa bajka w porównaniu z tym, co grałeś wcześniej… Opowiedz, proszę, jakie są twoje odczucia w związku z udziałem w tym projekcie.
To prawda, jest to zupełnie inna bajka. Na każdym etapie. Paweł wymyśla bardzo dziwne dźwięki. Moją rolą jest dodanie do tego mięcha i odrobiny instrumentalnej finezji, cały czas pamiętając, żeby nie utracić tej dziwności i chorego klimatu. Zaczynamy, odpalając sample, i szukamy roli gitar w tym szaleństwie. Czasami jest to transowy riff, czasami trzy flażolety, czasami chore solo, czasami kataryniarska melodyjka. Na pewno jest to ciekawe doświadczenie, pozwalające uwolnić się od pewnych schematów myślenia zarówno przy komponowaniu, jak i aranżacji.
Jak daleko jesteście z nagrywaniem płyty BWPP? Kiedy planujecie premierę?
Na razie mamy nagrane bębny i piloty do trzech numerów. Pod koniec marca nagrywamy gitary i trzy kolejne utwory. Z tego, co wiem, premiera jest planowana na jesień 2018. Będzie to połączone z dosyć spektakularnych widowiskiem, które przygotowuje Paweł.
To jest w istocie solowy projekt Pawła – jak to ktoś określił: muzyka odhumanizowana i opatulona złowrogą atmosferą… Zapytam prowokacyjnie: czy taki przekaz może w ogóle przyciągnąć słuchaczy, czymś ich skusić?
Cholera, nie mam pojęcia [śmiech]. Jest w tym coś intrygującego i niepokojącego. W ludzkiej pokręconej naturze jest coś, co każe czasami zaglądać w takie rejony. Te rzeczy, które teraz robimy, mają w sobie coś, co przypomina łażenie nocą po bagnach. Nie jest to wymarzony sposób na spędzenie urlopu, ale są ludzie, którzy czerpią przyjemność z przeżycia czegoś równie szalonego. Mnie ta dziwność całkiem jara, a rolą artysty jest złażenie od czasu do czasu z utartych ścieżek.
OK, pogadajmy o sprzęcie. Nie rozstajesz się ze swoim gibsonopodobnym ESP. Co to za wiosło?
Tak, to mój ukochany ESP Eclipse 2 Vintage white. Japończyk, uzbrojony w EMG 81 i 60 przy gryfie. Doskonale wykonany. W zasadzie trudno mi jakoś subiektywnie mówić o tym wiośle. Kupiłem je w czasach, kiedy chorowałem na gibsony LP, ale byłem przyzwyczajony do bardziej „wyścigowych” gryfów. I gdy w łapy wpadł mi ten ESP, od razu poczułem, że to wiosło uszyte dla mnie. Jest to mój podstawowy instrument.
Masz dla niego jakieś zastępstwo?
Mam jeszcze Epiphone Firebird, chociaż dzisiaj używam go sporadycznie, oraz LTD EX jako backup. Po drodze przerabiałem jeszcze Fernandeza Ravelle – znowu nie do końca mój gryf, chociaż fajne wiosło. Teraz szukam czegoś siedmio-, ośmiostrunowego ze względu na nowe wycieczki brzmieniowe. Wcześniej nie byłem fanem „lotniskowców”.
Twój backline to halfstack Mesa Boogie – razem z ESP to piorunująca mieszanka, ale czy da się na tym ukręcić spokojniejsze, ładne czyste barwy?
Sporadycznie gram na full stacku, ale za dużo waży. Nigdy nie potrzebowałem bardzo łagodnych i czystych barw, a i wtedy częściej łapałem za pudło. Przełączam się na czysty kanał dosyć rzadko, żeby zbudować kontrast i dynamikę w muzyce, która głównie oparta jest o ciężkie, przesterowane brzmienia. Ale dyplomatycznie odpowiem, że w moim rozumieniu – jak najbardziej. Mesa wbrew pozorom jest bardzo elastyczna brzmieniowo, a EMG 60 daje bardzo ciepłą i przyjemną barwę. Muszę kiedyś z tego skorzystać, haha!
Dzięki za rozmowę.
Dzięki, pozdrowienia dla czytelników. Do zobaczenia na koncertach!