Faktycznie, nie wiedziałem. A kiedy przyszedł Zakrzewski?
Paweł Pańta: Jakiś czas później poznałem Piotra Zakrzewskiego i to była taka miłość od pierwszego wejrzenia – oczywiście, jeśli chodzi o gitary basowe [śmiech]. Ten bas nie był robiony specjalnie pode mnie, nie mam jakichś wyjątkowych wymagań, jeśli chodzi o gitarę. Oczywiście nie lubię, jak basy są zbyt duże, więc ta menzura jest standardowa, 34 cale przy pięciostrunowym basie. Chciałem tylko, aby konstrukcja była neck-thru-body, aby mieć łagodne dojście do wysokich pozycji.
Po prostu to, co Piotrek zaproponował, było na tyle uniwersalne, że od razu byłem bardzo zadowolony. Jest to instrument z serii Exclusive EX, z dwoma pickupami jazz, z tym że mostkowy pickup jest podwójny. One są aktywne poparte preampem Agillara i można na nich uzyskać naprawdę wiele fajnych brzmień.
A co się u ciebie najlepiej sprawdziło, jeśli chodzi o backline? Zarówno w przypadku kontrabasu jak i basu elektrycznego?
Paweł Pańta: Przez wiele lat używałem do kontrabasu klasycznego Gallien-Kruegger MBE, z kontrabasem to bardzo dobrze współpracuje, do dzisiaj tego pieca używa m.in. Dave Holland. Od mniej więcej dziesięciu lat gram jednak na markbassie, byłem chyba jednym z pierwszych muzyków w Polsce, którzy kupili sprzęt tej włoskiej marki.
Również jestem z tego zestawu bardzo zadowolony, to jest kolumna 2 × 10 lub 4 × 10, obydwie z gwizdkiem i głowa 600 W, dwukanałowa, gdzie wpinam i kontrabas i basówkę, przełączając tylko kanały. Niewiele jest jednak sali, pozwalających na wykorzystanie mocy tej paczki na czterech dziesiątkach. Używając dwóch dziesiątek w takich salach do pięciuset osób, niestety nie można się rozkręcić tak, jakbyś chciał, i jeszcze grając w małym akustycznym składzie… Będzie zbyt głośno, ta basowa fala akustyczna zmiotłaby wszystko. Także nawet 2 × 10 jest wówczas za dużo, ale jak przychodzi czas na plener to można sobie pofolgować [śmiech.

Przechodząc pomału do płyty „America”, powiedz najpierw, jak poznałeś się z Włodkiem Pawlikiem i zacząłeś z nim grać?
Paweł Pańta: To było dosyć przypadkowe spotkanie. Pracowałem wcześniej z Czarkiem Konradem, który z Włodkiem Pawlikiem gra już dobre dwadzieścia pięć lat, m.in. w Piwnicy Artystycznej Andrzeja Kurylewicza w Warszawie na Starym Mieście. Praca z Czarkiem była zawsze dla mnie wielkim wyróżnieniem i wiele się od niego nauczyłem. To był 2001 rok, Czarek dzwoni do mnie i pyta wprost, czy pojadę z nim w Włodkiem Pawlikiem do Sibiu, zastąpić Zbyszka Wegehaupta.
Zbyszek miał jakieś problemy, w ostatnim momencie odwołał wyjazd, zespół szukał zastępcy i w taki trochę wariacki sposób znalazłem się w składzie Włodka. Po jednej próbie w domu przy pianinku u Włodka znalazłem się na naprawdę dużej scenie. Festiwal Sibiu jest drugim co do wielkości festiwalem jazzowym w Europie Środkowo-Wschodniej. Koncertowały tam wszystkie największe gwiazdy, jakie można sobie wyobrazić i ja właśnie wpadłem na dużą sceną, nie grając wcześniej z Włodkiem żadnego koncertu tylko krótką próbę! Było to dla mnie ogromne przeżycie, skok z czwartego piętra na nogi, ale ustałem go [śmiech].
Oczywiście znałem wcześniej płyty Włodka, np. wspaniały album „Live in Akwarium” z Czarkiem i Zbyszkiem, znałem inne jego dokonania, ale to był taki pierwszy kontakt z jego zespołem. To moje wstępowanie do jego zespołu trochę trwało, bo przecież Zbyszek grał jeszcze wówczas w składzie Włodka, ale w 2004 roku Włodek zaproponował mi nagranie płyty, a potem już postanowił, że mnie zaprosi do składu na stałe – płyta „Anhelli” z 2005 była pierwszą, którą nagrałem z jego Trio.
Przejdźmy do płyty „America”, płyty szczególnej, bo podsumowującej dorobek i skupiającej inspiracje Włodka, a nagranej zaraz po oszałamiającym sukcesie „Night in Calisia”. Czy nagrywaliście ją pod jakąś presją tego sukcesu?
Paweł Pańta: Zawsze, kiedy wchodzę do studia, staram się troszeczkę wyłączyć się od tego, co się dzieje na zewnątrz. Staram się jak najgłębiej i jak najszczerzej wejść w materię muzyczną i ze świeżością podejść do tematu, grając jednocześnie jak najlepiej potrafię – jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. Dla mnie najważniejsze jest, aby to wszystko miało sens muzyczny.
Oczywiście z tyłu głowy był cały czas sukces „Night in Calisia”, ale to była też inna tkanka – trio było podstawą, ale przecież obecność orkiestry i wspaniałego solisty Randy’ego Breckera powodowało zupełnie inny rozkład muzycznych akcentów. W trio każdy z muzyków ma określoną rolę do spełnienia i ta rola jest bardzo widoczna i ekstremalnie słyszalna. To jest trudne granie, ale lubię tę formułę. To wszystko wywołało w nas, jak sądzę, adrenalinę muzyczną, dzięki której w studiu mogliśmy osiągnąć zupełnie zaskakujące efekty.
Powiedz, czy czujesz samemu, że robisz postępy? Bo ja, przygotowując się do tej rozmowy, posłuchałem sobie przekrojowo twoich nagrań i muszę powiedzieć, że te sola w utworach „America” i „Speed limited” są niesamowite – wcześniej tak nie grałeś!
Paweł Pańta: Dzięki, to miłe, że tak mówisz i to dostrzegłeś. Dla mnie granie to wielka nagroda i wyróżnienie, to spełnienie chłopięcych marzeń i codziennie dziękuję Najwyższemu, że mogłem tego dostąpić. Oczywiście każdą możliwą chwilę staram się poświęcać, by doskonalić swój warsztat, trzeba się rozwijać. Jak to Andrzej Kurylewicz pięknie ujął: „Muzyk jest jak papier toaletowy, ciągle musi się rozwijać” [śmiech].
Nie można po prostu usiąść sobie w fotelu zaparzyć sobie dobrą kawę i myśleć: zagrałem pięknie, jestem świetny, świat leży u mych stóp. Nie mówię, że ta praca musi być cały czas tak samo intensywna, ja teraz jestem na zupełnie innym etapie niż kilka lat temu – jestem w stanie przez pół godziny czy czterdzieści pięć minut skupić się i osiągnąć to, co wcześniej zabierało mi kilka godzin rzeźbienia w instrumencie.
Tak, ale to jest wynikiem tej sumienności, która przed laty stosowałeś…
Paweł Pańta: Tak. Zresztą moją dewizą jest podchodzenie do każdego grania na 100%, nieważne, czy to jest granie bardzo proste, czy bardzo wymagające, dla tysiąca czy dwudziestu osób. Każde granie na scenie traktuje poważnie i staram się dać od siebie wszystko co najlepsze. Dlatego każdym takim graniem buduję, nazwijmy to, muzyczną siłę.
A czy to, że teraz można cię usłyszeć głównie w akustycznym trio, to przypadek czy zamierzone działania? Nie ciągnie cię do jazzu elektrycznego?
Paweł Pańta: Tak akurat się to wszystko toczy. Bardzo się cieszę, że na koncertach z Włodkiem od dwóch lat zawsze mam dwa instrumenty – kontrabas i basówkę. Bardzo mnie to cieszy. Teraz będę grał w zespole Łukasza Pawlika [syna Włodka – przyp. MW], który szykuje bardzo ciekawą płytę. Muszę też z przykrością powiedzieć, że czasy jazzu elektrycznego troszeczkę odeszły – jeżeli uważnie prześledzisz programy największych festiwali jazzowych na świecie, to zespołów elektrycznych jest dosłownie kilka.
Jest Richard Bona, gwiazda i niemal celebryta, jest Marcus Miller, Mike Stern i naprawdę niewiele więcej… Przykład Tribal Tech, wspaniały skład fusion – spróbuj znaleźć ich koncert, oni w ogóle nie są bukowani na festiwale jazzowe, a grają przecież na niebotycznym poziomie. Jest trend do powrotu do akustycznego grania, podobnie zresztą w Polsce, dlatego cieszę się, że Włodek lubi basówkę i na pewno będzie pisał jeszcze utwory dobre dla basu elektrycznego.