Część tego materiału została wydana przed laty we Francji.
Tomasz Świtalski: Jedna płyta jest cała francuska. Ukazało się to tam w 1981 roku.
Robert Brylewski: Inicjatorem był Marc Boulet. Posądzałem go o to, że jest maniakiem rock’n’rolla, a teraz myślę, że był jakimś międzynarodowym agentem Interpolu. Zrobił taką akcję polityczną, wydając Kryzys – nawet płyta była przepasana taką wstążką, na której było napisane „Solidarite avec le rock polonais” [„Solidarność z polskim rockiem” – przyp. JM]. Kryzys nie był zespołem zaangażowanym politycznie tak, jak można by dzisiaj podejrzewać. Boulet zręcznie wykorzystał koniunkturę polityczną. Płyta wywołała wielki szok wśród dziennikarzy i ludzi z branży. Gdy nasz menadżer Jacek Olechowski rzucił na stół płytę na konferencji prasowej podczas Rock Arena w Poznaniu w 1980, to widziałem, jak słynnym krytykom i tuzom od zarządzania kulturą gały z orbit wychodziły.
Tomasz Świtalski: Wszyscy się rzucili do okna, żeby zobaczyć, czy jeździmy rolls royce’ami, bo przecież jak masz płytę na Zachodzie, to wszystkim się wydaje, że jesteś obleśnie bogaty.
Robert Brylewski: Wtedy się objawił humor Mirka Szatkowskiego – naszego wokalisty, który powiedział tym wszystkim zgromadzonym na konferencji: „Panowie, ale po co wam ten kompleks dolara?”.
Tomasz Świtalski: Marc był jeszcze w Pekinie, gdzie wydał singiel. Z jednej strony był nasz utwór, z drugiej zespół z Pekinu grający „Anarchy in UK”. Był nawet transfer dolarowy. Dostaliśmy po 30 dolarów. Natomiast to są wątki poboczne: najważniejsze jest to, że płyta była nagrana w naprawdę biwakowych warunkach, na korytarzu klubu Amplitron. Nie ma tam nawet basisty. Nagraliśmy to na monofonicznym reporterskim magnetofonie Nagra firmy Kudelski. Myśmy siedzieli na fotelach, chłopcy grali w drugim końcu korytarza, bo przy tej samej okazji została skonstruowana płyta pośmiertna Deadlocka. Już wtedy były kwasy, bo Luter z Deadlocka powiedział, że to jest komercja, że oni się nie będą sprzedawać przemysłowi fonograficznemu. A my byliśmy otwarci na projekty nowego świata.

Muzyka się nie postarzała?
Robert Brylewski: Ja te nagrania odbieram dużo lepiej teraz niż w młodości. Jeszcze dwadzieścia–trzydzieści lat temu, kiedy tego słuchałem, to przewijało się przeze mnie trochę zażenowania i wstydu. W tej chwili nie mam zupełnie się czego wstydzić. I rzeczywiście myślę, że to jest świetny materiał dla wszystkich tych, którzy poszukują jakiejś kariery w muzyce, próbują swoich sił w rock’n’rollu, a to dlatego, że pokazuje tę punkową stronę zagadnienia. Nie chodzi o umiejętności i technikę, ale o tę bezczelność. Taka była formuła punkrockowa.
Tomasz Świtalski: Mieliśmy wtedy jakieś wspólne flow. Nie dlatego, że byliśmy kolegami i robiliśmy coś we wspólnej bandzie, ale dlatego, że coś tę muzykę trzyma od środka. Słuchasz tego i myślisz: „Kur*a, słychać relacje między ludźmi!”. Tych dźwięków jest tak mało, że musi być jakaś ściema w tym, a tak naprawdę jej nie ma. Nie ma ściemy, jest klej między nami. Słucham tego i sobie myślę, że to się zaraz zawali, a to się trzyma. Poza tym myślę, że Szymon [Mirosław Szatkowski – przyp. JM] był najlepszym po Niemenie wokalistą w Polsce. On ma taką siłę wyrazu, prawdy, jest tak autentyczny, że jest to niesamowite. To jest jego przekaz w formie piosenki, on za tym stoi na 150%, więc my stoimy za nim na 200%, a każdy z nas za każdym innym na 300%. To się w tym czuje.
Robert Brylewski: Szymon miał taką wrażliwość, że publiczność była w stanie to wyczuć. Zrozumiałem to dopiero później, w Jarocinie. Dlatego też żałuję, że Mirek nigdy w Jarocinie nie wylądował, bo on by tam został bogiem. Publiczność kochała takich ludzi, których rozpoznawała jako swoich. Myślę, że to właśnie zasadnicza kwestia wrażliwości. Artysta musi być wrażliwy. Wymagał od nas opieki, ale dostawał też duże oparcie, bo szanowaliśmy jego szczerość.
Biorąc pod uwagę, że przyszłość się bierze z przeszłości, to właśnie bezczelność wskazalibyście jako podstawową cechę potrzebną muzykowi?
Robert Brylewski: Publiczności nie obchodzą kompleksy wykonawcy. Naszą siłą było to, że odłożyliśmy te kompleksy na bok. Nie wiem, czy bezczelność jest dobrą nazwą, bo prywatnie wszyscy nie byliśmy bezczelni. W karierze Kryzysu wielkie znaczenie miał też Jacek Olechowski, nasz menadżer. To było nasze wielkie szczęście, że trafiliśmy na niego. Reprezentował tę szkołę menadżerską lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i robił to perfekcyjnie. Zdawał sobie sprawę, że sama nazwa zespołu w tamtejszych realiach Polski może pomóc w wypromowaniu go.
Tomasz Świtalski: Jacek był takim prawdziwym menadżerem rockandrollowym. Elvis miał Pułkownika, Beatlesi – Epsteina, my mieliśmy Jacka. Rozumiał, co robimy i widział to w bardzo dobrych proporcjach. Nie powiedziałbym, że próbował nas sprzedać czy coś w tym stylu. Myśmy dla niego byli wektorem pewnej zmiany i on to doskonale czuł.
Tamte czasy dla muzyków rockowych po tej stronie żelaznej kurtyny musiały być mocno kolorowe, w odróżnieniu od dzisiejszych, gdzie liczą się tylko słupki i kalkulatory.
Robert Brylewski: Kolorowe, bo widać było różnicę między kolorowymi a czarno-białymi. Kolorów nie było na ulicach, panowała szarzyzna. Ale dzięki temu nie było też całego tego gówna, które ludziom zaśmiecało życie, czyli billboardów i ulotek. Teraz mamy śmietnik estetyczny, a wtedy wszystko było surowe jak Stalowa Wola. Dziś jest tylu kolorowych – i nie mam na myśli koloru skóry – że nic już nie robi wrażenia, każdy może sobie kupić jakieś fajne ciuchy. A wtedy jeździliśmy do Rembertowa, żeby sobie konstruować „imidż”. Z daleka było widać, że my to my, bo taki mieliśmy styl, tak się ubieraliśmy.
Tomasz Świtalski: Ostatnio młody kolega muzyk pytał mnie o to, jak to wtedy było, co nami powodowało. Powiedziałem mu, że powodowała nami bezinteresowna nienawiść wobec wszystkiego i wszystkich. Impet nihilistycznej nienawiści. Ale jak masz szesnaście lat, to nie jest to dojrzałe uczucie. Nienawidzisz absolutnie wszystkiego i buntujesz się przeciwko wszystkiemu. To nie było agresywne, było czyste. Była to forma ekspresji. Ja się tak czułem. Nienawidziłem wszystkiego, co się rusza. No future – nie ma później, nie ma wcześniej, jest tylko tu i teraz. To mnie napędzało. Nie było narkotyków. Ale ta droga prowadziła dokądś, nie była ślepa. Ukułem sobie taki slogan, że z nihilistycznego piekła punk rocka przeszliśmy przez czyściec psychodelii i dotarliśmy do reggae.
Robert Brylewski: Przy czym nie deklarowaliśmy wtedy, czy ktoś jest wierzący, czy nie. Nikt nigdy o to nikogo nie pytał.
Tomasz Świtalski: Zgadza się, ale jak bym wtedy się dowiedział, że słuchasz Locomotiv GT albo Uriah Heep, to bym się z tobą nie kolegował.
Robert Brylewski: Rozczarowałeś mnie trochę, ale jakoś to przeżyję. Ale Genesis – fuj. Yes – też nie. Yes – no. Jethro Tull – no.
Tomasz Świtalski: Queen – no.
Robert Brylewski: Queen – yes! Pierwsza płyta, którą kupiłem, to była „A Night at the Opera”. Do dzisiaj szanuję. Lubię Freddiego Mercury’ego, choć później zmienił image i zapuścił koszmarne wąchy. Ale płyta jest genialna, Freddie jest geniuszem i pokazuje, że nieważne, czy jesteś gejem, masonem, Żydem czy Niemcem – jeśli jesteś genialnym muzykiem, to nie ma znaczenia.
A co z promocją albumu? W połowie listopada był jeden koncert promujący wydawnictwo. Co dalej?
Robert Brylewski: Mamy trochę problem, bo mamy mnóstwo Kryzysów, czyli możliwości sformowania różnych składów. Przez ostatnie lata do formuły pod nazwą Kryzys zapraszałem różnych muzyków, więc jesteśmy w stanie wystawić parę składów. Możemy więc zagrać w paru miejscach jednocześnie albo wystawić jeden wielki big-band, jeżeli kogoś będzie stać, żeby zapłacić nam więcej niż po 50 zł na głowę.
Więc są plany koncertowe?
Robert Brylewski: Oczywiście. Dużo rzeczy okaże się w lipcu. 4 lipca jest Rock na Bagnie, na którą to imprezę Kryzys został zaproszony. Niestety, budżet jest taki, że nie uda nam się wystawić big-bandu, ale będzie więcej niż trzy–cztery osoby na scenie. Będziemy się starali zaprosić największe walory, jakie Kryzys w swojej historii miał.
Robert, w jednym z wywiadów stwierdziłeś, że chciałbyś wypuścić jeszcze co najmniej jedną studyjną płytę pod szyldem Kryzys.
Robert Brylewski: Zgadza się i rok 2015 jest właśnie po to, żeby to zrobić. Za pół roku pokażemy się na festiwalu i myślę, że w ciągu sześciu czy dziewięciu miesięcy dojdzie do tego, o czym marzę, czyli zrobimy jeszcze jedną, zupełnie nową płytę. Pokażemy, że wiele rzeczy jest wciąż aktualnych. Mamy ogromne zaplecze muzyków, którzy znają piosenki Kryzysu i trzeba by to jakoś fajnie wykorzystać. A to nie jest łatwe – dzisiejsza logistyka w tak zwanej rozrywce jest ogromnym wyzwaniem. Trzeba by wrócić do pierwszych zasad punkowych, a jednym z podstawowych haseł było: „zrób to sam”.
Rozmowa z artystami opublikowana została w lipcowym wydaniu TopGuitar, 07/2015.