W portfolio Scotta Reedera, jak przystało na CV człowieka, który położył podwaliny pod stoner, są same gwiazdy gatunku: Kyuss, The Obsessed, Fireball Ministry, Unida, Goatsnake. Jego unikalne, potężne i brudnawe brzmienie stało się wyznacznikiem dla setek rockowych basistów, a utwory, które współtworzył, osiągnęły nierzadko status kultowych. W jaki sposób wpłynęło to na Scotta, kim jest ten drugi Scott Reeder i jak grać na odwrotnie założonych strunach – o tym wszystkim opowiada sam zainteresowany.
Jest z nami Scott Reeder. Nie mylić z tym drugim Scottem Reederem.
Tak, to mylące. Na dodatek gramy w tym samym zespole Sun And Sail Club. To niedorzeczne.
Ty grasz na basie, on gra na perkusji. Ty byłeś członkiem między innymi The Obsessed i Kyuss, dwóch legendarnych bandów, od których w dużej mierze zaczął się stoner rock. On gra w Fu Manchu, kolejnym świetnym stonerowym zespole.
Wszystkie te zespoły pochodzą z jednego drzewa genealogicznego. To się musi skończyć! [śmiech]
To musi generować dużo dziwnych i śmiesznych sytuacji.
Nieustannie dostaję wiadomości od ludzi, którzy pytają mnie, czy wpiszę ich na listę gości na koncert Fu Manchu. Dotychczas byłem grzeczny, ale to się niedługo zmieni. [śmiech]
Jak to się stało, że wylądowaliście w jednym zespole?
Poznałem się z Bobem z Fu Manchu. Zabukował moje studio, powiedział, że Scott przyjedzie, żeby nagrać jakieś demówki. Myślałem, że pracują nad jakimś materiałem dla Fu Manchu, żeby go potem zaprezentować reszcie zespołu. Przyjechali i kiedy zaczęli grać pierwszy numer, opadła mi szczęka. Kiedy przyszli do reżyserki odsłuchać nagranie, zapytałem Boba, kto będzie grał to na basie. Powiedział, że pewnie kiedyś indziej przyjedzie i to ogarnie. Zapytałem, czy mogę spróbować, odparł, że jasne. Wydaje mi się, że na to właśnie liczył, że miał to zaplanowane od samego początku. To był właśnie pierwszy raz, kiedy spotkałem tego drugiego Scotta Reedera. Świetny perkusista. Mam dużo frajdy z grania z tym gościem.
Pogadajmy jednak o tym Scotcie Reederze.
Tak, zapomnijmy o tamtym! [śmiech]
Uznajesz się za jednego z ojców stoner rocka, nowego podgatunku muzyki rockowej?
Nie.
Dlaczego?
Bo sam jestem uczniem moich muzycznych przodków. Nie myślę o tym więc w tych kategoriach.
Byłeś jednak częścią dwóch legendarnych zespołów: The Obsessed i Kyuss. Te zespoły uznawane są za protoplastów stoner rocka, stoner metalu, desert rocka…
Serio, nie myślę o tym.
Dlaczego? Przecież to zajebista sprawa!
Mimo wszystko. Wielu o tym mówi, ale ja staram się pozostać w pokorze w tej sprawie i nie jest to nawet jakoś specjalnie trudne. Wiesz, nie osiągnęliśmy nigdy jakichś specjalnych sukcesów.
Wtedy. Jednak teraz te zespoły mają status legend.
Słyszałem o tym, że miały wpływ na innych. Dla mnie to zaszczyt, kiedy ktoś przysyła mi na przykład tweeta o tym, że któryś z tych zespołów był dla niego inspiracją. Ale nie myślę o tym. Nie spocząłem też na laurach. O Kyuss myślę, że po prostu byliśmy czteroosobowym zespołem rockowym, jakich wiele. To przecież miało miejsce wielokrotnie od czasów Beatlesów. Wszyscy tak grali, Black Sabbath też przecież byli czteroosobowym zespołem rockowym. My nie byliśmy jacyś nadzwyczajni, ale jeśli udało nam się na kogoś wpłynąć – super.
Jesteś też uznanym producentem. Wyprodukowałeś sporo świetnych stonerowych albumów. Pracowałeś między innymi z Orange Goblin, 60 Watt Shaman, Karma to Burn…
Tak… Orange Goblin, Karma to Burn… Jednym z moich ulubionych zespołów byli też Black Math Horseman.
Stoner zawsze miał ten unikalne, charakterystyczne brzmienie basu. Jak się je tworzy?
W przypadku Kyuss było to po prostu niskie strojenie. Używaliśmy standardowych strun, więc tonacja nam pływała. Kiedy dołączyłem do zespołu, Josh [Homme – gitarzysta Kyuss, obecnie lider Queens of the Stone Age – przyp. J.M.] nawet nie miał tunera. Wszystko więc pływało, czasami nieco opuszczaliśmy strój specjalnie, ale generalnie stroiliśmy się do C. Przy standardowych strunach na basie, kiedy szarpiesz strunę w tej tonacji, jej dźwięk najpierw pływa razem z wibracjami, a potem powoli wraca do tonacji. To sprawia, że wszystko się porusza, jak dźwięk samolotu podczas manewrowania. Kiedy się to przepuściło przez jakieś wielkie wzmacniacze, było szaleństwo. Dźwięk się mielił, pojawiały się jakieś dziwne przydźwięki i sprzężenia. Wydaje mi się, że to miało wpływ na to stonerowe brzmienie.
Jesteś leworęczny, ale w swojej gitarze masz struny założone jak do prawej ręki, czyli odwrotnie, cieńszymi od góry. Skąd taki nawyk? Uczyłeś się grać na praworęcznej gitarze?
Tak, mój dziadek grał na gitarze, mój ojciec też. Kiedy chciałem pograć, po prostu się podkradałem, brałem gitarę i przekładałem ją na lewą rękę. Tak się po prostu nauczyłem. Do momentu, w którym sprawiłem sobie pierwszy bas, było już za późno na normalną naukę.
A próbowałeś kiedyś grać na normalnie założonych strunach?
Tak, ale to nigdy nie działało. To trochę błogosławieństwo, a trochę przekleństwo. Nie mogę pójść do sklepu z gitarami i pograć na gitarze zdjętej ze ściany. To są praworęczne gitary. Mógłbym oczywiście je po prostu odwrócić na lewą stronę i grać, ale wtedy od spodu gryfu nie mam markerów, na dodatek ręką zahaczam o przełączniki i gałki, zmieniam niekontrolowanie dźwięk. A kiedy biorę leworęczny bas, to ma struny odwrotnie, więc też nie mogę grać. Dlatego współpraca z Warwickiem, który robi mi customowy model, to dla mnie błogosławieństwo.
Pogadajmy zatem o twoich basach Warwick Katana.
Moja stara Katana, którą dostałem przed czterema laty, jest bardzo sztywna, wykonana z drewna wyższej klasy. Jest zrobiona pode mnie, dlatego jest bardzo wygodna. Ma wycięcia w korpusie, w które idealnie pasuje mój nadgarstek. Kiedy grałem na innych basach w przeszłości, to zazwyczaj miały dość ostre krawędzie, które zostawiały mi siniaki na nadgarstku. Żeby móc sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało, wszedłem na stronę internetową Warwicka i odbiłem ją w lustrze. Nowa Katana to ośmiostrunowy bas, wszystkie osprzęty są chromowane. Brzmi niesamowicie.
Potrzebujesz tego nowego basu na poczet jakichś konkretnych nagrań?
Niedługo wchodzimy do studia z Fireball Ministry. Będę starał się wstrzymać zespół, dopóki nie dostanę tej gitary [śmiech]. Ociągam się, bo chcę, żeby bas był na tej płycie olbrzymi. [Sesja nagraniowa z Fireball Ministry jest już w tej chwili zakończona – przyp. J.M.]
„The Great White Dope”, drugi album Sun And Sail Club, ukazał się w 2015 roku. Co dalej? Czy ten zespół jest w ogóle wciąż aktywny?
Tak! Ale nie wiem co dalej. Myślę sobie, że kolejna płyta będzie czymś zupełnie innym od poprzednich. Na pierwszej mieliśmy partie wokalne z vocodera, które mi się podobały, ale wielu je krytykowało. Wydawało się, że nie można obok nich przejść obojętnie – albo je kochasz, albo nienawidzisz. Drugą płytę nagraliśmy z Tonym z The Adolescents i znów wielu wieszało na nas psy, ale tym razem dlatego, że nie było vocodera [śmiech]. Następna płyta? Nie zaczęliśmy jeszcze nad nią pracować, więc kto wie. The Adolescents są zajęci, Fu Manchu też… Jakiś czas temu zagrałem nawet koncert z Fu Manchu na festiwalu. To była wielka impreza, grało chyba ze sto zespołów, a headlinerem był Alice Cooper.
A co z twoją solową karierą? Twój album „TunnelVision Brilliance” był moim zdaniem jedną z najciekawszych rzeczy, jakie nagrałeś, ale to było w 2006, kawał czasu temu.
Już ponad dziesięć lat temu!
Wiem, że ukończenie tego albumu zajęło ci lata.
Tak, zbierałem go po prostu z różnych fragmentów, które zgromadziłem w ciągu lat.
Ale minęła już ponad dekada od tego czasu. Robisz coś w kierunku kolejnej płyty solowej?
Składam sobie po drodze jakieś piosenki. Mam ich może teraz z pięć… To nic wielkiego, ale już coś. Kiedy mam jakiś pomysł, to po prostu nagrywam go sobie, wrzucam gdzieś w chmurę. Pewnie są tam najlepsze rzeczy, jakie kiedykolwiek napisałem. Mam tam na przykład piosenkę, którą napisałem dla mojej żony, zatytułowaną „That’s We Become”. Większość moich piosenek jest dość mroczna, ale ta jest dla odmiany o miłości, wybaczaniu i tego typu sprawach. Napisałem ją dosłownie przed naszą dwudziestą rocznicą ślubu, dziesięć lat temu. Wypaliłem ją na płycie, włożyłem do koperty i zostawiłem jej na poduszce, żeby zauważyła. Spodobała jej się. To była chyba najfajniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek nagrałem.
Czyli jest jakiś materiał na początek.
Mam wiele rozgrzebanych piosenek, ale jakoś brakuje mi motywacji, żeby je pokończyć.
Motywuję cię w tej chwili – zrób to!
Pracuję nad różnymi rzeczami. Bardziej satysfakcjonujące są jednak rzeczy nagrywane z zespołem. Nie ma nic lepszego niż momenty, kiedy pojawia się taka dobra chemia między członkami zespołu.
Nie lubisz grać samemu albo przewodzić zespołowi?
Nie miałem tak naprawdę nigdy specjalnych planów grania mojego solowego materiału na żywo. Większość tych piosenek jest mroczna. Jest kilka piosenek, które śpiewałem w studiu ze łzami płynącymi mi po twarzy. Kiedy to wszystko z siebie wyrzuciłem i mogłem po prostu usiąść i posłuchać, miałem poczucie katharsis. Nagrywanie tego materiału było bolesnym procesem, trochę jak pójście do terapeuty, wyplucie serca po to, żeby poczuć się lepiej. To chyba zbyt emocjonalna sprawa, żeby to grać na żywo.
Na zeszłorocznym Warwick Bass Campie po raz pierwszy pełniłeś funkcję profesora.
Tak. To był mój czwarty Bass Camp, ale pierwszy raz uczyłem.
Czego?
To była klasa wykonawcza. Sześciu studentów uczyło się wykonywać piosenkę. Rozmawialiśmy o graniu na żywo, o tym, co może pomóc w byciu lepszym wykonawcą, pracowaliśmy nad tym. Rozmawialiśmy nawet o tym, żeby być miłym dla dźwiękowca, że czasami można go nawet lekko przekupić, żeby dobrze skręcił zespół. Dyskutowaliśmy o brzmieniu, o umiejętności wkomponowania się w zespół, o słuchaniu. Jeden ze studentów na koniec wykonywał jedną piosenkę na koncercie w klubie, przed tymi wszystkimi świetnymi muzykami.
A ty masz jakieś nawyki przed wyjściem na scenę?
Nie, jestem na to zbyt leniwy. W ogóle wszystko robię źle. Mam nawet złą posturę podczas gry. Nie rozgrzewam się. Serio, jestem chyba złym adresatem tego pytania… [śmiech]
Robisz wszystko źle, ale wychodzi dobrze.
Powinienem się chociaż rozgrzać, ale zazwyczaj przed koncertem jestem w jakimś pomieszczeniu, gdzie jest głośno, jest wiele ludzi, wszyscy popijają piwko, gadają. I nagle ktoś wpada, krzyczy: „Wchodzicie za dwie minuty!”.
Czyli picie piwa można traktować jako rozgrzewkę..?
Nie dla każdego, ale czasami działa.
Zakup magazyn z wywiadem tutaj.