Muzycy TOTO polubili chyba nasz kraj, bo już kilka razy odwiedzili Polskę i za każdym razem były to niezapomniane widowiska. Z jednego koncertu (Łódź 2013) powstała nawet oficjalna dwupłytowa koncertówka „35th Anniversary: Live in Poland”. Jeszcze nie opadły emocje po ich tegorocznym koncercie w Krakowie, dlatego zapraszamy na ekskluzywny wywiad, jakiego niewiele wcześniej udzielił nam Steve Lukather. Wyszła z tego zupełnie wyjątkowa rozmowa – przeczytajcie sami!

Armin Szymański: Na początku chciałbym zapytać, czy ty w ogóle jeszcze pamiętasz, jak to się wszystko zaczęło? Mam na myśli…
Steve Lukather: Tak! To był koncert The Beatles w programie Eda Sullivana w 1964 roku – to było jak włącznik „ON” w moim życiu. Od tej chwili moje życie z czarno-białego stało się kolorowe. Wtedy powiedziałem sobie – chcę być jak George Harrison – i to stało się moją obsesją. Musisz przeczytać moją książkę, tam to wszystko będzie opisane ze szczegółami. Mimo że są to raczej dziwaczne historie, w które prawdopodobnie nie uwierzysz, to przysięgam na Boga i całą moją czwórkę dzieci, że wszystkie są prawdziwe. Wracając do rzeczy… To wszystko zaczęło się po prostu od The Beatles i… gitar. Zanim dowiedziałem się czegokolwiek o dziewczynach, zanim zacząłem się nimi w ogóle interesować, to moim „Playboyem” były magazyny gitarowe. Marzyłem tylko o nowej gitarze czy o nowym wzmacniaczu. Przez siedem lat grałem na gitarze ze złamanym gryfem, bo rodzice zakładali, że mi się znudzi, że po prostu z tego wyrosnę. Aż pewnego dnia – to był właśnie ten przełomowy dzień – mój świętej pamięci tato zabrał mnie do Guitar Center. Zabierał mnie tam od czasu do czasu, bo to był taki mój sklep z zabawkami. Poznali mnie tam i mówili – „Dobry jesteś! Jest taki gość w mieście, Eddie. Też jest taki dobry jak ty”, więc zapytałem ich „Kto to?”, a oni „O, na pewno wiesz kto”. Później okazało się, że to był młody Eddie Van Halen. Michael Landau też tam zresztą przychodził.
Któregoś razu, będąc tam, wziąłem do rąk Gibsona Les Paula i Ampega VT22 – takiego, jak miał Keith Richards, i po prostu zacząłem grać. Mój tata stał z boku i się przysłuchiwał, po czym na chwilę wyszedł z pomieszczenia, w którym grałem. Po chwili wrócił i powiedział: „Okay – pakujemy te graty do samochodu”. Zapytałem: „Co masz na myśli?”, a on odparł: „Wszystko – chcę, żebyś miał porządną gitarę, wzmacniacz i całą resztę”. Dosłownie zesrałem się z radości! Chce mi się płakać na samą myśl o tym, jak świetnym był człowiekiem. Odmówił sobie kupienia auta, żebym tylko miał to wszystko. Byłem dla niego najważniejszy – to był prawdziwie kochający ojciec.
Co to dla mnie znaczyło? Wreszcie miałem profesjonalny sprzęt do grania – już nie byłem amatorem. Rozumiesz? Zacząłem brać lekcje i tak dalej, a on mnie w tym wspierał. Ten dzień naprawdę zmienił moje życie. Nie musiałem już więcej zastanawiać się, skąd pożyczyć lepszą gitarę czy wzmacniacz. To naprawdę mnie zmieniło. Budziłem się podekscytowany w środku nocy i zaczynałem ją polerować. Teraz ta gitara znajduje się w Musicians Hall of Fame w Nashville. Wypożyczyłem im ją, żeby umieścili ją na swojej wystawie, bo myślę, że moi rodzice też by się z tego cieszyli, ale nigdy jej nie sprzedam, bo to była moja pierwsza prawdziwa gitara.

Co zadecydowało o tym, że zagrałeś na tych wszystkich świetnych płytach? Czy masz może jakąś wskazówkę dla młodych aspirujących gitarzystów odnośnie tego, na co powinni zwracać uwagę i na czym się skupiać, wchodząc na rynek muzyczny?
Hmm… Niestety, nie. Powiem ci szczerze, że kwestia sesyjnego grania jest już raczej skończona i ciężko na to coś poradzić, bo jest dosłownie kilku gości, którzy robią to obecnie w swoich domach. Sami nagrywają, produkują, później odsyłają kilka wersji solówek i kilka partii rytmicznych i tyle. Rzadko kiedy wchodzą w ogóle w realną interakcję z innymi muzykami. I to już nigdy nie będzie takie, jakim ja to zapamiętałem. Wstawałem codziennie rano do pracy i zastanawiałem się, co dziś będę robił i z kim przyjdzie mi grać w studiu. Tak naprawdę nigdy nie wiedzieliśmy, co będziemy danego dnia robić. Nie słyszeliśmy demówek. Po prostu siadaliśmy do pianina czy gitary akustycznej i pytaliśmy się nawzajem: „A może zrobimy to tak?”. Zmienialiśmy voicingi akordów, formę utworu albo stwierdzaliśmy na przykład, że jest lepsza opcja na podejście do bridge’a, i próbowaliśmy na milion różnych sposobów na nowo aranżować i produkować, a w zasadzie często po prostu pisać utwory zupełnie na nowo. Pracowało przy tym wielu genialnych muzyków, a i tak finalnie śmietankę z naszej pracy spijał główny producent. Jestem muzykiem od czterdziestu pięciu lat i wiesz, jaką mam emeryturę? 800 dolarów na miesiąc – a pracowałem przy tysiącach legalnie rozliczanych sesji nagraniowych. Muzycy klasyczni zarabiali dużo więcej pieniędzy od nas, pomimo że nie tworzyli niczego nowego. Mimo wszystko nie marudziliśmy – taka po prostu była nasza praca. To były dla mnie ciągłe wyzwania i odkąd tylko zostałem wciągnięty w tę całą studyjną pracę przez Steve’a Porcaro i dowiedziałem się, jak to wygląda z bliska, to wiedziałem, że chcę to robić. Robiłem więc swoje, zaprzyjaźniłem się z odpowiednimi osobami, a reszta potoczyła się sama.
Jak to się stało, że to właśnie ty zostałeś zaangażowany do pracy przy albumie „Thriller” Michaela Jacksona?
Quincy [Quincy Jones – przyp. A.S.] po prostu do mnie zadzwonił. Nagrałem wcześniej gitary na jego albumie „The Dude” i po tym stałem się jego numerem jeden. Kiedy potrzebował gitarzysty do nagrań, byłem pierwszym wyborem. To duże wyróżnienie. Quincy znał też nasz zespół, uwielbiał wszystkich chłopaków. Rzadko się o tym pisze, ale prawda jest taka, że to my byliśmy głównym składem, który pracował nad warstwą instrumentalną tego albumu [„Thriller” – przyp. A.S.]. Niestety, wielokrotnie nas pomijano, nawet przy okazji wywiadów czy materiałów typu „Making of” dotyczących tej płyty. Wspominano o wszystkich tylko nie o nas. Przynajmniej Quincy Jones był na tyle miły, żeby docenić moją pracę jako aranżera „Human Nature”, bo napisałem tę partię gitarową od ręki. Co ciekawe, mój syn przyjaźni się z synem Lee Pressona z zespołu Lee Presson and The Nails, a ten powiedział mi kiedyś, że gdy Michael jeszcze żył, uwielbiał słuchać w samochodzie Led Zeppelin i Toto. Powiedziałem „Wow”, a on dodał tylko, że bardzo lubił nasz zespół i imponowało mu zróżnicowanie naszej muzyki.
Gdybyś musiał wybrać pomiędzy byciem muzykiem sesyjnym a byciem członkiem jednego znanego i prężnie działającego zespołu, na co byś się zdecydował? Miałeś to szczęście, żeby doświadczyć zarówno jednego, jak i drugiego, ale gdybyś musiał się zdecydować tylko na jedną drogę, to co by to było?
Bycie wyłącznie sesyjnym? Nie… Za bardzo kocham grać koncerty. Zawsze chcieliśmy mieć swój własny zespół i wbrew temu, co się mówi, założyliśmy go już w liceum. Dopiero później nagrywaliśmy jako muzycy sesyjni ścieżki na praktycznie każdej płycie, która powstawała w Los Angeles.
Zdaje się, że powiedziałeś kiedyś w jednym z wywiadów, że śpiewający gitarzysta ma dużo większe szanse na sukces niż taki, który nie śpiewa. Czy ty śpiewałeś od początku swojej kariery?
To, co prawdopodobnie wówczas powiedziałem, to że twoje szanse na dostanie pracy w tej branży zależą od tego, jakie masz narzędzia do jej wykonywania, a niewątpliwie jednym z nich jest również śpiew. Jeśli dobrze grasz, a do tego nieźle śpiewasz, to na przesłuchaniu prędzej wybiorą ciebie niż kogoś, kto tylko i wyłącznie dobrze gra. Ja śpiewałem przez całą swoją karierę, bo nikt inny nie chciał tego robić. Nie jestem wybitnym wokalistą. Są rzeczy, które mogę zaśpiewać, ale nigdy nie będę potrafił zaśpiewać tych absurdalnie wysokich tenorowych partii, które śpiewają Joe czy Bobby. David czasami pisze piosenki w tonacjach, które wymagają tak wysokiego śpiewania, że chyba tylko psy mogą usłyszeć tekst [śmiech].
Czy po tych wszystkich latach grania i stawania się coraz lepszym gitarzystą masz może jakąś radę dla młodych adeptów gitary w kwestii tego, jak podchodzić do ćwiczenia gry na tym instrumencie, żeby nie tracić czasu?
Tak! Przestańcie oglądać te wszystkie materiały dostępne w internecie i nie próbujcie nauczyć się tego wszystkiego naraz. Droga, jaką ja przebyłem, żeby nauczyć się grać na gitarze, była trudna. Musiałem robić setki podejść, żeby nauczyć się jednej piosenki, za każdym razem tysiące razy podnosząc igłę gramofonu. Od zawsze starałem się też nie powtarzać w kwestii tego, co ćwiczę. Ciągle sięgam po nowe rzeczy, kolekcjonuje książki do harmonii jazzowej itd.

Twój wielki idol – Jimmy Page – jest nadal w dobrej formie. Myśleliście kiedyś o jakiś wspólnych nagraniach? Myślisz, że byłoby to w ogóle możliwe, żeby zrobić coś wspólnie?
Nigdy nie mieliśmy okazji na tyle długo porozmawiać, żeby coś takiego wypłynęło. Szczerze mówiąc, nie wypadałoby mi o to nawet pytać. Nie mógłbym po prostu podejść do kogoś tak wielkiego i zapytać: „Hej, Jimmy! Kiedy coś razem zagramy?”. Gdyby kiedyś nadarzyła się okazja, żeby coś wspólnie pograć, to byłbym bardzo szczęśliwy, ale to on musiałby to zaproponować. To tak jakbyś podszedł do jednego z najbardziej znanych piłkarzy na świecie i zapytał go, kiedy pokopiecie trochę w piłkę. Kiedyś byłem na jakiejś imprezie branżowej Guitar Center, stałem z Eddiem Van Halenem i kilkoma innymi przyjaciółmi, kiedy podszedł do nas Jimmy i poprosił mnie na chwilę na bok. Na początku myślałem, że mówi do Eddiego i zapytałem „Ja?”, a on odparł – „Tak, ty – Lukather!”. Byłem w szoku, to było moje pierwsze spotkanie z Jimmym, jednym z moich największych idoli. Powiedział do mnie: „Czytałem gdzieś, jak wypowiadałeś się na temat bycia muzykiem sesyjnym”. A to był czas, kiedy ludzie śmiali się z bycia muzykiem sesyjnym, jakby to było coś złego. Popatrzył na mnie, po czym wskazał na setki innych gitarzystów obecnych na tym wydarzeniu i dodał: „Widzisz tych wszystkich gitarzystów? Oni nie wiedzą, jak wiele ty w życiu osiągnąłeś. Ja wiem, bo sam byłem muzykiem sesyjnym, zanim zacząłem grać w Led Zeppelin. Nigdy się tego nie wstydź, bo żaden z tych gości nie ma o tym pojęcia i nie wiedziałby nawet, jak się za to zabrać, gdyby zaszła taka potrzeba”. Nie zdajesz sobie sprawy, ile to dla mnie znaczyło. Zostać docenionym przez Jimmy’ego Page’a za bycie muzykiem sesyjnym wynagradza setki innych negatywnych i uszczypliwych komentarzy na mój temat.
Przejdźmy do pytań sprzętowych. Nadal używasz wzmacniaczy od Bogner Amplification?
Tak jest! Wcześniej używałem Bogner Ecstasy, obecnie gram na modelu Helios. To jednokanałowy wzmacniacz o charakterystyce podobnej do tej z drugiego kanału w Ecstasy, ale w jeszcze lepszym wydaniu. Jeden kanał w zupełności mi wystarcza. Brzmieniem manipuluje za pomocą pedału głośności i potencjometru w gitarze, jeśli akurat chce, aby barwa była czystsza. To taki prawdziwy old-school. Do tego dochodzi całe mnóstwo kostek w pedalboardzie, które ciągle się zmieniają.
W takim razie, jak wygląda twoje podejście do cyfrowego sprzętu gitarowego? Mam na myśli głównie amp modellery, takie jak np. Kemper.
Sam używam Kempera! Jest zdecydowanie najlepszy z nich wszystkich. Christopher Kemper to cholerny geniusz. Używałem go przy wielu nagraniach zarówno sesyjnie, jak i w TOTO. Czasami, gdy ktoś z przyjaciół zaprosi mnie, żebym coś nagrał, to pakuję go do samochodu i jadę. Wolę prawdziwy lampowy wzmacniacz, ale trzeba przyznać, że technika stojąca za amp modelingiem jest coraz lepsza.
Podobno nie tylko uważasz, że Ernie Ball/Music Man robi najlepsze gitary na świecie, ale również traktujesz ich jak swoją rodzinę. Mógłbyś to rozwinąć?
Właśnie za chwilę się do nich wybieram! To wszystko prawda – mamy świetne relacje, a ja po prostu uwielbiam gitary, które brzmią dobrze. Nie znam się na szczegółach ich produkcji, ale słuchaj – wypróbowałem już je wszystkie. Co więcej, mam je wszystkie. Mam mojego Gibsona Les Paula z 1959, mam Fendera Esquire z 1951, mam Gibsona ES-335 z 1971, mam kilka dziwnych gitar Voxa czy gitary od The Valley Arts Guitars z ich najlepszych czasów i niezliczoną ilość innych modeli. Mam więc również i porównanie.
Możesz nam powiedzieć coś więcej o nowym modelu Music Man Luke, sygnowanym twoim nazwiskiem?
Właśnie zrobiłem wersję IV tej gitary albo raczej Music Man zrobił dla mnie. Za jakiś czas powinna być dostępna do kupienia dla wszystkich. Robią te gitary z taką dokładnością, że mógłbym wziąć każdy spośród egzemplarzy wiszących w sklepie i bez żadnej dodatkowej regulacji grać na nim koncerty. Chcę, aby te gitary były dla dostępne dla wszystkich, inaczej to nie miałoby sensu. Z każdą kolejną wersją ta gitara staje się brzmieniowo coraz lepsza, a ta najnowsza będzie oprócz tego wyjątkowo piękna! Nie mogę się doczekać, aż na niej trochę więcej pogram.
Wiem też, że napisałeś książkę. Kiedy można spodziewać się jej publikacji?
Książka będzie miała tytuł „The Gospel According to Luke” i powinna się ukazać na przełomie lutego i marca, w zależności od tego, jak ostatecznie dogadamy się z europejskimi dystrybutorami. Ostatnio pojawiły się plotki, jakoby wydanie książki zostało wstrzymane, ale nic z tych rzeczy. Książka ma się dobrze i pojawi się zgodnie z zapowiedziami. Problem polegał jedynie na tym, że jeden z bardzo wielu dystrybutorów zbankrutował. 99% z nich ma się jednak dobrze, więc ten fakt nie ma w istocie żadnego wpływu na ostateczne wydanie książki. Poświęciłem rok swojego życia na napisanie jej. To zdecydowanie za dużo, żeby dopuszczać jakikolwiek czarny scenariusz. Mam zagwarantowane w umowach, że książka ukaże się zgodnie z planem – i tak też będzie.
Od kilku lat nagrywasz i grasz koncerty również z Ringo Starr All Stars Band. Mógłbyś nam coś o tym powiedzieć?
Tak, jestem w zespole Ringo i praca z nim zarówno w studiu, jak i na koncertach jest dla mnie ogromnym przywilejem. Współpracowałem też kilka razy z George’em Harrisonem czy Paulem McCartneyem, m.in. przy okazji pięćdziesięciolecia The Beatles, co również było dla mnie wielkim wyróżnieniem. Kocham The Beatles, znam te wszystkie gitarowe partie nuta w nutę, bo – jak już mówiłem – od dziecka byłem nimi zafascynowany. Każde spotkanie z nimi i możliwość wspólnej gry to niezwykłe przeżycie. Na najnowszej płycie Ringo skomponowałem dwie piosenki, w których na basie zagrał Paul. Nagrałem gitary, instrumenty klawiszowe i chórki. Feeling perkusyjny Ringo, charakterystyczne basowe linie melodyczne Paula McCartneya i ja… – to najwspanialsza rzecz, jaką mogłem dostać od życia.
A więc granie w zespole Ringo traktujesz bardziej jako wyzwanie czy raczej jako świetną zabawę?
Może nie do końca jako wyzwanie… Owszem, nadal mam w sobie czasami to „O mój Boże!”, gdy uświadamiam sobie, z jak ważną postacią gram, ale zostawiam to raczej dla siebie. Wiesz… kiedy lądujesz na sesji nagraniowej dla przykładu ze Stevie’em Wonderem, myślisz sobie – kurde, to Stevie Wonder, nie mogę uwierzyć, że jestem z nim w jednym pokoju. To samo np. z Arethą Franklin – nagrywaliśmy kiedyś na setkę – ona siedziała przy pianinie i śpiewała, a w tym samym pokoju grałem ja, więc jeśli się pomyliłem, to trzeba było zaczynać od początku, bo mikrofony to zbierały. Byłem pod takim wrażeniem… Śpiewała tak cholernie dobrze, że pogubiłem się w swoim graniu [śmiech]. Na szczęście dość szybko doszedłem do siebie, ale wiesz… kiedy jesteś w pokoju z kimś tak dobrym i to słyszysz – to trochę takie uczucie, jak gdy jesteś małym chłopcem i zostajesz nagle zaproszony do zabawy ze starszymi dzieciakami.
Zdaje się, że twój syn poszedł twoją ścieżką i również jest muzykiem-gitarzystą. Jak układa się jego kariera?
Bardzo dobrze – ma zespół Biotin Babies, ale pisze też piosenki innym zespołom i gra sesyjnie, jak niegdyś ja. Jego gra rytmiczna jest genialna, poza tym gra bardzo czysto i używa ciekawych voicingów, akordów. Nie ma wykształcenia muzycznego, ale dzięki temu jego gra jest bardzo świeża. Często widzisz ludzi, którzy grają teoretycznie i technicznie „niepoprawnie”, ale czasami nawet lepiej jest ich na ten temat nie uświadamiać, bo mimo wszystko robią świetną muzykę. To trochę dziwne, ale tak jest też z moim synem. Pisze świetne piosenki, a ponadto – jak już wspomniałem – świetnie czuje rytm. Kilka razy nagrywaliśmy wspólnie w studiu – za każdym razem jestem z niego dumny. Zagrał na mojej solowej płycie i kilka razy występował również gościnnie z Toto.

Czy kiedy zakładaliście zespół, spodziewaliście się, że będziecie grali tak długo?
Ależ skąd. Kiedy byliśmy dzieciakami, nigdy nie pomyślelibyśmy, że będziemy grać przez kolejnych czterdzieści lat. Rozumiesz… nasi idole – The Beatles – nie grali nawet dziewięciu lat, a tu okazuje się, że my gramy już czterdzieści? Jak to się stało? Oczywiście, przez lata ludzie nas atakowali i wiele kłód rzucano nam pod nogi, ale my się nie daliśmy. Nigdy się nie zatrzymaliśmy i nie daliśmy im wygrać. I to jest właśnie klucz do tego, że wciąż tu jesteśmy.
W swoich wypowiedziach często mówisz o dużej niechęci, z jaką TOTO musiało się mierzyć przez lata w USA. O co w tym wszystkim chodziło?
To normalne, że niektórzy ludzie po prostu nas nie lubią, ale nie powinni zaprzeczać temu, że mieliśmy swój wkład w dorobek muzyki popularnej przez ostatnie czterdzieści lat. Problem jest w tym, że często ludzie nie lubią nas jako Toto ot tak – dla zasady, podczas gdy uwielbiają inne piosenki, które wspólnie albo osobno nagrywaliśmy dla innych artystów. Więc jako zespół jesteśmy chyba dla nich trochę jak enigma – nie mogą nas rozgryźć.
Don Henley (The Eagles) powiedział mi kiedyś podczas nagrywania jego solowego albumu: „Słuchaj, Steve. Musicie to po prostu przeczekać, a oni zmienią zdanie. Ludzie tak samo nienawidzili The Eagles, nienawidzili też Led Zeppelin, ale jakie to ma znaczenie w końcowym rozrachunku?”. Ostatnimi czasy mamy jednak coraz lepszy odbiór w USA, co jest bardzo ekscytujące, bo to zawsze była nasza pięta Achillesowa. Mimo wszystko nigdy się nie poddawałem. Byłem w każdym wcieleniu tego zespołu i utrzymywałem go przy życiu, kiedy umierał, bo w to całym sercem wierzyłem. Wierzyłem, że jeśli będziemy ciężko pracować i pisać nowe, dobre piosenki, to w końcu nadejdzie ten nasz właściwy moment, który zdaje się, że właśnie nadszedł. Podpisaliśmy nową umowę z Sony i to ja teraz jestem managerem zespołu, ale to nie stało się bez powodu. Mieliśmy wcześniej trzech bardzo znanych managerów, którzy nie potrafili nawet załatwić nam transmisji naszego koncertowego DVD z Polski w telewizji. Pytałem ich: „Dlaczego nie da się tego zrobić?”. Okazało się, że po prostu nas olewali, skupiając się na innych wykonawcach. W końcu zabraliśmy się za to sami i udało się – nasz koncert leciał w TV przez całe lato, a oni musieli na to patrzeć. Później dowiedzieli się, że to ja jestem teraz managerem, co musiało jeszcze bardziej ich wkurzyć. Tak czy inaczej – my dopięliśmy swego. Czasami po prostu musisz zrobić coś samemu. Bo wiesz… Można być świetnym managerem dla jednego zespołu, ale kiedy masz ich czterdzieści, jedyne co możesz zrobić, to zgarniać pieniądze i rozpieprzać kariery artystów, z którymi współpracujesz.
Jest bardzo dużo gwiazd, które w wywiadach narzekają na ciągłe granie tych samych utworów przez wiele lat, a w tym samym momencie wy decydujecie się wrócić do tych wszystkich hitów sprzed lat i dać im drugie życie na waszej najnowszej płycie. To imponujące, bo świadczy o tym, że nadal macie sporo frajdy, grając te piosenki. Mam rację?
Przede wszystkim – każda pieprzona gwiazda rocka, która mówi coś takiego, powinna spędzić jeden dzień czyszcząc toi-toia i wtedy przestaliby narzekać na swoją pracę. Wkurza mnie, gdy czytam te wszystkie „Ach… Życie na trasie jest takie ciężkie… nie mogę tego znieść…” Co masz, do cholery, na myśli? Płacą ci za to, że siedzisz w pięciogwiazdkowym hotelu, fani na zewnątrz skandują twoje imię, a ty mówisz, że nie możesz tego znieść? Co w tym takiego okropnego? Okay… jesteś daleko od domu, ale bez przesady. Nie rozumiem tego. Sam uważam, że mam najlepszą pracę na świecie. Robię to, co lubię, i sam zarządzam swoim czasem na co dzień. Zresztą, też bym się wkurzył, gdybym poszedł na koncert swojego ulubionego zespołu i nie usłyszał ich największego hitu. Nie chcemy tego robić naszym fanom. Gramy te piosenki, a ludzie śpiewają z nami i to ciągle jest dla nas świetna zabawa. Poza nimi mamy jeszcze czternaście albumów, z których możemy dowolnie wybierać utwory na dany wieczór.
A więc nie macie jeszcze dość?
Zdecydowanie nie! Wiesz… Mamy też ten komfort, że poza oczywistymi pozycjami jak „Africa”, „Hold The Line” i „Rosanna” mamy wolną rękę. W tym roku setlista będzie szczególnie szeroka. Zagramy zupełnie nowe rzeczy, zagramy trochę naszych starszych i mniej znanych piosenek, ale też takich, o których ludzie nie mają pojęcia, że mieliśmy z nimi coś wspólnego. Mamy zamiar przygotować akustyczną część koncertu, gdzie będziemy opowiadać historie o tych piosenkach, a następnie je grać – akustycznie – więc ludzie będą mogli usłyszeć jakby ich „organiczne” wersje. Myślę, że wieloma rzeczami was zaskoczymy. Mamy przygotowane bardzo wiele różnych ciekawych rzeczy do zaprezentowania. Naprawdę ciągle nam zależy i staramy się nie być zespołem grającym ciągle te same dwanaście piosenek. Takich jest już wystarczająco dużo. Oczywiście, fajnie jest mieć dużo hitów, ale my zawsze lubiliśmy wrzucać zaskakujące utwory do naszej setlisty. Staramy się więc to wypośrodkować. Oczywistym jest, że gdybyśmy nie zagrali na koncercie utworu „Africa”, to niektórzy by nas zlinczowali, ale musimy mieć też na uwadze naszych najwierniejszych fanów, którzy kupują wszystkie albumy i lubią inne nasze piosenki z różnych lat. Sprzedaliśmy ponad czterdzieści milionów płyt, a w serwisach streamingowych mamy w sumie ponad pół miliarda odtworzeń – to nie stało się przypadkiem. Mamy ogromny szacunek do tych wszystkich ludzi i traktujemy ich jak przyjaciół, bo to dzięki nim możemy wieść szczęśliwe życie.
Powiedz nam coś więcej o waszym nadchodzącym albumie.
„40 Trips Around Sun” to był pomysł naszej wytwórni płytowej. Zasugerowali nam, żeby w gąszczu beznadziejnych płyt typu „Best of…” zrobić płytę, która będzie zawierała w sobie kilka starych hitów w nowej, odświeżonej i zremasterowanej odsłonie, ale również kilka zupełnie nowych rzeczy albo takich, które w jakimś stopniu powstały już dawno temu, ale nigdy nie były publikowane. Niektórzy ludzie nie zdają sobie nawet sprawy, że kojarzą nasz zespół, ale kiedy spojrzą na taką płytę, nagle okazuje się, że doskonale znają przynajmniej kilka utworów. Wtedy zastanawiają się, czy te wszystkie numery to naprawdę ten sam zespół i chętniej sięgną po taką płytę czy wybiorą się na koncert, a przy okazji usłyszą też kilka nowości. Tym razem postawiliśmy na tego typu promocję i zdaje się ona dość dobrze działać, bo koncerty szybko się wyprzedają.

„Alone” to zupełnie nowy utwór, natomiast „Spanish Sea” to coś, co częściowo zostało stworzone dużo wcześniej – zgadza się?
Tak, a dokładniej jeszcze za czasów Jeffa i Mike’a Porcaro. Ta piosenka brzmi jakby była zrobiona tydzień temu, ale podstawowe ścieżki były zarejestrowane 1984, poza refrenem, który w pierwotnej wersji był po prostu słaby i dlatego ten utwór finalnie nie został wówczas opublikowany. Jego groove był też trochę podobny do tego z utworu „Africa”, a nie chcieliśmy, żeby ktoś odebrał to jako próbę wypuszczania jakby drugiej wersji tej samej piosenki. Teraz napisałem więc całkowicie nowy refren, w sensie użytych dźwięków i akordów. Rytm pozostał ten sam, żebyśmy mogli po drobnych modulacjach użyć ścieżek gitary basowej, które wtedy nagrał Mike Porcaro. Na szczęście tamte ścieżki były świetnie zarejestrowane, przez legendarnego realizatora Ala Schmitta, którego nagrania były dziesiątki razy doceniane nagrodami Grammy. Dzięki temu ich miksy nie zajęły dużo czasu innemu genialnemu realizatorowi, Bobowi Clearmountainowi, z którym współpracowaliśmy przy tej płycie. Bob to geniusz. Przyszliśmy do niego z tym całym materiałem i powiedzieliśmy: „Bądź jak Bob Clearmountain – spraw, aby to dobrze zabrzmiało” – i tak właśnie zrobił. On nadal ma tę klasyczną, gigantyczną konsolę SSL, na której miksował masę najróżniejszych hitów. Wszystkie te pogłosy i cała reszta nie są pluginami. Dziś wszystkie nagrania brzmią tak samo, bo wszyscy używają tych samych cyfrowych pluginów. Z jego nagraniami jest inaczej.
Jak rozumiem, nadal masz zapał do gry na gitarze i czujesz się podekscytowany przed wyjazdem w trasę albo bezpośrednio przed koncertami?
Jasne, że tak! Ćwiczę codziennie i wciąż cholernie kocham to, co robię. Ciągle chcę być coraz lepszym gitarzystą. Nie szybszym, ale lepszym. Mam wystarczająco dobrą technikę, żeby zagrać to, co akurat chcę, ale żałosna jest dla mnie ta bezmyślna gonitwa za szybką grą i fascynowanie się jakąś dwunastoletnią dziewczynką, która gra tak strasznie szybko, że to robi się to wręcz komiczne.
Jak wspominasz wasz ostatni koncert w Polsce, podczas którego nagraliście swoje koncertowe DVD?
Kochamy Polskę i naszych polskich fanów! Jesteście naprawdę świetną publicznością. To DVD było punktem zwrotnym w ostatnich latach naszej działalności. To był świetny koncert, ale tegoroczny zapowiada się jeszcze lepiej. Będzie dużo niespodzianek, sam się o tym przekonasz!
Życzę wam, żebyście mieli jeszcze lepsze wspomnienia z nadchodzącego koncertu w Krakowie. Dziękuję za rozmowę i wszystkie wyczerpujące odpowiedzi. To była wielka przyjemność rozmawiać z jednym z moich największych gitarowych idoli!
Idoli? Musisz mierzyć wyżej, stary! [śmiech] To ja dziękuję i do zobaczenia w Krakowie!