Steve Lukather wciąż jest w formie. Być może teraz gra nawet lepiej niż jeszcze dekadę temu. Na ostatniej płycie Toto na pewno pokazał swoje największe atuty – brzmienie, rockowego ducha i typową dla asa studia nagraniowego umiejętność wpasowania się w utwór i wypełnienia właściwymi nutami wolnej przestrzeni.
Dźwięki, które gra, „siedzą“ tam, gdzie trzeba, a kompozycje z ostatniego albumu przypominają najlepsze czasy grupy, która potrafiła napisać popowy przebój z rockowym zacięciem i okrasić go wysokiej klasy muzycznym rzemiosłem, zwracając uwagę na detale w aranżu i miksie. O tym wszystkim rozmawiał z nim Piotr Nowicki, redaktor TopGuitar.
Ten wywiad zaczął się dość nietypowo. Hotelowy recepcjonista uparcie twierdził, że Luke’a nie ma w hotelu, w ogóle według niego ktoś taki nie przebywał w tym miejscu. W związku z tym pierwsze, co usłyszałem w słuchawce, to długa tyrada lidera Toto, który wzburzonym głosem tłumaczył, by nie robić z niego i dzwoniących do niego gości kretynów. Po chwili sytuacja się wyjaśniła i zaczęliśmy rozmawiać. Oczywiście Steve, jak prawdziwy profesjonalista, z minuty na minutę znów stał się zajefajnym Lukatherem. Steve wielokrotnie opowiadał mi o tym, jak żałuje straconego czasu, gdy żyjąc w rockandrollowym tempie, za dużo pracował i imprezował, przez co rozpadła mu się rodzina. Echa tamtych dni przewijają się także i w tej rozmowie. Cieniem na klimacie rozmowy położyła się także smutna wiadomość o śmierci Mike’a Porcaro, basisty zespołu. Nie była to zatem beztroska pogawędka, jak dawniej bywało…
Piotr Nowicki: Steve, wielu z naszych czytelników nie było jeszcze na świecie, gdy nagraliście z Toto debiutancki album. Gdybyś miał porównać tamten album z najnowszym – jakie były wówczas i teraz założenia, co chcieliście osiągnąć?
Steve Lukather: Miałem wtedy dziewiętnaście lat, to było aż trzydzieści osiem lat temu! [śmiech] Byliśmy zaczynającymi karierę dzieciakami i od tego czasu odbyliśmy długą podróż. To były inne czasy, my byliśmy „niewinni”, panowała inna technologia. Dlatego nie mogę właściwie porównać tych dwóch płyt. Na wszystkie płyty patrzę teraz jak na albumy ze zdjęciami ze swojego życia. Tak więc właściwie nie mają ze sobą nic wspólnego. Są świadectwem interesującego, zwariowanego życia, jakie prowadzę. Wiele było świetnych momentów, ale także trochę ciemnych chwil. Nagrywanie nowego albumu dało nam bardzo dużo radości, chyba więcej niż kiedykolwiek przedtem.
Fajnie, że w studiu znalazło się znów tak wielu muzyków z oryginalnego składu. Tyle lat się znacie, tak wiele lat pracowaliście ze sobą. Czy relacje między wami podczas pracy w studiu z biegiem czasu pozostały takie same, czy zmieniły się? Walczycie ze sobą, spieracie czy raczej wszystko idzie gładko?
Steve Lukather: No tak, znamy się, przynajmniej większość, od czasu, gdy mieliśmy piętnaście lat. [śmiech] Zebraliśmy się ponownie, by nagrać płytę, o której myśleliśmy, że już nigdy nie powstanie. Ale udało się. Ciężko nad nią pracowaliśmy – przez dziesięć miesięcy nasz pot, krew i dusze wsiąkały w ten materiał. Dla nas ważne jest, że spróbowaliśmy zrobić to najlepiej, jak się dało, i jak na razie reakcje są fantastyczne. Jesteśmy obecnie bardzo szczęśliwi. Z drugiej strony jesteśmy bardzo smutni, bo dwadzieścia dwa lata temu straciliśmy Jeffa Porcaro oraz ostatnio jego brata, Mike’a Porcaro, który cierpiał na tę straszną chorobę – ALS. To dla niego przecież zrobiliśmy to wszystko, chcąc zapewnić pomoc jego rodzinie. Dla niego właśnie ten projekt rozwijał się od 2010 roku. Graliśmy trasy, nagraliśmy album koncertowy, a teraz zrealizowaliśmy album studyjny i znów ruszamy na koncerty. Cholera, ciężko mi o tym mówić… Dorastaliśmy razem przez lata, w ich domu… Był kimś więcej niż naszym basistą, dał nam tak wiele wspaniałych przeżyć jako człowiek i jako muzyk. Może teraz jest mu już łatwiej po tamtej stronie, ale pogodzić się faktem, że straciło się dwóch takich ludzi, grających razem z nami, jest naprawdę bardzo trudno. Radość z jednej, smutek z drugiej. Jak w życiu każdego z nas.
Zdążyłeś mu puścić utwory z nowej płyty?
Steve Lukather: Było dla mnie ważne, że spodobało mu się to, co nagraliśmy. Z jednej strony album odbierany jest jako świetny, a z drugiej – Mike i jego tragedia… Nie mógł się ruszać, nie mógł grać. ALS to najbardziej okrutna choroba, jaką można sobie wyobrazić.
Na albumie gra zamiast niego kilku różnych basistów. Skąd taki wybór?
Steve Lukather: Chcieliśmy mieć na niej różnych ludzi, bo zamierzaliśmy stworzyć taki hołd dla Mike’a. Na liście była Tal Wilkenfeld, ja zagrałem w trzech utworach, trochę przez przypadek, ale ludziom się to spodobało, a ja miałem przy tym sporo zabawy. David Hungate, nasz pierwszy basista, powrócił i zagrał z nami w trzech utworach, po czym pojechał z nami w trasę. Lenny Castro – gość, który na instrumentach perkusyjnych wspiera nas od dawien dawna – jest także na tej płycie i pojechał z nami w trasę. Jak widać, wróciliśmy trochę do pierwszej wersji składu. Jest też Tim Lefebvre, grający na basie w pierwszym utworze, który gra z zespołem Dereka Trucksa [gra też regu-arnie z Wayne Krantzem – dop. PN].
Album nagrywaliście przez dziesięć miesięcy. Czy tak długo ze względu na pogodzenie ze sobą terminów wszystkich uczestników tych sesji, czy z innego powodu?
Steve Lukather: Tak, trzeba było dograć terminy. Ja jeździłem w trasy z Ringo Starrem, Steve Porcaro pracował nad muzyką do serialu „Justified”. Wiele czasu spędziliśmy, pisząc utwory, a także opracowując wokale. Współprodukowaliśmy tę płytę z C.J. Vanstonem, który miał duży wkład w to, co zrobił zespół. Pracował indywidualnie ze Steve’em i Davidem Paichem. Złożyło się zatem na ten długi okres wiele czynników: pisaliśmy – nagrywaliśmy, pisaliśmy – nagrywaliśmy. Spędziliśmy wiele godzin na drobiazgowym produkowaniu tej płyty, by zrobić to najlepiej, jak umiemy, aby spełniła ona nasze oczekiwania.
Skąd pomysł, by waszym bębniarzem stał się Keith Carlock? Dla mnie wybór zaskakujący, choć bardzo go cenię.
Steve Lukather: Grałem z Keithem w Nowym Jorku w Blue Note, w takiej grupie z Billem Evansem i Willem Lee, która nazywała się Toxic Monkeys. Bardzo mi się to spodobało. Naszedł taki moment, że Simon [Philips – dop. PN] musiał odejść. Pozostajemy nadal bardzo bliskimi przyjaciółmi, a tak przy okazji mówiąc, on też wydał nowy album i pojechał w trasę. Chciał po prostu być na swoim, robić swoją muzykę, być wolnym od innych zajęć, by ją wyprodukować. Zatem, kiedy odszedł, pomyśleliśmy, że powinniśmy znaleźć kogoś świetnego, ale kogoś, kto ma głębię, taką karmę, jaką miał Jeff [Porcaro – dop. PN], nie będzie grał tak jak Simon lub próbował tak grać. Wpadliśmy na pomysł, by zaprosić Keitha, który – jak myśleliśmy – jest takim gościem, że może wnieść dużo do naszej grupy, i tak właśnie się stało. To świetny muzyk i fajny koleś. Wiesz, grałem znów trasę z Larrym Carltonem. Zrobiliśmy DVD, które powinno ukazać się pod koniec roku…
Serio? Kolejna płyta duetu Carlton i Lukather?
Steve Lukather: Tak tyle, że piętnaście lat później. Gram teraz lepiej niż wcześniej, Larry to w ogóle urywa tyłek swoim graniem! Czułem się, jakbym po latach wrócił do domu. Mieliśmy świetny zespół z Jeffem Babko na klawiszach, Keith Carlock grał na bębnach, był też mój syn Travis – jest świetnym muzykiem grającym na basie. Graliśmy jam sessions, koncerty się sprzedały. Sprawiło to nam wiele radości, zatem wszystko się zgadzało i zakończyło się nagraniem DVD. Wiesz, po prostu ja cały czas lubię być zajęty.
Dlatego, gdy nie grasz koncertów solowych bądź z Toto, występujesz z Ringo Starrem?
Steve Lukather: Ooo! Ringo stał się moim dobrym kumplem. To wielki zaszczyt grać z Beatlesem, gdy wychowało się na ich muzyce. Granie w tej grupie wraz z Gregiem Rolliem, Richardem Page’em, Gregiem Bisonette daje wielką frajdę. Praca w studiu również, bo miałem zaszczyt nagrywać z nim płytę, a przecież nasza współpraca na początku miała trwać jedynie przez trasę latem 2012 roku. Występy z Ringo to świetna zabawa, a muszę dodać, że to niesamowity gość i bardzo dobrze się do nas odnosi.
Fajnie też usłyszeć na płycie Josepha Williamsa w tak dobrej formie wokalnej.
Steve Lukather: Przez ostatnie dwadzieścia lat zajmował się pisaniem muzyki filmowej, sporadycznie śpiewał, nie musiał jeździć w trasy z Toto, więc jego głos jest nieskażony. Teraz jest nawet lepszy niż w latach osiemdziesiątych. Brzmi świeżo, bo go nie zużył. Przez ten czas studiował muzykę, prowadził się zdrowo i nie jest typem imprezowego kolesia jak my kilkanaście lat temu. Choć ja obecnie już wcale nie piję; tamten czas już minął. Przez lata pozostawaliśmy przyjaciółmi, zresztą znaliśmy się od szkoły średniej. To świetny muzyk, autor piosenek i współproducent. Ujmę to tak: świetnie, że znowu jest z nami, bo fajnie jest stać na scenie i być otoczonym przyjaciółmi tak jak teraz. To najlepszy z możliwych składów Toto w obliczu braku braci Porcaro.
Na tej płycie usłyszałem też nowego Steve’a Lukathera.
Steve Lukather: Naprawdę?
Serio, mam na myśli sola, które są świadectwem naturalnej ewolucji od lat osiemdziesiątych, gdy twoje zagrywki były wzorem dla wielu gitarzystów. Fajnie jest słyszeć cię w tak dobrej formie.
Steve Lukather: Życie toczy się dalej. Jako muzyk miewasz różne okresy, próbujesz różnych rzeczy, rozwiązań. Czasem próbujesz współzawodniczyć i to jest głupie… Był także okres, w którym się zagubiłem. Będąc przez czterdzieści lat w trasie, po prostu pewne rzeczy spieprzyłem, pijąc i komplikując sobie życie. Skrzywdziłem siebie i ucierpiało moje granie, jest mi z tego powodu przykro. Od sześciu lat jakoś to prostuję i kiedy patrzę na to wszystko, to wolałbym pewne rzeczy zacząć od nowa, uprościć je, nie grać szybko i wariacko. Tak gra obecnie wielu gości, a wszystko sprowadza się do opanowania tricków i nikogo to już nie interesuje. Teraz staram się grać prosto z serca, starannie dobierać nuty, frazować, wracać do tych miejsc, z których wyszedłem. Jestem nawet dumny, że udało mi się powstrzymać tę swoją „głupotę“. Ale wiesz co? Gdy tylko zacząłem żyć zdrowiej, to wszystko naturalnie się ułożyło.
Utwór „Fortune“ jest jednym z moich ulubionych na płycie, są w nim fajne chórki, ale dla mnie najważniejszym momentem jest twoja solówka, która jest krótka i treściwa. Moje pytanie brzmi: jak pracujesz nad krótkimi solówkami, bo zagrać długie solo to nie problem, ale trafić tylko właściwe dźwięki w kilku taktach – to jest sztuka.
Steve Lukather: Musisz po prostu wyrażać siebie muzyką. Ja nie układam sobie tych dźwięków, po prostu gram. Wraz z CJ-em [Vanstonem, producentem płyty – dop. PN] mamy dobre metody pracy. On zrealizował kilka moich albumów solowych, znamy się dobrze od dwudziestu pięciu lat. Jest świetnym muzykiem, więc ja po prostu gram, a on słucha i mówi: to był dobry pomysł, wróć do niego i spróbuj ponownie. Podchodzę zatem do solówki trzy, cztery razy, potem siadamy i słuchamy, potem wstaję i idę zagrać, coś poprawić. Tak, metodą prób i błędów, dochodzimy do finału. Nie lubię wcześniej układać solówek – wolę, by wszystko pozostało świeże.
Zatem dobrze mieć w studiu zaprzyjaźnioną parę uszu?
Steve Lukather: Zwykle nienawidzę tego, co zagram, więc dobrze jest mieć kogoś, kto mnie przystopuje i powie: starczy, to jest świetne, nie musisz tego poprawiać. Jestem dla siebie surowy, zatem grałbym taką solówkę dalej i ciągle poprawiał. Najważniejsze w tym wszystkim jest, abym był sobą i wyraził siebie jak najlepiej. Myślę, że na tej płycie mi się to udało. Chciałem zagrać prosto i interesująco.
Jesteś jednym z autorów piosenki „Holy Wars“. Co było inspiracją do powstania tego utworu?
Steve Lukather: Słowa do tej piosenki stworzyli ludzie, którzy są dorośli, mają dzieci, przeżyli rozwód, różne koleje losu, a teraz spojrzeli w telewizję i tam przeraziło ich to, co zobaczyli. Pamiętasz hasło „peace & love“ z lat sześćdziesiątych? Co się z tym wszystkim stało? Napisaliśmy zatem o rzeczach, które są dla nas ważne, o tym, że życzylibyśmy sobie lepszego świata. Wokół są ludzie, których traktujesz jak braci, z szacunkiem, a potem włączasz newsy – te wszystkie przerażające, okropne rzeczy – i widzisz, że szaleni ludzie robią szalone rzeczy w imię Boga. Nie sądzę, by miał on coś wspólnego z tym, że ludzie się zabijają, okłamują, kradną pieniądze lub są przekupywani. Tak więc tytuł „Holy Wars“, czyli święte wojny w imię Boga, choć nie wierzę w to – może to po prostu zorganizowana religia nadinterpretowuje słowa Biblii. Przecież, patrząc wstecz w historię, widać, że nigdy się to nie sprawdziło. Dlaczego zatem w 2015 roku ludzie znów tak robią?
Utwór „XXI Century Blues“ zabrzmiał mi bardzo w stylu Steely Dan, może ze względu na to, jak śpiewasz w tym numerze?
Steve Lukather: O tak, zgadzam się. Napisałem z CJ-em sekcję pod solo, którą zaczęliśmy rozwijać i gdy przyszło do pisania podkładu pod solo, pomyślałem, że chciałbym stworzyć coś takiego, na czym Larry [Carlton] zagrałby jak na „Royal Scam“ [płyta Steely Dan – dop. PN]. Zobacz, że nikt nie pisze teraz takich akordów w rockowej muzyce. Teraz wszyscy ładują proste power chordy, na kwintach itd. Zatem założeniem było przywrócenie melodii, harmonii, interesujących brzmień, doboru nut, dużej produkcji. Chciałem wywrzeć wrażenie, byś mógł powiedzieć – tego się nie spodziewałem, ale jest to fajne. Od strony tekstowej to piosenka o tym, że ludzie okłamują cię, używając telewizji. Kreują wizję, szerząc kłamstwa, czy jeśli chodzi o sprawy polityczne, czy religijne albo inaczej – mają pięć tysięcy przyjaciół na Facebooku, których nigdy nie spotkali. Siedzieliśmy w studiu i rozmawialiśmy o tym, gdy ktoś powiedział o tym, że to blues XXI wieku. Podchwyciliśmy to jako tytuł utworu. Muzycznie Steely Dan? Czemu nie, to jeden z moich ulubionych zespołów wszech czasów, Jeff Porcaro grał ze Steely Dan, gdy chodzili jeszcze do liceum. Prócz Hendriksa i Beatlesów to chyba grupa, która miała największy wpływ na mnie i moją muzykę. W ich muzyce znajdziesz całą historię RNB i popu.
W utworze „Chinatown” jest taki luźny beat, który trochę przypomina mi klimat „Georgy Porgy”…
Steve Lukather: To stary utwór Davida Paicha, jedyna starsza kompozycja na płycie. Znalazłem ją, gdy szukaliśmy różnych pomysłów na nagrania. To piosenka napisana w 1977 roku, a więc zanim Toto zaistniało, bardziej nawiązuje chyba do utworów z repertuaru Boza Scaggsa. Powiedziałem Dave, mam tutaj jam, powinniśmy to dokończyć i zrobić piosenkę. Zagrał na tym materiale także David Hungate, który był z nami wtedy, stąd jest w stylu naszych najwcześniejszych kompozycji. Bardzo podoba mi się ten utwór i znów podkreślę, że nikt nie stosuje takich rytmów i zmian akordów w utworach rockowych. Można powiedzieć, że to rock – szeroki termin, ale gramy tak, jak lubimy. Ciągle skręcamy w lewo, by nie brzmieć jak typowy hardrockowy zespół, którego utwory są do siebie podobne.
Jakiego sprzętu używałeś podczas nagrań?
Steve Lukather: Bardzo prosty zestaw: gitara Music Man L-3, wzmacniacza Bogner Extasy, używałem także trochę wzmacniacza z modellingiem Christopha Kempera, który ma interesujące czyste brzmienie. W paru miejscach także używałem kompresora jako pluginu w komputerze, którym wyciągaliśmy małe, ciekawe detale w paru partiach. Grałem także na gitarze akustycznej Yamaha. Wszelkie efekty dodawałem już podczas miksowania przez konsolę, cały sygnał rejestrowany był jako czysty.
W gitarach masz zamontowany wyłącznie swój pickup DiMarzio Transistion?
Steve Lukather: Oczywiście, po to powstał.
Jakie były założenia przy jego projektowaniu?
Steve Lukather: Znam Larry’ego DiMarzia jakieś trzydzieści lat, grałem na wielu gitarach z jego przystawkami, aktywnych bądź pasywnych. Chciałem coś zmienić w momencie, gdy zmieniłem swoje życie i sam zacząłem się na nowo w nim odnajdywać. Zacząłem szukać brzmienia bardziej organicznego, w którym mniej znaczy więcej. Ta cała elektronika, mnóstwo efektów na podłodze, sterowanie MIDI to już stara szkoła. Tworząc ten pickup, szliśmy do przodu, po czym wracaliśmy do punktu wyjścia i większość zasług przypisałbym w jego tworzeniu firmie DiMarzio, bo ja jestem już starszym gościem i po prostu lubię wpiąć się w coś i chcę, by zagrało tak, jak mi się podoba, a potem wracam do domu, do dzieciaków. Pracuję teraz bardzo skoncentrowany, przez cztery godziny ciągiem i koniec. Czuję, że muszę wyjść. Nie mam studia nagraniowego w domu jak wielu ludzi, bo już przerabiałem siedzenie po osiemnaście godzin w studiu nagraniowym przez dwadzieścia pięć lat. Czas na zajęcie się własnym życiem. Wolę więcej czasu spędzać z dziećmi i z rodziną. Stąd, gdy mam pracować, idę do studia wcześnie rano, nagrywam, potem wyskakuję, by odebrać dzieciaki ze szkoły, przychodzę do domu i jestem padnięty.
Zatem nie jesteś taki jak Eddie Van Halen, który sam przewijał sobie przystawki, kleił podstrunnice, by stworzyć idealny instrument?
Steve Lukather: Edek to mój dobry kumpel i to taki właśnie typ gościa. Kiedy dłubał w drewnie i zmieniał układ elektryczny, to śmiałem się z niego i mówiłem: Eddie, nie przesadzaj, co ty wyprawiasz? Z drugiej strony – ja wchodzę do studia i robię płytę przez dziesięć miesięcy, a Edek nigdy by tego nie zrobił. Obydwoje lubimy spędzać czas w inny sposób.
Czy na trasę zabierasz jakiś specjalny zestaw efektów?
Steve Lukather: To co teraz robię, to wywalam z niego większość zabawek. Zostaje prosty zestaw: delay, reverb, wah wah, booster, czasem coś tam jeszcze, wpinam się do wzmacniacza i gotowe. Czasy wielkich szaf, z jakich korzystałem, minął wraz z czasem MTV [śmiech]. Moje życie stało się prostsze, staram się dobrze wykorzystać czas, zrobić najlepszą muzykę, jaką potrafię, ale używam do tego teraz prostych środków. Nie potrzebuję do życia dragów, drogich aut i innych rzeczy, także wielu efektów [śmiech].
Czy już ćwiczycie materiał na trasę [wywiad przeprowadzony był, zanim grupa ruszyła na koncerty – dop. PN]?
Steve Lukather: Tak, od pewnego czasu się za to zabieramy, pracujemy nad listą piosenek. Na pewno zagramy kilka z nowego albumu, musimy zagrać swoje największe hity, ale chcemy też sięgnąć głębiej do naszego katalogu piosenek i zagrać trochę bardziej pokręcone numery, których do tej pory nie graliśmy na żywo. Nasz koncert „Live in Poland“ został bardzo dobrze odebrany na całym świecie, co zmotywowało nas do pracy nad repertuarem, zatem repertuar koncertowy będzie mieszanką wielu rzeczy. Wszyscy jesteśmy w bardzo dobrej formie, trasa koncertowa zaczęła się sprzedawać, jeszcze zanim album ukazał się na rynku. Płyta zebrała także dobre recenzje, zresztą ostatnie lata to dla nas ponownie czas wznoszenia, szczególnie w Stanach, co mnie zaskoczyło i przyznaję, że trochę dziwnie się z tym czuję. DVD „35th Anniversary. Live in Poland“ stało się numerem jeden na listach sprzedaży, album też nieźle sobie radzi, zagramy dużą trasę w sierpniu i wrześniu po zakończeniu europejskiego etapu. Zagramy także u was. Muszę powiedzieć, że daliście nam niesamowicie dużo doładowania swoją energią i bardzo lubię polską publiczność. Bardzo wam za to dziękuję, bo to DVD rozsiało wiele dobrej energii po całym świecie. Świetni ludzie, świetny odbiór, jeszcze raz dzięki.
Wywiad z gitarzystą Toto ukazał się w sierpniowym wydaniu magazynu TopGuitar (2015).