Po ponad dwudziestu latach od założenia, amerykański Godsmack wciąż czuje się mocno. Nowy album „When Legends Rise” może być jednak sporym zaskoczeniem dla fanów przyzwyczajonych do agresywnej wersji zespołu. O zmianach brzmienia i codziennej pracy z zespołem opowiada Sully Erna, gitarzysta, wokalista i lider grupy.
Jesteś przesądny?
Raczej nie, może w jakichś poszczególnych sytuacjach, ale nie za bardzo. Czemu pytasz?
Bo „When Legends Rise” jest waszą siódmą płytą, a siódemka jest ponoć szczęśliwa.
O, mam nadzieję. Już myślałem, że powiesz, że siódemka przynosi pecha.
Trzynastka przynosi pecha. Jeszcze trochę przed wami.
A widzisz, siódemka to też moje urodziny – urodziłem się siódmego lutego, więc może faktycznie będzie szczęśliwa.
„When Legends Rise” to nie jest po prostu kolejna płyta Godsmack. Jest trochę inna niż reszta waszej dyskografii…
Tak, zdecydowanie jest to pewnego rodzaju zwrot. Dlatego bardzo się niecierpliwię, żeby go pokazać ludziom w całości. Jedną rzeczą, której na pewno nigdy nie chciałem robić, podczas kiedy rozwijałem się i dojrzewałem jako kompozytor, jest pisanie cały czas na nowo tej samej płyty. „When Legends Rise” może być właśnie czymś takim, co pozwoli nam rozszerzyć bazę naszych słuchaczy, dotrzeć do nowych osób, jednocześnie satysfakcjonując ten rdzeń grupy naszych słuchaczy. „Bulletproof”, pierwszy singiel z tej płyty, trochę zdenerwował ludzi. Recenzje były bardzo mieszane. Ci starzy, hardcore’owi fani Godsmack myślą sobie „Co do cholery się z tym zespołem dzieje?!”, ale inni fani w tym samym czasie stwierdzają „Wow, podoba mi się to nowe brzmienie!”. Trudno im jednak oceniać album na podstawie singla. Dopóki nie usłyszą całości, mogą się dziwić, ale na płycie jest coś dla każdego. Na pewno w wielu przypadkach sięgnęliśmy po trochę bardziej melodyjne, zróżnicowane rozwiązania. Moim celem było po prostu napisanie fajnych piosenek, czegoś z fajnymi melodiami, wpadającego w ucho. Ale jest też sporo momentów, które spodobają się oldschoolowym godsmackowcom, trochę ostrzejszych i mocniejszych. Dla nas po prostu przyszedł czas, żeby dorosnąć.
Faktycznie, materiał jest dość zróżnicowany. Numery takie jak „Take It To the Edge” są bardzo w rodzaju tych, które znalazły się na waszych pierwszych trzech płytach, podczas gdy wspomniany „Bulletproof” jest czymś zupełnie dla zespołu nowym. Jak przebiegał proces tworzenia tego materiału? Skąd wzięła się ta różnorodność stylistyczna? Długo wam zajęło robienie tej płyty.
Przez prawie rok pracowałem nad znalezieniem odpowiedniego brzmienia dla tego materiału. A to dlatego, że trochę pracowałem nad tym z zespołem, trochę sam, trochę z zewnętrznymi autorami. Chciałem uzyskać trochę wkładu w tę płytę od ludzi z zewnątrz, którzy nie byli nawet członkami naszej ekipy, żeby mieć jakiś inny punkt widzenia, żeby dowiedzieć się, czym według nich może być nasza muzyka, co i jak może sobą reprezentować. Było bardzo wiele różnych zdań i opinii, dlatego w sumie nie jestem zaskoczony faktem, że ten album ma trochę inne, bardziej unikalne dla nas brzmienie niż poprzednie płyty. Wpłynęło na to wiele różnych elementów.
Kiedy zaczynałeś pisać materiał, miałeś jakieś konkretne założenia?
Nie. Jedyna instrukcja dla mojej głowy w tym przypadku to: eksploruj, eksperymentuj. Chciałem znaleźć coś, co będzie unikalne, oryginalne, pozwoli dźwignąć Godsmack na wyższy poziom i przyciągnąć nową publiczność. W moim umyśle kołatały się jedynie myśli o napisaniu jak najlepszych piosenek i sprawdzeniu różnych sposobów na to.
Czy na poprzednich albumach były jakieś elementy, które chciałeś teraz poprawić, zagrać jeszcze raz, ale w inny sposób?
Hmm, raczej nie, podchodzę do tego w taki sposób, że taka metoda chyba by się nie sprawdziła. Poprzednie płyty są obrazem miejsca, w którym było moje życie w tamtym momencie. Teraz jestem gdzie indziej. Każda płyta jest odbiciem czasu, sytuacji życiowej. Uważam, że wszystko ma swoją przyczynę, dlatego gdybym miał możliwość cofnięcia się w czasie i zrobienia czegoś inaczej, to bym tego nie zrobił. Kiedy patrzę na moją muzyczną przeszłość, to widzę, że jest w niej jakaś ewolucja. Wszystko rozwija się do miejsca, w którym jestem teraz. Dzięki temu, że zrobiłem coś w przeszłości tak, jak zrobiłem, mam teraz jakiś worek doświadczeń… Nagrywałem solo, pracowałem z muzykami, którzy mają zupełnie inne podstawy, choćby jazzmanami, muzykami klasycznymi, bluesmanami. Pokazali mi, jak tworzyć unikalną muzykę. Nauczyłem się, jak łączyć różne odległe wpływy, jak pracować z artystami, mającymi zupełnie inne podstawy muzyczne. Chciałem tę nowo nabytą wiedzę wykorzystać przy nowej płycie Godsmack, a nie tylko trzymać się tego, że musimy być dumni z tego, kim jesteśmy i co już osiągnęliśmy. Nie mogłem pozwolić na to, żeby moje ego nakazało mi zrobić wszystko samemu, jeśli chciałem zrobić coś bardziej uniwersalnego. Kiedy patrzę na moją muzykę, począwszy od pierwszych płyt, skończywszy na dziś, to widzę, że odbywał się pewien proces. Jest ewolucja.
Godsmack istnieje już od ponad dwudziestu lat, dwie dekady stuknęły waszej debiutanckiej płycie. Czy po waszej publiczności widać ten mijający czas? Czy może pojawiają się młode twarze?
Pojawiają się, o tak. Kiedy gramy koncert, na pewno masz na sali tych hardcore’owców, starych fanów, którzy będą na koncercie, choćby nie wiadomo co się działo, ale zobaczysz też młodszych, nowych fanów. Zauważyliśmy nawet, że na koncertach pojawia się coraz więcej kobiet. Chyba wraz z ewolucją naszej muzyki, kiedy stała się przystępniejsza, dotarła do szerszej publiczności, przyciągnęła tym samym bardziej różnorodnych słuchaczy. To świetna sprawa – być w stanie rozszerzyć grono odbiorców w taki sposób. Widzę zresztą, że ludzie przychodzą na koncerty ze swoimi kilkuletnimi dziećmi, ale mamy też fanów w okolicach siedemdziesiątki! To bardzo interesujące, kiedy się patrzy na cały wachlarz ludzi, których potrafiliśmy przez te dwie dekady przekonać do naszej muzyki. Zawsze chcieliśmy tworzyć taką muzykę, która dotrze do każdego, i to nam się chyba udaje. I dlatego właśnie, choć się starzejemy, to nie chcemy cały czas pisać tych samych szalonych, superciężkich numerów w stylu Pantery. To był pewien moment w moim życiu, ale minęła kupa czasu – nie jestem już tym samym młodym gniewnym chłopakiem, jakim byłem, kiedy pisałem pierwszą płytę. Muzyka musi się zmienić, bo ja się zmieniłem, moja osobowość się zmieniła, mój styl życia się zmienił. Cieszę się, że ludzie to zauważają. Naprawdę. Cieszę się, że ty dostrzegasz to, że jest inaczej, niż było i mnie o to pytasz. Naprawdę fajnie, że słychać, że brzmienie na nowym albumie jest inne, bo to właśnie było clou wszystkiego.
A kiedy spotykasz młode zespoły, powiedzmy, że gdzieś na backstage festiwalu, czujesz jakąś różnicę pokoleń?
Tak, jasne. To normalne, że zawsze będzie ktoś młodszy, kto widzi sprawy inaczej. Godsmack zawsze był zespołem realistów. Nie jesteśmy kapelą, której się wydaje, że już zawsze będzie największą gwiazdą rocka na świecie. Przecież zawsze jest jakiś kolejny młody fajny zespół, który kiedyś zajmie nasze miejsce. Tak jest w życiu, tak jest w muzyce. Wszystko się kiedyś kończy. Kiedy nadejdzie nasz dzień, dumnie się ukłonimy, serdecznie się uściskamy, stwierdzimy, że było fajnie i rozejdziemy się każdy w swoją stronę. Ale póki co chcemy cały czas pracować najlepiej jak się da, grać najlepsze koncerty, jak tylko możemy. Dookoła są młodsze zespoły, wiadomo, to naturalny cykl. Ale mam nadzieję, że darzymy się wzajemnym szacunkiem. Życzę tym zespołom, żeby też miały taki dwudziestoletni lot jak Godsmack. Dla każdego jest miejsce w muzyce. To nie jest rywalizacja. Muzyka to uniwersalny język, którym mówi każdy, ale jednocześnie każdy robi to na swój sposób. To powinna być dziedzina, w której się współpracuje, nie rywalizuje.
Póki co nikt nie zajął waszego miejsca. Wciąż wydajecie nowe płyty i koncertujecie na całym świecie.
Mamy takie szczęście, ale też wiemy, że to nie potrwa wiecznie. Póki co jednak nie czujemy się słabi, wręcz przeciwnie, czujemy się najmocniejsi w całej naszej karierze. Jesteśmy gotowi, by wyjść na sceny i mielić znowu. Za chwilę wyjeżdżamy w światową trasę i nie wrócimy, dopóki ta płyta nie będzie usłyszana w każdym zakątku Ziemi. Zespół jest w świetnej dyspozycji muzycznej, mentalnościowej, świetnie się ze sobą rozumiemy, więc wiemy, że to będzie naprawdę porządna trasa.
Chciałbym porozmawiać o waszej historii sukcesu, który przyszedł zaskakująco szybko. Zespół powstał w 1995, ciężko pracował, w 1997 ukazał się wasz pierwszy album i bum: płyta stała się hitem, a wy wylądowaliście w trasie między innymi z Black Sabbath. Byłeś przygotowany na taki przebieg wydarzeń?
Chyba nikt nie może być przygotowany na coś takiego, szczególnie, że znaleźliśmy się na jednych deskach z muzykami, którzy byli naszymi idolami. To było bardzo surrealistyczne. Jednego dnia byliśmy zespołem, który skupiał się na mieleniu w małych klubach i sprzedawaniu płyt i koszulek z własnego vana, następnego już graliśmy z Sabbath na największych scenach. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nawet nie wiedzieliśmy na dobrą sprawę co i jak. Chyba nawet nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, bo udawało nam się utrzymać chłodne głowy – nie udawaliśmy, że jesteśmy jakimiś gwiazdami, za to próbowaliśmy być jak najlepsi w tym, co robimy. To wszystko dotarło do mnie dopiero jakiś rok później. Wróciliśmy z pierwszego Ozzfestu, graliśmy na Boston Music Awards, po czym szef wytwórni zabrał nas na kolację i podarował nam naszą pierwszą złotą płytę. Wtedy właśnie chyba po raz pierwszy mnie to uderzyło.
Jest coś, co na początku waszej kariery cię zadziwiło w dobry albo zły sposób w branży muzycznej?
Trudne pytanie… Nawet nie wiem, jak ci odpowiedzieć. Może nie tyle byliśmy zaskoczeni, co po prostu obserwowaliśmy wszystko uważnie i uczyliśmy się, jak awansować z poziomu lokalnego zespołu do tej ligi światowej. Musieliśmy pojąć, jak działa ta drabina, jak się po niej wspinać. Jest taki przeskok między momentem, w którym jesteś największym zespołem w okolicy i wyprzedajesz w niej kluby, a kolejnym poziomem, kiedy podpisujesz kontrakt z dużą wytwórnią i nagle się okazuje, że jesteś znów najmniejszy, ale w wyższej lidze. Musisz po raz kolejny iść do góry. To chyba jednak nie była niespodzianka – bardziej nazwałbym to przebudzeniem.
W przypadku Godsmack zawsze podobało mi się, że pomimo tego, że doszliście do poziomu światowych gwiazd rocka, obyło się u was bez jakichś afer, dramatów, całej tej celebryckiej otoczki.
Każdy z nas miał swoje problemy, ale chyba zawsze udawało nam się utrzymać to za zamkniętymi drzwiami. Godsmack kilkakrotnie był już na krawędzi upadku, a właściwie rozpadnięcia się, i to były przerażające chwile. Po prostu nie dogadywaliśmy się. Ale nigdy nie byliśmy ludźmi, którzy chcieliby się czymś takim popisywać czy żalić w mediach. Zawsze próbowaliśmy jakoś załagodzić te sytuacje, poradzić sobie z problemami, z nałogami, przyzwyczajeniami, złym nastawieniem. Wszyscy wychowywaliśmy się na ulicach Bostonu, a to bardzo dumne miasto. To miejsce, gdzie ludzie po prostu pracują nad swoimi problemami, nie pozwalają na to, żeby ego czy duma wchodziły im w drogę. Może dzięki temu przez lata udawało nam się trzymać wszystko w kupie, pokonywać trudności i nie zawieść naszych fanów. Kiedy potrzebowaliśmy pomocy, po prostu o nią prosiliśmy. Pracowaliśmy dla siebie nawzajem, pomagaliśmy sobie i dzięki temu jesteśmy teraz w świetnym miejscu. Wszyscy dorośliśmy, mamy rodziny i wspaniałą karierę i markę, którą chcemy chronić. Dbamy o siebie i chcemy być pewni, że robimy wszystko, by każdy z nas czuł się komfortowo i bezpiecznie. Dzięki temu możemy działać jeszcze lepiej. Bycie w tym zespole to przyjemność. Mogło być znacznie gorzej. Oczywiście były chwile, w których mogło być znacznie lepiej, ale takie jest życie – są wzloty i upadki.
W tym roku mija dwadzieścia lat od premiery albumu „Godsmack”, który był dla was przełomowy. Planujecie z tej okazji coś specjalnego?
Nie. Nie chcemy nawet tego za bardzo świętować. To oczywiście wspaniałe osiągnięcie i jesteśmy z tego dumni, ale pomyśleliśmy, że jeśli będziemy to za bardzo celebrować to odsunie to w cień nową płytę, a ta wydaje nam się zbyt dobra, żeby ją olać. Nie chcemy teraz skupiać uwagi fanów na niczym poza nową płytą. Może na dwudziestopięciolecie zrobimy coś specjalnego, ale tym razem jest tylko „When Legends Rise”.
Wiem, że masz własne studio nagraniowe. Służy tylko tobie i Godsmack czy inne zespoły też mogą je wynająć i coś sobie nagrać?
Głównie służy nam, ale jeśli ktoś znajomy rekomenduje nam jakiś zespół, to wpuszczamy go do środka. Teraz jednak będziemy na trasie przez dłuższy czas, więc myślimy o tym, żeby je przenieść do jakiejś sensowniejszej lokacji, jak Los Angeles albo Nashville i zatrudnić kogoś w nim, żeby mógł je prowadzić. Moglibyśmy zarobić na nim trochę pieniędzy podczas trasy.
Po co wam takie studio na co dzień?
Cały czas piszę i produkuję muzykę dla różnych zespołów i studio w końcu stanie się pełnoprawnym miejscem pracy. Ale w tej chwili jest głównie dla nas, żebyśmy mogli wygodnie pracować, nagrywać demówki, płyty, grać próby przed koncertami. To nasza kwatera główna.
Sulla Erna Les Paul Studio – twoja customowa gitara – to twój ulubiony instrument?
Jeden z nich. Kocham ją. Została zrobiona specjalnie dla mnie, na podstawie moich wymogów i specyfikacji, żebym mógł na niej grać na scenie i w studiu. To męska gitara, brzmi świetnie, jest bardzo wygodna. Ma wbudowany flanger, co mi się bardzo podoba. Ale mam też inne gitary, które uwielbiam, jak choćby gibsony hollow body. Gram wyłącznie na gibsonach, więc mam ten swój customowy model, który polecam każdemu, kto gra w jakimkolwiek zespole rockowym. Czasami bawię się też explorerami.