Zauważyłem, że lubisz w tytułach nawiązywać do ognia. Masz na koncie m.in. albumy zatytułowane „Fire & Ice”, „Perpetual Flame”, „World on Fire”, koncertówkę „Trial by Fire”, a to nie wszystko. Skąd ci się to wzięło?
Yngwie Malmsteen: O, to zabawne, nigdy o tym nie myślałem i nigdy nie zwróciłem na to uwagi. Chyba po prostu lubię jakieś takie dramatyczne tytuły, dramatyczne tematy, chwytliwe frazy. Ale to nie jest jakaś przemyślana strategia i nie jestem piromanem (śmiech).
Zestawienie muzyki rockowej z ogniem to taka dość tania symbolika.
Yngwie Malmsteen: Ale ja nigdy o tym w tych kategoriach nie myślę. To twoje dziennikarskie spostrzeżenie (śmiech).
Niech ci będzie. Wspomniałeś o śpiewaniu. W swojej karierze w swoim zespole miałeś mnóstwo świetnych wokalistów, a teraz sam śpiewasz. Co cię zainspirowało do przejęcia tej roli?
Yngwie Malmsteen: W zasadzie śpiewałem od zawsze. Kiedy zacząłem grać na gitarze jako ośmiolatek od razu byłem songwriterem i wokalistą. Miałem zespół, ale w zasadzie to był mój zespół towarzyszący. Kiedy przeniosłem się do Stanów wylądowałem w Alcatrazz, a potem postanowiłem działać samemu. W 1984 zadecydowałem, że nie może być nikogo, ani producenta, ani żadnego muzyka, który mógłby wpływać na moje muzyczne wybory. Dlatego zacząłem podchodzić do tego inaczej. Mówiłem: tu jest kasa, tu jest partia, naucz się i graj to. I wszyscy basiści, klawiszowcy, perkusiści nie mieli z tym problemu i wszystko fanie funkcjonowało. Ale wokaliści zawsze mieli jakieś swoje wielkie idee. Ich ambicje dotyczyły bycia gwiazdą. Mówiłem im: „możecie być gwiazdami, ale nie tutaj, bo to mój solowy projekt! To nie jest zespół, nie ma tu demokracji, to moje solowe przedsięwzięcie. Yngwie Malmsteen to nie nazwa kapeli, tylko moje imię i nazwisko!”. Z jakiegoś powodu większość wokalistów nie potrafiła tego zrozumieć i trochę mi się to przejadło.
Wokaliści zawsze mieli jakieś swoje wielkie idee. Ich ambicje dotyczyły bycia gwiazdą. Mówiłem im: „możecie być gwiazdami, ale nie tutaj, bo to mój solowy projekt! To nie jest zespół, nie ma tu demokracji, to moje solowe przedsięwzięcie. Yngwie Malmsteen to nie nazwa kapeli, tylko moje imię i nazwisko!”. Z jakiegoś powodu większość wokalistów nie potrafiła tego zrozumieć.
Ale tak naprawdę największym powodem, dla którego postanowiłem zacząć śpiewać, był fakt, że po prostu to lubię. Sprawia mi to radość i fajnie się z tym czuję. Wiesz, nie chodzi o to, że mam jakiegoś focha na wokalistów. Robili też swoje rzeczy pod własnym nazwiskiem i spoko, przecież mają do tego prawo. Potem czasami dzwonili, że chcą znów dołączyć do mojego zespołu. Ale czasami po prostu nie działało to na poziomie osobowości. Życzę im wszystkim jak najlepiej, chciałbym, żeby odnosili sukcesy i się spełniali. Ale koniec końców niech każdy robi swoje – oni niech robią to, co chcą, a ja będę robił to, co ja chcę. Każdy swoje.

Jesteś na rynku od jakichś 40 lat, jesteś też jednym z największych nazwisk w heavy metalowej gitarze. Na pewno obserwujesz zmiany, jakie nieustannie zachodzą w branży. Czy jest coś, co się zmieniło na lepsze?
Yngwie Malmsteen: Hm, zaskakujące pytanie. Wszystko opiera się na dawaniu i braniu, jak zawsze. Ale jest chyba jedna rzecz, która mi się szczególnie podoba – nie ma obecnie jakiegoś konkretnego, przeważającego stylu czy rodzaju brzmienia. Zobacz: lata 70-te miały konkretne brzmienie, lata 80-te miały, lata 90-te miały… Jeśli chciałeś podpisać kontrakt z jakąś dobrą wytwórnią albo zaistnieć w rozgłośni radiowej, musiałeś brzmieć w określony, modny sposób. To minęło. Ale w rezultacie zmian nie ma już w ogóle przemysłu muzycznego. Kiedyś dużo osób zaangażowanych w dany projekt zarabiało na nim dużo pieniędzy. I nie byli to tylko muzycy, którzy grali na płycie, ale także producent, inżynier dźwięku – wszyscy zarabiali dobre pieniądze. I szło to dalej: ludzie z wytwórni, dystrybutorzy, sprzedawcy. Wszyscy byli zadowoleni. Działało to tak, że ci ludzie oddawali zespołowi jakąś kwotę pieniędzy, a zespół generował większą kwotę dla nich. To była maszyna. Tego już nie ma i to zła wiadomość.
Dzisiaj nagrywa się demówki i gra koncerty z nadzieją na to, że ktoś ważny to zauważy i podsunie do podpisania kontrakt. Bycie artystą z kontraktem płytowym stało się celem nadrzędnym. W rezultacie mamy całą masę ludzi próbujących za wszelką cenę zostać zauważonymi. A to zawsze grozi pogubieniem się. Wcześniej ten system nie był idealny, ale działał. Jasne, trzeba było być dobrym, a poza tym mieć dużo szczęścia i znać odpowiednich ludzi, żeby była szansa na kontrakt, więc to też nie było jakieś fantastyczne. Ale z tym kontraktem i całym zawodem wiązał się pewnego rodzaju prestiż. Wiadomo było, że jeśli ja miałem umowę z wytwórnią, a ty nie, to byłem wyżej w hierarchii. To była duża sprawa. Teraz to już tak nie wygląda. Szkoda, ale z drugiej strony nie ma już ani przemysłu muzycznego, ani radio nie spełnia w tym wszystkim swojej funkcji. Wydaje mi się, że większość ludzi z tej starej branży te zmiany nie radują.
A co ze sprzętem? W tym świecie też się wszystko zmienia. Czy jest jakieś nowe urządzenie, instrument, wynalazek, który cię w jakiś sposób zachwycił i coś dla ciebie zmienił?
Yngwie Malmsteen: Oczywiście w dziedzinie nagrywania zmieniło się dużo. Kiedyś nagrywało się na taśmy, a teraz używamy Pro Tools. To narzędzie o wiele użyteczniejsze niż taśmy. Pro Tools sprawdza się nie tylko w studio, ale też podczas prób. Kiedy nagle stwierdzę, że podoba mi się jakiś motyw, który pojawił się przypadkiem w drugiej gitarze albo w klawiszach, możemy go sobie wyciąć i jest. Kiedyś nie dało się tego zrobić. W kwestiach nagraniowych zatem zmieniło się sporo i to na lepsze. Jeśli chodzi o gitarówkę – wszystko jest równie dobre jak pięćdziesiąt lat temu. Nic lepszego się nie dzieje, nic lepszego nie da się wymyślić. Marshall, Fender i koniec. Cała reszta to tylko kopie.
