Przed wyjściem na koncert kontrolnie rzuciłem okiem na moje statystyki Last.fm (wciąż używam, nazywajcie mnie oldschoolowcem). Tak, Amorphis wciąż lokuje się w pierwszej dwudziestce, ba, piętnastce najczęściej przeze mnie słuchanych zespołów, począwszy od 2007. Co prawda większość tego nabiłem już lata temu, ale słupki nie kłamią: choć to zaskakujące dla mnie samego, wygląda na to, że to jeden z moich ulubionych zespołów.
Na początek zderzyłem się z rzeczywistością: powrót z urlopu do życia, jakiś denerwujący deszcz, w końcu trochę problemów na bramce i koncert otwierającego imprezę Medebor śmignął sobie kiedy ja mokłem gdzieś pod wejściem. Do Ucha udało mi się wedrzeć przed Varmią, dzięki czemu mogłem w pełni doświadczyć piorunującej mocy zdania, które padło z ust jednego z dość dojrzałych fanów metalu: „Varmia? To gdzieś na Mazurach chyba”. W ten sposób uzbroiłem się w wyraźny pogląd na temat poziomu wykształcenia przeciętnego Polaka i na wszelki wypadek postanowiłem z nikim się tej nocy nie socjalizować.
Varmię mi w ciągu kilku ostatnich miesięcy polecano wielokrotnie, ale że mam taką dziwną przypadłość, że im żarliwiej wszyscy kogoś chwalą, z tym większą rezerwą do niego podchodzę, toteż nigdy w końcu z twórczością kapeli się nie zapoznałem. Może i błąd, bo na deskach Ucha kwartet wypadł rewelacyjnie. Troszkę gubił się dźwiękowiec, troszkę nie ogarniałem tych wszystkich przeszkadzajek, troszkę inaczej nagłośniłbym wokale, żeby podkreślić ich harmonie, ale nawet z tymi niedociągnięciami technicznymi Varmia dostaje ode mnie pięć plus. Ich koncert jest energetyczny, widać, że zespół ma papiery na granie na większych scenach i nie boi się publiczności ani roli supportu. Ale to nie byłoby możliwe gdyby nie muzyka – połączenie nowoczesnego blacku z delikatnym folkiem, momentami wpadające w łamiące żebra deathmetalowe riffy. Kawałki kwartetu sprawdzają się na żywo bardzo dobrze, bo są po prostu urozmaiconymi koncertowymi masakratorami. Owszem, czułem momentami pewien muzyczny sznyt Satyricon czy Darkthrone, ale ani nie zaobserwowałem, ani nie zasłyszałem bezmyślnego kopiowania. Varmia swoim koncertem parła do przodu zaliczając świetne techniczne zakręty, umiejętnie dobierając proporcje klasycznych blackowych blastów, potwornickich deathowych groove’ów i czystych folkowych zaśpiewów. Prosta, ale sugestywna i skuteczna scenografia i równie oszczędny image muzyków dopełniały obrazu. Varmia zupełnie zaskoczyła mnie bezlitosną egzekucją naprawdę wyśmienitego materiału, dzięki czemu przekonała nieprzekonanego. Wydaje mi się zresztą, że nie jednego, bo choć podczas koncertu publiczność nie należała do zbyt zaangażowanych, to energia ze sceny nie trafiała w pustkę, co zresztą słyszałem w pełnych ochów i achów rozmowach po koncercie. Szkoda tylko, że Varmia musiała nieco skrócić swój set w związku z opóźnieniami.
https://www.youtube.com/watch?v=_yDiBuWxnP0
Amorphis trafił już zatem na publiczność chłonną, wierną i rozgrzaną. To nie był mój pierwszy koncert Finów, ale ostatni raz na żywca widziałem ich bodaj na Hunterfeście w 2006, toteż kilka spraw mnie zaskoczyło. Na dzień dobry zaskoczyło mnie nagłośnienie – nagłośnieniowiec ewidentnie odpuścił sobie koncert Varmii, która – mimo małych niedociągnięć – brzmiała superselektywnie i na początku zmiksował Amorphis w jedną kluchę, na dodatek sporo cichszą niż Varmia. W miarę koncertu dźwięk albo się poprawił, albo się przyzwyczaiłem, bo po prostu przestał mi przeszkadzać. Kolejna rzecz, która mnie zdziwiła, tym razem in plus: Amorphis mimo wszystko pozostaje zespołem metalowym na wskroś. Owszem, na ich płytach od dłuższego czasu królują przystępne melodyjki i tak dalej – jedni nazywają to pitu pitu, inni męczeniem buły, mnie akurat to pasuje, bo dobra melodia zawsze się obroni. Tak czy inaczej, niektórym to przeszkadza. Na koncercie melodyjności Amorphis nie stracił, o co najlepiej zadbał sam Tomi Joutsen, świetnie radząc sobie ze swoimi partiami wokalnymi. Sęk w tym, że Finowie pokazali też, że pazurki wcale im się nie stępiły. Okazało się też, że nowsze numery świetnie komponują się z tymi z „Tales from the Thousand Lakes” albo „Black Winter Day”, że poza tymi nieznośnie wpadającymi w ucho melodyjkami jest tam sporo gitarowego hałasu i niemało okoliczności zmuszających do machania banią. Wspomniany Tomi był frontmanem jakiego metalowi trzeba – nie przerysowanym, nie przesadnym, pamiętającym o swoich obowiązkach wokalnych, a jednocześnie będącym blisko publiczności i potrafiącym ją rozgrzać, kiedy napięcie spadało. Dzięki temu wszystkiemu koncert Amorphis wydał się doskonale wyważony w naturalny, niewymuszony sposób. Muzycy na scenie chyba widzieli, że trafili w Gdyni na oddaną, choć może nie przesadnie liczną publiczność. Ludzie na koncercie reagowali żywo zarówno na klasyki, jak i na nowsze rzeczy – świetnie wypadły na żywo choćby „Bad Blood” i „Death of a King” z „Under the Red Cloud”, „Hopeless Days” z „Circle”, nie wspominając już o „Sampo” i „Silver Bride” ze „Skyforger” czy odśpiewanym z pomocą publiczności „House of Sleep” z „Eclipse”. Wydawało się, że panowie z Amorphis czują się na scenie dobrze, że uśmiechnięte ryjki na sali działają dobrze i na nich. Z desek Ucha schodzili uśmiechnięci i powinni na backstage zbić sobie piąteczki za dobrze wykonaną robotę, bo koncert był po prostu dobry jak chleb, jak powinny być wszystkie koncerty.
https://www.youtube.com/watch?v=xjFjPnV9B0w