W paru wyprzedanych koncertach w B90 uczestniczyłem, ale w takim jeszcze nie.
O tym, że Gojira wyprzedała B90, wiadomo było już od jakiegoś czasu, a ilość ludków chętnych na zakup jakiegoś biletu z drugiej ręki na Facebooku pewnie podniosłaby frekwencję podczas jakichkolwiek wyborów w Polsce w XXI wieku. Kiedy przyszło co do czego, a było to dokładnie 6 czerwca o 19, ekipa B90 chyba sama się zdziwiła. Odkąd pamiętam przed większymi koncertami trwały nawoływania i prośby, żeby ludzie przychodzili wcześniej, a nie na ostatnią chwilę, bo robią się kolejki, a potem są narzekania, że ten nie zdążył na to, a tamten na tamto. O godzinie 19, czyli w chwili otwarcia bram do klubu, a na pół godziny przed rozpoczęciem koncertu Moaft, kolejka ciągnęła się od wejścia do B90 przez całą długość ulicy Elektryków i skręcała ku zaskoczeniu stale dochodzących fanów Gojiry w ulicę Narzędziowców, by tam wić się dalej w stronę torów SKM. Przestałem w niej jakieś 45 minut (znajomym, którzy przyszli później pokonanie tej samej kolejki zajmowało już mniej czasu, więc coś tam się po drodze usprawniło). Z tego wnioskuję, że ludzie w B90 nie byli do końca przygotowani do tego, że publika w końcu posłucha apeli o wcześniejsze zjawienie się w klubie.
Stałem sobie radośnie w kolejce czytając przez trzy kwadranse książkę na komórce, więc większość seta Moaft mi uciekła. Końcowy fragment, który widziałem, pozostawił dobre wrażenie. Moaft swój post-metal na perkę, gitarę i bas lubią łamać i na scenie wypadają dość żywiołowo. Brzmieli bardzo dobrze i byli rzetelnie przygotowani do występu. Najlepsze wrażenie zrobił na mnie bodaj ostatni utwór, zagrany do wtóru z folkowym wokalem puszczonym z sampla. Wokal stał się linią prowadzącą i motywem przewodnim, którego często mi w takiej muzyce brakuje, dlatego też takie połączenie, w którym jakaś partia prowadziła mnie za rękę przez instrumentalne wertepy, najbardziej mi pasowała.
Na Moaft ludzi w klubie było na tyle dużo, że jakoś nie wyobrażałem sobie, że może się w nim zmieścić jeszcze cała ta kolejka stojąca przed. A jednak do klubu co chwilę wchodzili nowi. Na Obscure Sphinx była już naprawdę porządna frekwencja – sporo kapel o wiele większych niż OS takiej w B90 nie miało. W przerwie w tłumie mignął mi Pavulon i coś mi zaświtało, że przecież on chyba teraz gra z Obscure. Jak tylko OS zaczęli swój set, byłem już tego pewien, choć nawet go nie widziałem. Pavulon dla swoich bębnów nie ma litości, okłada je z potworną siłą bodajże najcięższymi dostępnymi pałeczkami i ekipie Yonego i Wielebnej to służy. Ich potężne groovy i post-metalowe ciężkie akordy zyskały tylko na tonażu. Generalnie w B90 Obscure Sphinx zabrzmieli tak, jak powinni brzmieć zawsze i wszędzie. Dla fanów zespołu ich 40-minutowy set był zbyt krótki, żeby zmieścić wszystkie największe sztosy (a pomyśleć, że na koncie OS dopiero trzy długograje), ale jeśli ktoś jakimś cudem widział Warszawiaków po raz pierwszy na żywo, to dostał naprawdę porządną dawkę adrenaliny. Wielebna bez zbędnych i zbyt długich zapowiedzi odpalała kolejne numery, a Yony, Blady i Olo dokładali do pieca, rozpalając i tak już rozgrzaną publikę.
Gwiazda wieczoru nie musiała się zatem o nic bać. Gojira zresztą nie należy do tych zespołów, które na scenę wchodzą na miękkich nogach. Klub pękający w szwach, znakomite brzmienie i światła, które dla odmiany nie przeszkadzały w obserwowaniu Francuzów na scenie – wszystko to sprawiło, że Gojira mogła się skupić tylko i wyłącznie na wymierzaniu kolejnych razów gdańskiej publice. I tak było. Joe dogadał się z publicznością w zasadzie od razu, wspominając Ursynalia, na których to poznał słówko „kurwa”. Labadie po swojemu skakał, giął się i łamał kark, podczas kiedy z drugiej strony sceny włosami zarzucał najbardziej skupiony zawodnik w drużynie, Christian Andreu. Podobało mi się, że produkcja sceniczna podkreślała, że pełnoprawnym członkiem zespołu jest Mario Duplantier – nie to, żeby mogła inaczej, w końcu jest jednym z ojców założycieli, ale bardzo często perkusiści na scenie znikają gdzieś w cieniu i mroku. Gojira to jednak co innego – każdy z czwórki muzyków wydaje się mieć tutaj te same prawa i Mario brał na siebie dokładnie 1/4 odpowiedzialności.
To, co Francuzi zrobili czerwcowego wieczora w B90, przejdzie do historii klubu. Kwartet zaczął z wysokiego C, bez zbędnych rozgrzewek, od „Only Pain” z „Magmy”, jednego z bardziej wpadających w ucho numerów w katalogu, by potem zaserwować numer o tytule, który równie dobrze mógłby być zapasową nazwą dla samego zespołu – „The Heaviest Matter of the Universe”. Oczywiście ostatnia „Magma” była reprezentowana w secie najbardziej – poza wspomnianym „Only Pain”, poleciały również „Silvera”, „Stranded”, „The Shooting Star” i „Pray”. Coś kosztem czegoś – nie usłyszeliśmy ani jednego kawałka z żadnej z dwóch pierwszych płyt Francuzów. Mnie osobiście zabrakło też „To Sirius”, choć w jakimś stopniu wynagrodziło mi to genialne, rozkręcające się wykonanie „Flying Whales” i ultraciężkie „Backbone”. Zauważyłem przy tym pewną wokalną transgresję Joego, która do tej pory nie rzuciła mi się w uszy na albumach – lider zespołu obecnie woli śpiewać melodyjniej, poprzednie brutalne partie wokalne z ciężkimi growlami w B90 nieco zmiękczał, jakby chciał dopasować te numery do stylistyki „L’Enfant Sauvage” czy „Magmy”.
Gojira udowodniła mi po raz kolejny, że jest zespołem, który jakimś cudem łączy w sobie efektywność studyjną, z totalnym bestialstwem koncertowym. Potężniejsze momenty z płyt na żywo po prostu łamią kolana, publiczność wpada w metalową euforię, a ciała pękają od adrenaliny. Wychodziłem z klubu totalnie mokry, a przecież wcale nie pchałem się pod scenę, orbitując raczej w okolicach barów, bo tam też spotykałem znajome mordy. Gojira – klasa sama dla siebie.
fot. Victoria Argent