Katie Melua to artystyczny fenomen uosabiający wiele walorów muzycznych i wizualnych. Wokalistka, gitarzystka i kompozytorka przyjechała do Polsat Plus Gdynia Arena by promować swój najnowszy album „Love And Money”. Koncert byłby zjawiskowy gdyby nie kilka drobnych elementów składających się na lekki niedosyt wrażeń.
Zacznijmy jednak od oddania cesarzowej co cesarskie. Katie Melua nadal dysponuje najbardziej urzekającym, czułym i uduchowionym głosem na tej planecie. Z biegiem lat stał się on perfekcyjnie czysty, idealnie intonujący i o niebywałej dynamice (od intymnego pianissimo po naprawdę mocną emisję), zachowując ten fenomenalny i unikalny timbre. Mniej więcej w 1/2 piosenek Melua sięgała po gitary – w tym po swoją ukochaną Avalon A25 J – i grała na nich jak natchniona. Nie są to oczywiście jakieś skomplikowane technicznie rzeczy, ale myślę, że Dominikowi Millerowi by się podobały – Katie gra trochę w jego stylu i radzi sobie naprawdę świetnie.
Warto wiedzieć, że każda z jej dziewięciu płyt dotarła w Wielkiej Brytanii do pierwszej dziesiątki sprzedaży, a taki wynik wcześniej osiągnęła tylko wielka Kate Bush. To pasmo sukcesów kontrastowało z jej problemami „sercowymi” tudzież w życiu prywatnym, dlatego Katie 10 lat temu przeszła załamanie nerwowe lądując w poważnym stanie na terapii w szpitalu. Dzisiaj jest już zdrowa, odzyskała wewnętrzną harmonię i pogodę ducha, w grudniu zeszłego roku urodziła swoje pierwsze dziecko (z którym jest na trasie), więc jeśli śpiewa nam coś o życiu, to naprawdę wie coś o nim. Jedną z piosenek na gdyńskim koncercie poświęciła zresztą swojemu doktorowi, który wyleczył ją z depresji, a który rok temu odebrał sobie życie właśnie przez tę chorobę…
Nie zabrakło zatem momentów wzruszających, ale powiedzieć, że występ Katie wzbudzał jakieś większe emocje, czy tym bardziej ekscytację, to byłoby minięcie się z prawdą. Nie o tym był ten występ. Tutaj grała delikatność i urocza osobowość gwiazdy, a zespół był tylko i wyłącznie tłem. Właśnie. Pomijam już moje oczekiwania (nie zagrała chyba żadnego utworu ze swoich dwóch świetnych płyt „Secret Symphony” i „Ketevan”), ale aż się prosiło, by tego zespołu było po prostu więcej. Panowie grali zachowawczo i „pod linijkę”, ani o jotę nie odbiegając od płytowych wersji piosenek. Dwie skromne solówki Zuraba (gitarzysta, brat Meluy) to wszystko jeśli chodzi o improwizację i elementy muzycznego „show”. Trochę mało, zważywszy, że bas i kontrabas były nagłośnione skandalicznie wręcz cicho, a momentami aż się prosiło, by choć niskim pasmem zespół wprawili w drżenie licznie zgromadzoną publiczność.
Podsumowując, Katie Melua to nadal anioł w ludzkiej skórze, choć życiowo doświadczony i mądrzejszy niż ten 18-letni podlotek z czasów debiutu. A koncert piękny, choć oszczędny w muzyczne emocje.
Tekst i zdjęcia: Maciej Warda