Po epidemicznych perturbacjach Rawa Blues powróciła do katowickiego Spodka. W tym roku, 8 października, Irek Dudek wraz z zespołem współpracowników przygotował jubileuszową edycję festiwalu – Rawa obchodzi czterdziestolecie istnienia. Ale obyło się bez specjalnych fajerwerków – po koncercie dyrektora i pomysłodawcy imprezy wręczono mu bukiet kwiatów, na scenę weszli współpracownicy Dudka współtworzący imprezę, a kilkutysięczna publiczność odśpiewała tradycyjne „sto lat”. I w zasadzie tyle oficjalnego świętowania. Chciałoby się, żeby tak, jak za „dawnych dobrych czasów” najważniejszy polski festiwal bluesowy był rejestrowany przez telewizję polską, i żeby można było wrócić do koncertowych emocji oglądając powtórki w zimowe wieczory. No ale teraz niestety misja telewizji publicznej polega na promowaniu innych tradycji okołomuzycznych, bliższych „naszemu kręgowi kulturowemu”, więc widzom tegorocznej edycji imprezy pozostają wspomnienia i nagrania w telefonach komórkowych.
Wspomniany Irek Dudek jak co roku zagrał koncert na organizowanej przez siebie imprezie, tym razem był to Dudek w wersji „big band”, a muzycy sięgnęli głównie do kompozycji z bardzo lubianej przeze mnie płyty „Irek Dudek No. 1”. W zespole grali współpracujący z Dudkiem od lat choćby Bronisław Duży na puzonie czy Arek Skolik na bębnach, Za jedną z klawiatur zasiadł dostojnie Krzysztof Głuch, a żółtego Ibaneza pieścił w dłoniach mistrz Grzegorz Kapołka. Nie zabrakło gości – na flecie zagrał Krzysztof Popek, pojawił się Lakis czyli Apostolis Anthimos ze swoim stratocasterem czy doktor habilitowany Henryk Gembalski, z którym Irek wykonał solo na dwoje skrzypiec. Szkoda tylko, że na scenie zabrakło zmarłego niedawno wybitnego basisty Andrzeja Ruska.
Ale zanim na scenę wyszedł pan dyrektor ze swoimi muzykami w kuluarach od rana trwały prezentacje na Małej Scenie. Zagrali: Black Pin Blues, BR Band, Cacana Mania, Diapositive, Kłusem z Bluesem, Piotr Krakowski, Adam Zalewski Trio, Arek Zawiliński i Coffee Experiment z Rudy Śląskiej, który decyzją jurorów został zaproszony do udziału w koncercie na Dużej scenie. Fajny, duży skład z energetyczną, bardzo pozytywną wokalistką Natalią Skorupką. Rozbujany funkiem i soulem uśmiechnięty pop, świetnie nawożony jazzem i bluesem w wykonaniu dobrych muzyków dobrze nastroił pozytywną publiczność, wcześniej rozgrzaną przez otwierający koncerty na dużej scenie Lublin Street Band. Trochę się dziwię panom z Lublina, że nie wykazali się jakąś większą oryginalnością przy wyborze nazwy, biorąc pod uwagę odnoszącą od lat na scenach różnorakich formację Kraków Street Band. Zwłaszcza że i tu spora sekcja dęta i rozbudowany skład, i tu funkujące brzmienie, ale przyznam, że w tych kilku kompozycjach, jakie panowie wybrali do zaprezentowania się przez publicznością w Katowicach znalazłem głównie fajne brzmienie – jak są cztery „trąby” na scenie, to brzmieć musi, a trochę mi zabrakło fajnych piosenek.
Po wesołych, świetnie grających gromadkach z Lublina i Rudy Śląskiej na scenie pojawił się artysta ukrywający się pod pseudonimem Tony Big Mouth Pearson. Tych, którzy spodziewają się ciemnoskórego bluesmana z Delty Missisipi wystylizowanego na Johna Lee Hookera muszę zaskoczyć – Pearson to mieszkający w Budapeszcie Słowak grający na gitarze akustycznej. Swój set zaczął od depeszowego „Personal Jesus” w wersji zbliżonej do tej, którą uraczył nas Johny Cash. Miły Słowak próbował mówić do nas po polsku, czym jak zwykle zaskarbił sobie sympatię publiczności. Nie mam w zwyczaju krytykować programowych decyzji dyrektora Dudka co do line-upu, traktuję Rawę jako jego autorski pomysł i cieszę się, że chyba po raz piętnasty mogłem spędzić w Spodku słuchając między innymi bluesa, ale podczas krótkiego setu Pearsona zastanawiałem się, czy nie lepiej było na scenę zaprosić uczestników małej sceny – wyśmienitego harmonijkarza Toma Kiersnowskiego i jego Kłusem z Bluesem, czy wykonującego silnie autorskie granie Arka Zawilińskiego. No ale na szczęście miły muzyk z Południa zaczął po wcześniejszych funkujących dęciakach wracać do tematyki imprezy, a przecież jest nią blues, i choć niejedno ma on oblicze, to jednak jadąc na Rawę czeka się na bluesa…
Po miłym secie Pearsona bez marudzenia już poczułem jak zawsze na Śląsku, gdy na scenie pojawiło się trio Familok. I tu już gęba mi się uśmiechnęła od ucha do ucha. Choć granie bluesa po śląsku to nie nowość, a mistrzem gatunku był nieodżałowany Jan Kyks Skrzek, to panowie z Familoka pięknie tą tradycję kontynuują. I chwała im za to. Świetna formuła bluesrockowego trio z świetnie pracującą sekcją rytmiczną, dowcipne, świetnie brzmiące teksty, radość z grania – to jest to, po co bluesowe tygryski co roku na Rawę przyjeżdżają. Dyscyplina harmonogramu Dużej Sceny nie pozwalała na bisy, a szkoda, chłopaków z Familoka chętnie posłuchałbym dłużej i mam nadzieję, że niedługo przydarzy się okazja.
A po Familoku napięcie tylko rosło. Najpierw na scenie zainstalował się Free Blues Band czyli zasłużona formacja ze Szczecina niezmiennie prowadzona przez małżeństwo Agnieszkę i Andrzeja Malcherków, którzy jak zwykle zasileni młodszymi kolegami w sekcji rytmicznej bardzo stylowo i bluesowo przypomnieli kilka kompozycji z repertuaru FBB. Po nich na scenę weszła się jedna z najbardziej cenionych naszych wokalistek bluesowych, Magda Magic Piskorczyk. I tu też zawartość bluesa w bluesie była odpowiednia, a i oblicze wspomnianej muzyki różnorakie, bo Magda nie byłaby sobą, gdyby grając na basie i gitarze nie sięgnęła do brzmień o bardziej afrykańskim niż amerykańskim rodowodzie, wykorzystując potężne możliwości swojego gardła. Smakowity set wykonała pani Piskorczyk wraz z kolegami z zespołu. Następnie sceną zawładnęła jedna z najbardziej zasłużonych formacji, czyli Nocna Zmiana Bluesa. Zespół prowadzony przez Sławka Wierzcholskiego podobnie jak katowicki festiwal również akurat świętuje czterdziestolecie działalności, więc kilkadziesiąt minut z ich największymi hitami to była uczta gorąco przyjęta przez festiwalową publiczność. Panowie udowodnili, że potrafią rozkręcić imprezę, a są jak wino – im starsi, tym lepsi. Recital toruńskiej kapeli zamknął drugi blok festiwalu, po czym rozpoczął się Koncert Finałowy Rawy.
Najpierw na scenie pojawił się amerykański wirtuoz nagrodzony między innymi Blues Music Award – Mike Zito. Pochodzi z St. Louis i zaprezentował energetyczne, teksańskie łojenie, bardzo energetyczne i pozytywne. Gitarowa maestria, dźwięczny wokal i znowu chyba najlepsza formuła gitarowego trio – kolejna piguła świetnej muzyki.
Kolejnym punktem był recital big bandu Irka Dudka, o którym pisałem wcześniej, kiedy już obsługa sceny uporała się z uprzątnięciem pulpitów i posprzątaniem po tym dużym składzie, na scenie na zapowiedź – jak zwykle w wykonaniu redaktora radia Baobab i Radia Nowy Świat, Jana Chojnackiego – czekał już skromnie wtulony w swoją gitarę Chris Cain. Wyśmienity gitarzysta, uduchowiony wokalista, autor świetnych piosenek, bardzo pozytywna osobowość sceniczna – to gwarantowało świetną zabawę przez następne kilkadziesiąt minut. Basiści obecni w Spodku na pewno z uznaniem odnotowali obecność w jego zespole Cody’ego W. Wrighta – młodziana, który zasuwa na Zonie wykorzystując do budowania brzmienia sporą „podłogę” efektów, ale tu jego nowoczesne granie świetnie wpasowało się w akompaniament realizowany dla szefa zespołu, ale mr. Cain pochwalił się tym, jak zdolnego basmana zaprosił do współpracy – Cody zasunął solo na basie z wykorzystaniem różnych technik, o których w czasach Roberta Johnsona nawet nie można było zamarzyć, a tu się okazuje, że łączenie tradycji z młodością i nowinkami instrumentalnymi może być wcale smaczne.
No i przyszła pora na główną gwiazdę festiwalu, którą w tym roku była Macy Gray. Słychać było w kuluarach głosy krytyczne co do tego wyboru, a sama wokalistka też nie udawała, że jest królową bluesa, ale w przypadku tak charakterystycznej śpiewaczki czuć i słuchać, gdzie są korzenie wykonywanego przez nią popu. No a pani Macy zafundowała nam wycieczkę przez covery – zaśpiewała na przykład „Creep”, „Nothing Else Matters” Metalliki czy „Da Ya Think I’m Sexy?” Roda Stewarta, które już niebezpiecznie zbliżyło nas do atmosfery dyskoteki. Artystce towarzyszyło dwóch perkusistów, basista Alex Kyhn i świetnie śpiewający i rapujący klawiszowiec, który zacnie zagrzewał publiczność podczas gdy szefowa poszła do garderoby zmienić kreację, a swój set zakończyli megahitem „I try” odśpiewanym przez cały Spodek. Myślę, że mimo tego, że wielu bluesowych purystów krytykowało tą decyzję programową Dudka, to jednak po koncercie wybaczyli mu tą odwagę w doborze gwiazdy imprezy – koncert, pomimo że niezbyt bluesowy, był po prostu dobry, a charakterystyczny śpiew Macy kapitalnie brzmiał w katowickiej hali. No i na koniec rockowa jazda bez trzymanki, czyli wyśmienity i świetnie przyjęty recital powracającego na scenę Rawy po bodaj pięciu latach Krisa Barrasa z zespołem. Ekspresja, sceniczne szaleństwo, wirtuozeria wszystkich czterech panów, malowniczy zwariowany basman Frazer Kerslake, ekspresyjny bębniarz, estradowe szaleństwo – na zwieńczenie czterdziestej Rawy to był wybór znakomity.
Być może jubileuszowa edycja Rawy to nie było „sto procent bluesa w bluesie”, ale ja choć tą muzę wielbię, to purystą nie jestem i cenię różnorodność. 40 festiwal będę wspominać bardzo dobrze i już jestem ciekaw, czym Irek Dudek zaskoczy nas za rok.
Zapraszam do fotorelacji z tegorocznej Rawy Blues.
Tekst, zdjęcia: Sobiesław Pawlikowski