Trochę zazdroszczę zespołom takim jak Yellow Horse. Ja wiem, że nie mają łatwo we współczesnych realiach polskiego grajdołka, ale oni przecież nie uczestniczą w wyścigu szczurów. Chłopaki robią swoje, dobrze się przy tym bawią i nie napinają się, by grać taką muzę, o jakiej mówią badania słuchalności zetki i eremefki. Po wydaniu EP-ki nagrali w końcu długą płytę, na której pięknie nam się przedstawili. Mamy więc zespół grający southern rocka, z tekstami po angielsku, z wokalistą z lekką chrypką i piękną kombinacją gitary akustycznej, elektrycznej, basu hollow body i zestawu perkusyjnego. Wszystko brzmi ultraakustycznie, stylowo, country-rockowo i, co najważniejsze – wiarygodnie. To nie jest jakaś wymyślona stylizacja, bo członkowie zespołu pochodzą ze Strzyżowa niedaleko Bieszczad, a zatem mają legitymację, by grać i wyglądać jak teksaskie chłopaki. Teraz trochę poważniej. Płyta zaczyna się dosyć zachowawczo, bo trudno „I Still Wonder” uznać za mocne otwarcie albo za jakiegoś kandydata na singla, podobnie zresztą jak szóstka na płycie, „Sanayka Stories” z fajnym refrenem i zwrotkami o niczym. Od drugiego utworu wkraczamy na szczęście w krainę o bardziej zróżnicowanym krajobrazie muzycznym. Jest tu trochę momentów stylizowanych na rockabilly („I Got to Love”), „Lost Trail”, który przypomina nieco „Blaze of Glory” Bon Joviego, ballada „Afraid of Love” z cudownie zrealizowaną gitarą akustyczną i „hippisowskim” fletem w tle, w końcu potencjalny przebój („Burning Love”), którego oczywiście żadna większa stacja nie zakwalifikuje choćby do rotacji C… I tak sobie płynie ta płyta, z założenia jednorodna stylistycznie, ale dość interesująca muzycznie pomimo tego, że podobno wszystkie utwory w klimacie południowoamerykańskiego rocka brzmią tak samo. Obawiam się, że nie będzie z tego wielkiej kasy, ale przynajmniej trochę dobrej, odprężającej rozrywki dla zespołu i słuchaczy.
wyd. Yellow Horse