Pierwsza długogrająca płyta tego zespołu. Nagrana „po przejściach” w nowym składzie i po decyzji „nowego otwarcia”.
Zaczyna się od lekkiej zmyłki, bo przez pierwsze sekundy słychać niby Belę Fleck z jego ikonicznym banjo, i może byłoby ciekawej, gdyby chłopaki poszli dalej w tę konwencję, ale nie poszli. Mamy za to zapowiedź „o czym” muzycznie będzie ta płyta. Zacznijmy może od tego, że sound gitary basowej w utworze „Czarny świt” to potężny cios, emanuje on dołem o gruzem jakiego nie powstydziłby się Fieldy z Korna. Okazuje się, że tak jest na całym albumie i to jest duża zaleta jego warstwy realizacyjnej.
Co jeszcze na plus? Wokale, które zazwyczaj są piętą achillesowoą polskich kapel rockowych, owszem, mają tutaj słabsze momenty (szczególnie podczas spokojniejszych fragmentów), ale gdy Bartek Płaszewski śpiewa prosto z trzewi, słychać emisję niczym u Ivana Moody’ego z Five Finger Death Punch. Generalnie ten wokalny scream i growl zawsze ratują sytuację, choćby zespół udawał się w kierunku emocjonalnych mielizn.
„Uciekaj” przypomina nieco Oberschlesien, co należy czytać jako pochwałę, bo chłopaki bezkompromisowo narzucają nam swoje prawdziwe oblicze, czyli konkretną gitarową jazdę i niezmiennie dokładającą do pieca sekcję rytmiczną. Świetne aranże gitar, całkiem dobrze skrojona kompozycja wyróżniają ten utwór w pierwszej części płyty.
„Srebrne ekrany” to z kolei dalekie echa Sweet Noise, czyli polskiej rap-core’owej klasyki. I ponownie, gdy dynamika ma swój „oddech”, słychać selektywnie bas z elementami perkusji, to brzmi to doskonale. Byłoby bardziej „światowo” gdyby refren zaniósł nas w bardziej nieoczywiste rejony melodii i harmonii…
Tytułowy „Słaby” zaczyna się riffem a’la Pantera w „Cowboys From Hell”, no i w sumie dobrze, bo cały kawałek jest na plus – niepretensjonalny tekst zręcznie wpisany w ciekawą zwrotkowo – refrenową formę.
W „Szadzi” natomiast po raz pierwszy dotarły do mojej percepcji dźwięki klawiszy, kulturalnie wklejonych w tło i łagodzących nieco potężny, ponury sound gitar (tu akurat nie wiem, czy to dobrze). Elektronika jest chyba obecna w każdym kawałku, ale bardzo dobry miks płyty powoduje, że niezauważalnie wtapia się ona w muzyczną strukturę.
Pod koniec płyty nastąpiło u mnie lekkie „zmęczenie materiału”. Niby na poziomie energii i napięcia wszystko się tu zgadza, zespół nie łapie zadyszki, muzycznie cały czas gniecie, ale jednostajność brzmieniowa i w sumie podobne do siebie formy kolejnych utworów sprawiają, że przemijają one nie zapadając w pamięci. Zaskoczeniem jest nagle pojawiający się damski wokal w „Jeszcze raz”, no i te gitary w refrenie, które pięknie „śpiewają” ponad ścianą dźwięku riffowych dropów. Płytę kończy ciekawy remix w duchu Bring Me The Horizon, choć z mniejszym ciosem. Generalnie – płyta ciekawa, wartościowa, acz nie wybitna.