Ritchie Blackmore jest jednym z trójki wielkich gitarzystów, którzy na początku lat 70. XX wieku zdefiniowali oblicze muzyki rockowej na kolejne dekady. Przypominamy jego postać.
Początki
Razem z Jimmy Page’m i Tonym Iommim tworzyli wielką hardrockowa trójkę, niepodzielnie panującą w tamtym czasie na rockowej scenie muzycznej. Deep Purple, Led Zeppelin i Black Sabbath do dziś są żywymi legendami, na których twórczości opierają się młodzi gitarzyści. Ritchie Blackmore urodził się w 1945 roku i w wieku 11 lat chwycił za gitarę klasyczną. Okazało się, że było to brzemienne w skutki, ponieważ echa zamiłowania do muzyki klasycznej dały się słyszeć przez cały okres kariery gitarzysty. Były one obecne zarówno w jego solówkach, harmoniach, frazach, jak i całych utworach. Już od początku lat 60. grał w drugoligowych brytyjskich zespołach rockandrollowych typu The Outlaws, ale jak łatwo się domyślić, fortuny z nimi nie zbił. Prawdziwy przełom w jego karierze przyszedł, kiedy dostał propozycję grania w mało znanej kapeli Roundabout. W 1967 roku odbyli trasę po Skandynawii po czym zmienili nazwę na tytuł ulubionej piosenki babci Blackmore’a – „Deep Purple”. Zmienił się skład, doszedł nowy wokalista i basista, po czym przez kolejne 2 lata zespół balansował na krawędzi rocka, rhythm and bluesa i psychodelii. Nagrali 4 płyty, które przyniosły chłopakom łatkę naśladowców Vanilla Fudge, umiarkowaną, lokalną sławę i jeszcze bardziej umiarkowane dochody.
5 tłustych lat
Ale nadszedł rok 1970 i przełomowa, wybitna, kultowa dziś płyta „In Rock”, na której Ritchie pokazał prawdziwe, drapieżne pazury. Od tej pory kojarzymy go już nie z czerwonym Gibsona 335, ale z kremowym Stratocasterem. Tym albumem Ritchie wytyczył nowy kierunek całego nurtu przesterowanych powerchordów i wyjących, szybkich solówek gitary. Niepowtarzalne było również brzmienie wypracowane przez Deep Purple – wzajemne uzupełnianie się Lorda i Blackmore’a we wzajemnych podkładach, unisonach i dialog solówek, a wszystko osadzone w rozpędzonej sekcji Paice – Glover. Od tego momentu to Blackmore wraz Page’m i Iomim był na podium przeznaczonym dla gitarowych idoli i – bądźmy sprawiedliwi – do dzisiaj zasłużenie zawsze zajmuje miejsca w pierwszej dziesiątce gitarzystów wszechczasów.
Kolejne albumy, czyli „Fireball”, „Machine Head”, „Made in Japan” i „Who Do We Think We Are” to hard rockowy elementarz i lektura obowiązkowa dla każdego, kto uważa, że zna się na muzyce rockowej. Wypracowany na nich styl i niepowtarzalny hard rockowy idiom rockowego bandu stał się jednym z najlepiej rozpoznawalnych w historii rocka. Ritchie był u szczytu sławy, a pierwsza połowa lat 70. należała do niego. W międzyczasie, pod koniec roku 1971 Ritchie zmontował grupę Baby Face, z którą odbył próby i zarejestrował kilka nie wydanych do dzisiaj utworów. W skład weszli jeszcze Ian Paice (perkusja) oraz Phil Lynott z zespołu Thin Lizzy (bas i śpiew). Marzeniem Blackmore’a było zaangażowanie Paula Rodgersa, wokalisty zespołu Free, ale ten odrzucił propozycję. Trio szybko się rozwiązało.
Ritchie miał dość trudny charakter i jego nieuniknione tarcia z Lordem i Gillanem, którzy nie chcieli dać się zdominować kapryśnemu gitarzyście, doprowadziły najpierw do odejścia wokalisty (Gillan), basisty (Glover), co poskutkowało bardzo dobrym składem Mark III (z Glennem Hughesem na basie i Davidem Coverdalem na wokalu), rewelacyjną płytą „Burn” i wieloma koncertami tego składu. W 1975 roku z wielu przyczyn (m.in. rozwód) wszystko skończyło się jednak rezygnacją samego Blackmore’a z uczestniczeniu w przedsięwzięciu Deep Purple.
Mark IV
Pierwszym gitarzystą, który odważył się zastąpić Ritchie’go (na płycie „Come Taste the Band” z 1975 roku) był Tommy Bolin, opromieniony udziałem w nagraniach wspaniałej fusionowej płyty „Spectrum” Billy’ego Cobhama. Był to jednak zupełnie inny styl gry i pomimo niewątpliwej biegłości technicznej Bolin nie mógł w pełni zastąpić osobowości, jaką był Ritchie. Siłą rzeczy nowy skład zespołu spotkał się z chłodnym odbiorem fanów i wkrótce musiał zawiesić działalność.
Ritchie poświęcił się wówczas zespołowi Rainbow, który był całkowicie jego pomysłem i kontynuacją „ostrego” grania z początków Deep Purple. Odnalazł tam ponownie swoje prawdziwe powołanie – lidera hardrockowej grupy o niespotykanej energii scenicznej. Jak się okazuje, wszystkie jego składy z czasem skłaniały się przedziwną siłą bezwładu do łagodniejszych odmian rocka, prawdziwy „power” zachowując jedynie na koncertach, które zawsze były u Blackmore’a na wysokim poziomie energetycznym. Podobnie było z Rainbow, którego pierwsze, doskonałe płyty nosiły potężny ładunek hard rockowego grania, a ostatnie były już dla wielu przesłodzone.
Reaktywacja
W 1984 roku stała się rzecz niebywała. Po serii telefonów i mediacyjnych prób zespół Deep Purple postanowił zejść się z powrotem. Deep Purple w najlepszym składzie, zwanym Mark II spotkał się ponownie (po 9 latach) w studio nagraniowym, by zarejestrować nowy album. Były to już inne czasy i można było mieć wątpliwości, czy „weterani” poradzą sobie w nowych warunkach i z młodą „konkurencją” (pojawiła się przecież cała armia NWOBHM), ale album „Perfect Strangers” zadziwił wszystkich, łącznie… z członkami zespołu.
Był to powrót w pięknym stylu i okazało się, że „młodzi” muszą się wciąż wiele nauczyć, by grać na takim poziomie jak Deep Purple. Tytułowy utwór po dziś dzień jest jednym z najlepszych hardrockowych kawałków ever. Nietrudno zgadnąć, że pierwsze skrzypce gra tam ponownie Ritchie z jego najpotężniejszymi w karierze riffami. Przyzwyczajony do wszechwładztwa w Rainbow, również w odrodzonych Purplach miał zdanie decydujące, co przy jego trudnym charakterze musiało skutkować ponownymi niesnaskami w zespole. Nagrawszy 2 płyty (druga – „House of the Blue Light” była też na bardzo dobrym poziomie artystycznym) poróżnił się z Gillanem, wyrzucił go autorytarnie ze składu, zastępując wakat dawnym wokalistą Rainbow – przeciętnym w porównaniu z Gillanem – Joem Lynn Turnerem. Z płyty na płytę z odrodzonego Deep Purple uchodziła energia i doszło do tego, ze fani cieszyli się, gdy na kolejnych płytach znajdowali 2 – 3 dobre kawałki. Recenzje zaczęły być naciągane, aż w końcu stały się po prostu negatywne. Ileż można opierać się na niegdysiejszej chwale nie mając do zaoferowania nic nowego – rockowego? Na szczęście Gillan ponownie wrócił do składu na 25 – lecie zespołu i nagrał z Purplami świetną płytę „The Battle Rages On”, ale był to już łabędzi śpiew kapeli. W 1993 roku Ritchie zdecydował się odejść i reaktywować Rainbow, a w Deep Purple zastąpił go Steve Morse, z którym grupa nagrała świetny album „Purpendicular” i kilka innych rzetelnie zagranych płyt. Panowie graja do dzisiaj.
Blackmore’s Night
Na obecne losy i karierę Ritchie’go wpływ miała Candice Night. Jest to wokalistka i DJ-ka amerykańska, zapatrzona w klimaty minstreli i dawnej brytyjskiej tradycji folkowej. Dzięki niej obecna muzyka jego zespołu Blackmore’s Night to bardzo często utwory… sprzed kilku stuleci, napisane przez innych kompozytorów, aranżowane na nowo przez Blackmore’a, z zachowaniem dawnego brzmienia, i z dodanymi tekstami. Ritchie całkowicie oddał się tej stylizacji, używając dawnego instrumentarium, strojów i gatunków muzycznych. Troszkę to śmieszne, troszkę staromodne, ale okazuje się, że znalazło się mnóstwo odbiorców takiej muzyki, gdyż zespół od 1997 roku nagrał… 11 albumów! Poznaliśmy go wówczas lepiej od strony instrumentów akustycznych i… kostiumów koncertowych, tyleż historycznych co… obciachowych.
Prośby, błagania i naciski fanów doprowadziły w końcu do reaktywacji Rainbow pod nazwą Ritchie Blackmore’s Rainbow. Ritchie zapowiedział to w 2015, a pierwszy koncert zagrali rok później. Od tego czasu pojawiają się sporadycznie na momentalnie wyprzedanych koncertach (grają pół na pół repertuar Purpli i Rainbow) i wydali nawet płytę live „Memories In Rock II” z jednym premierowym studyjnym kawałkiem (pierwszym od 23 lat). Obecnie pandemia wykasowała wszystkie koncerty, ale fani mają nadzieję, że to nie było jeszcze ostatnie słowo Mistrza.
Cóż, dla mnie Ritchie Blackmore będzie już na zawsze ulubionym gitarzystą rockowym, a przed oczami cały czas mam jego niezapomniane występy, które rozgrzewały w żyłach krew i pobudzały marzenia o wielkich scenach i rockowych spektaklach.
Kolejnych lat w dobrej formie Ritchie!