Debiutancki „Bezlik” to coś więcej niż tylko płyta — to osobisty i muzyczny rozrachunek z wieloletnią drogą zespołu Nanosojuz. Choć ich twórczość przesycona jest mrokiem, pesymizmem i niepokojem, prywatnie to zgrana, pogodna ekipa, która odreagowuje rzeczywistość nie tylko w dźwiękach, ale też na górskich szlakach. O znaczeniu fizycznych wydań, roli przestrzeni w muzyce, fascynacji starymi wzmacniaczami i „komunie sprzętowej” w Strzyżowie rozmawiamy z gitarzystą zespołu — człowiekiem, który twierdzi, że nie wie, czy ma gitarowych idoli, ale wie, że fuzz wpięty w lampę to jedna z najpiękniejszych rzeczy na świecie.
Przede wszystkim gratulacje wydania pierwszej długogrającej płyty „Bezlik”. Zanim o niej porozmawiamy, powiedz, dlaczego w czasach streamingów warto jeszcze nagrywać i wydawać płyty?
Dziękuję bardzo! Płyta w fizycznej formie, krążka CD albo winylu, to przede wszystkim jedna całość. Oprócz muzyki jest okładka i wszystko co znajduje się w środku, czyli np. teksty, informacje o składzie czy miejscu nagrania. Patrząc na okładkę podświadomie już przypisujemy aspekt graficzny do muzyki, co zmienia jej percepcję.
Streaming ma swoje plusy, ale fizyczne wydawanie płyt, mam nadzieję, będzie cały czas mieć miejsce. Na szczęście jedno nie wyklucza drugiego
To pierwszy „długograj” w długiej historii Nanosojuz. Czym dla ciebie jest ta płyta? Powiedz w trochę szerszym kontekście.
To przede wszystkim podsumowanie pewnego etapu naszej twórczości. Na tej płycie znajduje się kilka starszych utworów, które nigdy do tej pory nie były wydane – nagraliśmy je na potrzeby tej sesji na nowo – i kilka nowych, które powstały na przestrzeni ostatniego roku. Dzięki temu jest to różnorodne wydawnictwo. Dla mnie osobiście to duża satysfakcja i bardzo się cieszę, że w końcu mamy „longplaya”.
Nie będę cię pytał o wpływy i inspiracje ogólnomuzyczne, ale chętnie poznam twoich idoli gitarowych. Spróbuj powymieniać swoich mistrzów, najlepiej z totalnie różnych muzycznych bajek.
Paradoksalnie nie wiem czy mam swoich idoli gitarowych. Wiadomo, że jako nastolatek było się zafascynowanym Hendrixem, Pagem albo Iommim. Ale z czasem bardziej mnie zaczęło interesować osadzenie gitary w pewnej zespołowej całości, niż sama gitara.
Patrząc np. na takiego Eddiego Van Halena ja osobiście bardziej go cenię za grę rytmiczną i kompozycje niż za jego solówki
Dużo bardziej fascynowali mnie i nadal tak jest wokaliści: Chris Cornell, Mark Lanegan, Layne Staley, Maynard James Keenan, Ian Astbury czy PJ Harvey. Uwielbiam ich słuchać i zawsze się wzruszam podczas ich kosmicznych partii, czym nieustannie rozśmieszam swoją rodzinę. A jeśli chodzi o gitarzystów to bardzo pociągało mnie nietypowe podejście do instrumentu. Niebywałe strojenie gitary przez Kima Thayila, nowatorskie granie Toma Morello, czy to przesycone piaskami pustyni brzmienie Josha Homme’a, zwłaszcza w czasach Kyuss.

Oczywiście, jako gitarzysta dbam, żeby mieć dobre, pasujące do zespołu i utworów brzmienie. Ćwiczę też, niezbyt przesadnie, swój warsztat, ale nigdy nie interesowała mnie wirtuozeria gitarowa. Pamiętam, jak jakiś czas temu, zobaczyłem wywiad z Warrenem Haynesem ze wspaniałego Gov’t Mule. Powiedział w nim, żeby grając sola i w ogóle partie gitary wzorować się na wokalistach i saksofonistach i próbować odtworzyć ich frazy. Niby taka prosta, ale otwierająca zupełnie inny świat obserwacja.
A czy inspirujesz się kimś jeśli chodzi o twoje zakupy sprzętowe? Powiedz na czym grasz i dlaczego akurat na tym.
Mało jest gitarzystów, którzy całe swoje życie gra na tym samym sprzęcie, więc ciężko jest nadążyć za tymi wszystkimi ich zmianami. Ale gdybym miał kogoś wymienić, to byłby to Ben McLeod z zespołu All Them Witches. Może nie tyle na zasadzie inspiracji, ile na potwierdzeniu obranej przeze mnie drogi: w zasadzie oldskulowy, prosty sprzęt i dbałość o brzmienie. On większość swoich partii nagrywał na Les Paulu i na Fenderze Twin Reverbie albo na wzmacniaczach Hiwatt. Do tego przester to stary Boss Blues Driver i kilka innych kostek, typu fuzz czy delay Boss. Na koncercie w Katowicach parę lat temu grał na gitarze Knaggs, ale to też wariacja na temat Gibsona. Czyli nieskomplikowane konstrukcje, w zasadzie z jednym brzemieniem, ale dobrane tak, że razem brzmi to bajecznie.
Ja gram na jednokanałowych, prostych lampowych wzmacniaczach, które – chyba można tak powiedzieć – wręcz kolekcjonuję. Płytę nagrywałem jednocześnie na trzech ampach, które potem w miksie były odpowiednio dobierane. Były to Fender Bassman ’59, wspaniała i wierna kopia Hiwatt DR103 o nazwie FatWatt wykonana przez Szymona Presa z Nowego Sącza (Presamp – przyp. red.) i Orange CS50. Wszystkie partie nagrałem na japońskim Fenderze Jazzmasterze z lat 90. Przestery były brane z kostki Tremond polskiej manufaktury Blue Colander Stomboxes – ten efekt to według mnie najlepsza na świecie wariacja na temat RAT. A dwie solówki będące na płycie, to fuzz Sailor’s Buzz z tych samych rąk.

Cieszę się, że dużo w twoim setupie jest „myśli polskiej”, sam też używam kilku polskich gratów, które nie ustępują zachodnim. Przedstaw proszę teraz chłopaków z zespołu. Nie rozgadując sę zbytnio, ale może dodając do opisu każdego z nich jakąś cechę pozamuzyczną lub zabawną historię.
Paweł Czekański: basista i główny wokalista – górski podróżnik
Berbard Pyś: gitarzysta – biegacz
Tomek Guz: perkusista – zakochany w swojej córce ojciec
Wszyscy bardzo dużo czytamy i wymieniamy się książkami. Natomiast najzabawniejsze w nas jest chyba to, że przez tyle lat się nie pozabijaliśmy i jednocześnie nie zginęliśmy na naszych wspólnych wypadach w góry.
Wiem, że pytano już Was o to, ale chcę to doprecyzować. Prywatnie jesteście paczką pogodnych a może wręcz zabawnych kolesi, a muzyka, którą gracie to całkiem poważna dawka pesymizmu, niepokoju i posępności. W ten sposób odreagowujecie rzeczywistość? To rodzaj terapii?
Zdecydowanie tak. To nasze spotykanie się i tworzenie, to nasz azyl, do którego uciekamy od codzienności. Na szczęście nie jedyny, bo każdy z nas ma jeszcze inne sposoby na spędzanie wolnego czasu. No ale zespół to punkt, w których przecinają się drogi całej naszej czwórki.
Jak wygląda scena muzyczna w Rzeszowie? Często proszę rozmówców, by obiektywnie opowiedzieli trochę o miejscach, w których się rozwijali i zakładali zespoły.
To zawsze był ważny punkt na muzycznej mapie Polski, o bardzo różnorodnej stylistyce. Bo nie da się do jednego worka wrzucić takich artystów jak: Tadeusz Nalepa, Tomasz Stańko, Zbigniew Jakubek, czy zespoły: 1984, Wańka Wstańka, RSC, Jesus Chrysler Suicide.
Mam wrażenie, że w Polsce Rzeszów głównie jest odbierany jako stolica zimnej fali, co staje się trochę też naszym przekleństwem
Myślę – pomijając jakąś ogólną tendencję w graniu muzyki na żywo – że muzyka tutaj ma się naprawdę dobrze. Z jednej strony powstają nowe, świetne ciężkie zespoły: Nasciturus czy SARS, a z drugiej strony nadal grają wyjadacze: wspomniani JCS, RSC czy Brown. No i mamy jeszcze Bartłomieja Skubisza (Eskaubei – przyp. red), który świetnie łączy hip-hop z jazzem. Z większością z tych chłopaków znamy się prywatnie i czasami spotykamy pozamuzycznie, co na pewno jest plusem małych ośrodków.
My sami mamy próby w Strzyżowie, w studiu u Dominika Cynara z Yellow Horse. Tam trzymamy swoje graty i tam nagrywaliśmy materiał, co było zupełnie naturalne, bo czujemy się tam jak w domu. Z chłopakami z okolicznych zespołów dzielimy się sprzętem, bo wszystko stoi w jednym miejscu i to jest super. Taka swoista komuna sprzętowa 😊 Klimat do grania jest w każdym razie świetny.

Gdybyś nie mógł używać określeń powszechnie znanych i stosowanych, typu „post rock”, „cold wave”, „grunge” itp., jak określiłbyś muzykę Nanosojuz? Pokusisz się o wymyślenie dla waszego stylu, własnej, unikalnej nazwy?
Hmmm, może to jest przaśne określenie, ale beskidzki postrock to chyba jedyne co mi przychodzi do głowy.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, gdy zapytano cię o ewolucję muzyki Nanosojuz, że ostatnio pościągałeś trochę przesterów z gitar i obecnie moc bardziej czerpiesz z dynamiki niż z modulacji. Dlaczego taka decyzja? Czy takie podejście wciąż u ciebie postępuje i tych przesterów na kolejnej płycie będzie jeszcze mniej?
Na pewno nie było to zamierzone. Nie chcę też napisać, że wydoroślałem, albo – o z grozo! – zestarzałem! W jednym z wywiadów powiedziałem, trochę humorystycznie, że moje trzy ulubione zespoły to Slayer, Slayer i jeszcze czasami Slayer. A czyste brzmienie tam występuje tylko w kilku intrach do utworów. Ale tak poważnie, naszą muzykę cechuje przestrzeń. Istotne jest, żeby w tej przestrzeni wszystko było czytelne i słyszalne. Ciężko tą czytelność zachować w ścianie przesterowanego dźwięku. To treść ma być najważniejsza, a nie forma. Zmiana brzmienia była naturalną tego konsekwencją. Nie jest to też zmiana definitywna. Akurat w tych ostatnich utworach takie brzmienie było potrzebne. Jakie będą następne? Czas pokaże. Przesterowane brzmienie w każdym razie mam we krwi. Zresztą tak jak i Bernard (drugi gitarzysta w zespole – przyp. red).
Nie wiele przecież jest piękniejszych rzeczy niż brzmienie fuzza wpiętego w rozkręcony lampowy wzmacniacz!

Pełna zgoda! Gdzie was usłyszymy w sezonie letnim?
W ciągu najbliższych dwóch miesięcy mamy zaplanowane 5 koncertów, z czego 2 na świetnych lokalnych DIY festiwalach: Róbmy Swoje w Wysokiej Strzyżowskiej i Grasz Bór w Boguchwale. Pozostałe koncerty to Kraków, Bieszczady, Sanok. Na pewno będą się pojawiać nowe lokalizacje o czym będziemy informować.
O czym będzie Wasza kolejna płyta? Myślicie już o niej?
Płytę wydaliśmy w marcu tego roku. Skupiamy się na razie na jej promocji. Natomiast na próbach już zaczynamy robić nowe utwory, bo granie starych rzeczy w kółko jest nużące. Keith Richards kiedyś powiedział, że jest tylko jedna piosenka, a napisali ją Adam i Ewa, reszta to wariacja na ten temat. W zasadzie ciężko się z nim nie zgodzić.
Mam nadzieję, że nasz świat wypstrykał się już z epokowych wydarzeń, których jesteśmy świadkami w ostatnich latach i będziemy mogli tylko opowiadać o swoim, mniej lub bardziej normalnym, życiu. Ono samo w sobie jest już wystarczająco ciekawe!