Dokładnie 20 lat temu metal wkroczył na nowe terytoria. Wiele zespołów, które definiowały ten gatunek, wydało wówczas swoje debiuty lub kolejne albumy. Pozwoliliśmy sobie w związku z tym na małą burzę mózgów w redakcji, w wyniku której powstała ta lista. Oparta jest oczywiście na naszych wyborach, ale wydaje nam się, że mniej więcej tak by to mogło wyglądać.
Lata 60. i 70.
Muzyka metalowa przeszła długą drogę od końcówki lat 60. do XXI wieku. Wszystko zaczęło się… no właśnie, zdania są podzielone. Za pierwsze symptomy metalu jedni uważają riff The Kinks w „You Really Got Me”, inni, że to „Communication Breakdown” Zeppelinów był pierwszym metalowym riffem, ale wszyscy są zgodni, że jeśli chodzi o całość, to pierwsza płyta Black Sabbath wyczerpuje znamiona metalu. Początek lat 70. dla metalu definiowały właśnie riffy Iommiego, z dodatkiem Deep Purple tudzież kilku innych mocniejszych zespołów z Wysp (głównie Judas Priest). W drugiej połowie siódmej dekady mieliśmy już Motorhead, Iron Maiden, Kiss, AC/DC, Budgie, czy Rainbow.
Lata 80.
Lata 80. to definitywnie dekada NWOBHM (New Wave of British Heavy Metal), w której komercyjne sukcesy odnosiły kapele w rodzaju wspomnianych Iron Maiden, ale dołączyli do nich amerykanie z wielką czwórką na czele, czyli Metallica, Slayer, Megadeth, Anthrax, ale także Testament czy Exodus. Przebudziły się też Niemcy ze swoją wielką Teutońską Czwórką: Sodom, Destruction, Tankard i Kreator. W ziemiankach skandynawskich kniei pierwsze dźwięki wydawali za to pionierzy black metalu – norweski Mayhem, szwedzki Bathory, czy brytyjski Venom. W połowie dekady przyszedł wizerunkowy kryzys związany z „pudel metalem”, który rozcieńczył metalowy roztwór i nadał mu zniewieściałego charakteru.
Lata 90.
Reakcją na to był początek lat 90. kiedy to m.in. Pantera, Megadeth, black i death przywróciły muzykę metalową na właściwe tory. To był powrót do ekstremy na zasadzie rzetelnego, technicznego, bezkompromisowego i bardzo energetycznego grania. Dodatkowym impulsem był grunge, który ponownie nadał głębszego znaczenia muzyce rockowej i zmiótł w zasadzie ze sceny wszelką muzyczną miałkość. Podobnie było z black metalem, który był przecież jeszcze większym undegroundem niż ruch grunge’owy. W latach 90. powstały kapele mające wpływ na cały metal późniejszych dekad, czyli np. Burzum, Gorgoroth, Dimmu Borgir, czy Satyricon, a ich corpse paint pozbawiony był kissowskiego blichtru.
XXI wiek
Mimo tego powiewu, w połowie lat 90. ponownie zaznaczyła się artystyczna niemoc metalowego gatunku, ale już gdzieś tam w piwnicach amerykańskich industrialnych krajobrazów rodziły się kolejne prawdziwe i wartościowe rzeczy. Chodzi oczywiście o nu-metal i inne gałęzie gatunku, które przewietrzyły metalową scenę i w zasadzie do dzisiaj mają się świetnie. Tool, Korn, Linkin Park, Limp Bizkit, Papa Roach, Deftones, czy bardziej współczesne Machine Head, System of A Down, Lamb of God, Mastodon.
Poniżej 20 naszych propozycji, kolejność przypadkowa!
1. Rammstein „Mutter”
Jeden z najważniejszych albumów industrial metalu wszechczasów i w dodatku poważny sukces komercyjny. Z tej płyty wyciśnięto aż 6 singli, z których każdy doczekał się „obrazka” i osobnej promocji. Mutter umocnił Rammstein jako poważnego metalowego gracza i nawet tytułowa ballada okazała się hitem.
https://youtu.be/hC8vJs_e0zg
2. Deftones „White Pony”
„White Pony” to wg wielu fanów arcydzieło. Amerykański magazyn Metal Edge umiejscowił ten album na pierwszym miejscu na liście najlepszych nu metalowych albumów. Paradoksalnie na tym albumie Stephen Carpenter i koledzy poluzowali jednak więzi z nu-metalem, do którego zostali kiedyś wrzuceni (a może sami wskoczyli do tej szuflady…?). Panowie wizjonerzy z Sacramento zastosowali tu karkołomny balans od ekstremalnego metalowego ciężaru do nastrojowości, co stworzyło napięcie i niepowtarzalny kalejdoskop emocji.
3. Linkin Park „Hybrid Theory”
Nu-metal wydestylowany do najczystszej postaci. Są tam wszystkie jego elementy, w tym precyzyjne metalowe riffy, doskonale zintegrowana z nimi sekcja rytmiczna, nowoczesna industrialna elektronika i wokalne rapsy. A do tego sample, loopy i przede wszystkim atrakcyjna przebojowość pod płaszczem surowości i poważnej tematyki w warstwie tekstowej. Jedenastokrotna platyna w Stanach, totalny szał i definicja stylu zwanego też crossoverem.
4. Iron Maiden „Brave New World”
Powrót Bruce’a Dickinsona i gitarzysty Adriana Smitha w związku z odejściem Blaze’a Baileya budził wątpliwości natury artystycznej, ale rezultat rzucił fanów Iron Maiden i w ogóle metalu na kolana z zachwytu. W „Brave New World” panowie (z trzema gitarzystami w składzie) powrócili na należną im pozycję – wielu uważa ten album za najlepszą płytę Ironów od czasu „Seventh Son of a Seventh Son”. Kolejna lektura obowiązkowa.
https://youtu.be/WIS6jkqpCtE
5. Mastodon „Leviathan”
Mastodon podniósł wszystkim podniósł poprzeczkę płytą „Leviathan”, również sobie. Kapela odeszła od swojej sludge’owej estetyki z pierwszej płyty, nabrała ogłady i elegancji w kompozycjach, jeśli można użyć tego słowa na określenie niszczycielskich riffów. Poza tym to album koncepcyjny o progresywnych cechach, którym Mastodon wkroczył na dobre do ich własnego świata, prezentując wyjątkowy, niezrównany styl. Dla wielu pewnie lepszym będzie album „Crack the Sky” z 2009, ale to już kwestia gustu.
6. Lamb of God „New American Gospel”
W 2000 roku na debiut załapali się także chłopcy z LoG. „New American Gospel” nie jest najlepszym wydawnictwem LOGa, a zdaniem samego Marka Mortona najgorszym (!) ale naszym zdaniem zabójczo energetyczne kawałki, jak „Black Label”, „Pariah”, czy obezwładniający „O.D.H.G.A.B.F.E.” to metalowe arcydzieła tout court. Poza tym mamy tu takie drobiazgi jak przygniatającą wręcz moc przekazu, doskonałą produkcję, genialne gitarowe riffy poparte wirtuozerską techniką reszty zespołu.
7. In Flames „Clayman”
To nie jest pierwszy album z gatunku melodic death metal (jakkolwiek zabawnie by to nie brzmiało), ale na pewno jeden z najważniejszych. Wiele kapel traktuje go jako punkt odniesienia dla tego gatunku, a to nie lada osiągnięcie stworzyć metalowy wzorzec. A co na płycie? Diabelski wokal Andersa Fridena szarpie się na ognistej nawałnicy instrumentów tworząc wspólnie solidny fundament podgatunku. No i Bjorn Gelotte, który dokłada do tego pieca gitarowe riffy nie z tej ziemi.
8. System of a Down „Toxicity”
Ktoś ładnie napisał, że kwartet System of a Down zapalił lont do beczki prochu, po czym nastąpiła toksyczna eksplozja. Niepowtarzalny styl (folkowe instrumenty, melodyjność – ormiańska nuta…?), bajeczna technika, oszałamiające kompozycje i dzikość w sercach. Tak to właśnie brzmiało na samym początku lat dwutysięcznych. No i oryginalność – wszyscy to podkreślają i chyba mają rację, SoaD to dzika furia podana w niespotykany wcześniej sposób.
https://youtu.be/lSHAHnZsveI
9. Slipknot „Iowa”
„Nienawidziliśmy siebie, świata, a świat nienawidził nas”. Z tego mroku wyłoniło się piekło, czyli „Iowa”, zaserwowane przez jego apostołów. Ponownie lecimy do początku lat dwutysięcznych i pochylamy się nad największym dziełem zespołu. Chciałoby się powiedzieć, że w końcu coś trudnego, coś wymagającego, coś przerażającego. „Iowa” ostatecznie podbiła świat, zaskakując samych muzyków i udowodniła, że absolutna muzyczna brutalność była tym, czego wszyscy potrzebowaliśmy.
10. Trivium „Ascendancy”
To był mały, ale odnotowany punkt zwrotny w metalu. Połowa lat dwutysięcznych, zadyszka metalcore’owa i zaskakująco trafny jeśli chodzi o nastroje fanów metalu powrót do inspiracji thrashem. Gra Matta Heafy’ego była odważna (thrashowa suita na koniec albumu!), sposób, w jaki gitary współpracowały z melodiami wokalu, był świeży i na swój sposób odkrywczy. Ten zespół i ta płyta zainspirowała nową falę kapel thrash i heavy w Stanach Zjednoczonych.
11. Gojira „From Mars To Sirius”
Wariaty prawie takie jak Meshuggah. Na tej płycie (2005) charakterystyczny dla Gojiry groove i progresywności ostatecznie wpada w sidła death metalu. Dzięki temu Francuzi stają się dyktatorami podgatunku zwanego… no właśnie… thrash-prog -death? Ten album to była ucieczka do przodu, która umożliwiła wyjście poza rodzinną Francję i zaczarowanie świata swoją grą. Przy nich Dream Theater to jest jakaś szkółka niedzielna, choć sami wyglądają absolutnie niepozornie. Pozory jednak mylą.
12. Cannibal Corpse „Kill”
Cannibal Corpse w 2006 roku przeżywali trzecią młodość. Ci weterani zawsze trzymali poziom, ale nikt nie spodziewał się, że po raz kolejny będą potrafili przeciągnąć nas przez wyżymaczkę. „Kill” jest świeży brzmieniowo, doskonały wykonawczo (chyba szczyt formy panów weteranów – duecik Rob Barrett – Pat O’Brien wycina aż wióry lecą), a jednocześnie zaskakuje jednymi z najbardziej chwytliwych kawałków, jeśli można tak powiedzieć o metalowej masakrze np. w „Hammer Smashed Face”.
13. Opeth „Ghost Reveries”
Zastanawialiśmy się, czy „Deliverance”, czy „Ghost Reveries”. Postawiliśmy jednak przekornie na ten łagodniejszy z 2005 roku. Album w nadprzyrodzony wręcz sposób łączy brutalny death metal i progresywne piękno, tyle, że tego piękna jest tu trochę więcej niż brutalności. Czy to dobrze? Oceńcie sami.
14. Machine Head „The Blackening”
Ależ to jest rozpier… yyy… rozwałka! 8 kawałków i ponad godzina metalowej jazy bez trzymanki. Jakby nic nie ograniczało Roba Flynna i kolegów, jakby mogli wszystko i potrafili wszystko na swoim metalowym poletku. Po prostu weszli do studia i nie pozostawili w nim kamienia na kamieniu. Nie przeszkadza to być tej płycie jedną z najlepszych w swoim gatunku, gniewną, wściekłą, grającą na emocjach i o wybitnym warsztacie wykonawczym muzyków.
15. Children of Bodom „Follow the Reaper”
Ta płyta została nagrane zaledwie kilka miesięcy po 21. urodzinach Alexiego Laiho. Ten młokos już wówczas panował nad ciężką muzyką lepiej niż niejeden stary wyga, a album „Follow the Reaper” ugruntował Laiho jako nowego gitarowego mistrza metalu, który tchnął w tę muzykę nieco więcej życia. Później różnie z nimi bywało, ale na tej płycie ponownie został wydestylowany ekstremalny acz melodyjny metal w najczystszej postaci.
https://youtu.be/1V90u0cZz4g
16. Decapitated „Organic Hallucinosis”
Mało kto podskoczy Voggowi i kolegom jeśli chodzi o realizację i wykon technicznego i energetycznego kawałka metalowego tortu. Wybraliśmy płytę „Organic Hallucinosis”, ostatnią z „Vitkiem” Kiełtyką. To 4 album chłopaków z Krosna i wszystko oczywiście na niebotycznym poziomie wykonawczym i fenomenalnym cugu songwriterskim, trwającym nieprzerwanie od założenia zespołu. Tak właśnie brzmiał metal w połowie pierwszej dekady XXI wieku.
17. Meshuggah „Obzen”
Absolutne szaleństwo i techniczno – rytmiczne ekstremum zostało doprowadzone do stadium jako takiej przewidywalności i ucywilizowania. W końcu da się tego słuchać bez bólu głowy spowodowanego nadmiarem bodźców. Nie brakuje jednak tej płycie spektakularności i finezji, typowej dla szwedów. Fakty jednak są takie, że tym albumem Meshuggah trafili pod strzechy i to bez większych kompromisów – każdy miłośnik technicznego metalu znajdzie tu kopalnię zagadek.
https://youtu.be/pYQl4GiChZg
18. Tool „Lateralus”
Wiele osób przyznaje, że gdy po raz pierwszy słuchało „Lateralus”, wpadało w osłupienie. Czasami zdarzało się to za kolejnym podejściem, bo genialne płyty tak mają, że odkrywa się je nie od razu. Pozornie proste, monotonne, motoryczne granie hipnotyzuje od pierwszych nut. Mamy tu mistrzostwo kompozycyjne, wybuchową dynamikę całej płyty na poziomie „ultimate” i głębię przekazu ubraną w nu-metalowe szaty. Piękny, epokowy gitarowy album.
19. Behemoth „The Satanist”
Oddajemy Bogu co boskie, a diabłu co diabelskie i „Satanista” jest właśnie po tej drugiej stronie, jest jedną z najlepszych emanacji ciemnej strony mocy we współczesnej muzyce metalowej. Album jest demoniczny i ikoniczny zarazem, demonstruje bardziej organiczną, uczciwą i osobistą (by nie powiedzieć wiwisekcyjną) stronę Nergala. Brzmi monumentalnie, wyprodukowany światowo i to wszystko po jego chorobie, ale także po celebryckich harcach z Dodą i Voice Of Poland.
20. Killswitch Engage „The End of Heartache”
Dla wielu jest to najwspanialszy album metalcore wszechczasów – taki ołtarzyk dla tego gatunku. Każdy kawałek mógłby być tu singlem katowanym przez jakieś metalurgicznie sformatowane stacje radiowe. Ktoś napisał „riff na riffie ułożone w stos sięgający nieba w każdym kolejnym utworze. A do tego te melodie wyśpiewywane przez Howarda Jonesa… Chyba faktycznie nie ma drugiego takiego albumu, który w połowie pierwszej dekady XXI wieku w taki sposób ożywiłby nu-metalową gałąź.
https://youtu.be/v-oEXnD0dmk