Tydzień temu minęła rocznica wydania trzeciej płyty The White Stripes „White Blood Cells”. W związku z tym Tyler Golsen z Faroutmagazine.co.uk postawił tezę, że ten album uratował całą muzykę rock and rollową. Przypomnijmy sobie zatem na czym polega jego fenomen i czy faktycznie rock and roll ledwo wówczas zipał.
Według autora artykułu, Jack i Meg White uratowali rocka and rolla ze śmietników w sklepach z używanymi rzeczami. Uratowali go przed dzikimi i nieszczęśliwymi krytykami popowymi, którzy na przełomie tysiącleci byli gotowi oficjalnie nazwać ten gatunek martwym. Zrobili to sami. Zrobili to bez fanfar i błysków fleszy.
Jack i Mag White uratowali rocka and rolla ze śmietników w sklepach z używanymi rzeczami. Uratowali go przed dzikimi i nieszczęśliwymi krytykami popowymi, którzy na przełomie tysiącleci byli gotowi oficjalnie nazwać ten gatunek martwym. Zrobili to sami. Zrobili to bez fanfar i błysków fleszy
W komunikacie prasowym towarzyszącym albumowi napisano wówczas: „W lutym 2001 roku Jack i Meg White wskoczyli do swojej niezawodnej furgonetki Dodge i udali się na południe do Easley-McCain Recording w Memphis w stanie Tennessee. Zainspirowani i zelektryzowani ostatnimi zagranicznymi trasami i coraz bardziej wściekłymi reakcjami na ich występy na żywo, The White Stripes po raz pierwszy nagrali album poza swoim rodzinnym miastem Detroit. Wywiady w tamtym czasie sprawiły, że Jack postulował, że płyta może rozciągnąć się do podwójnej długości LP i chociaż tak się nie stało, owoce zrodzone z sesji okazały się wyjątkowe w kanonie repertuaru zespołu”.

Pierwsze takty pierwszego utworu na płycie, czyli „Dead Leaves and the Dirty Ground” nie sugerowały jeszcze nic nowego, ale kiedy wchodzi gitara Jacka, staje się jasne, że ta płyta jest inna. Jest potężniejsza, głośniejsza i hałaśliwsza niż wszystkie kawałki The White Stripes, które powstały wcześniej. To był odważny manifest i choć powstał w o wiele lepszych warunkach technicznych niż dwa poprzednie albumy, okazało się, że jest jeszcze bardziej rewolucyjny, niezależny i autentyczny.
To był odważny manifest i choć powstał w o wiele lepszych warunkach technicznych niż dwa poprzednie albumy, okazało się, że jest jeszcze bardziej rewolucyjny, niezależny i autentyczny
Płyta wyprodukowana przez Douga Easleya brzmi dokładnie tak, jak powinien brzmieć przełomowy album undergroundowej kapeli: sound jest mocniejszy, bardziej ofensywny i surowy niż ich wcześniejsze studyjne dokonania, a z drugiej strony nie aż tak dopracowany, „wyprodukowany” by odstraszyć dotychczasowych fanów.
Jak podaje wspomniany serwis faroutmagazine.co.uk, „zwiększony budżet na nagrania i konfiguracja studia były niezbędnym krokiem naprzód, ponieważ poprzednie dwa wydawnictwa zespołu zostały nagrane szybko w ojczystym Detroit na kiepskim sprzęcie. Zespół zdecydował się zachować szybki proces nagrywania, ale przeszedł na 24-ścieżkową konsolę w profesjonalnym studiu nagraniowym, które obejmowało zarezerwowany czas na mastering.”

Oczywiście w 2001 roku rock and roll i rock w szczególności nie były aż tak zagrożone (dzięki m.in. The Strokes, Interpol, Franz Ferdinand, The Libertines, czy Arctic Monkeys), ale The White Stripes fundamentalnie zmienili sposób, w jaki świat postrzegał muzykę rockową – esencja rock and rolla, czyli granie surowe, autentyczne, bez bzdur i pozorów zostało właśnie wówczas ocalone i odświeżone przez The White Stripes.
Przypominamy, że ten przełomowy album ma dzisiaj swoją edycję deluxe – „White Blood Cells XX”, wydaną właśnie z okazji 20. rocznicy powstania. Znajdziemy tam dwa winyle (czerwony zawiera wersje demo, odrzuty z sesji oraz alternatywne miksy, biały to niepublikowany wcześniej koncert zespołu z września 2001 roku w Detroit’s Gold Dollar) oraz DVD z archiwalnym materiałem, prezentującym Jacka i Meg White pracujących nad płytą. Reedycja jest dostępna także w streamingu.