Naprawdę chciałem. Proszę mi wierzyć. Wiemy dobrze, jaka atmosfera towarzyszyła tegorocznemu festiwalowi… Przyznam szczerze, że trochę się szykowałem, żeby pociągnąć pasem, tak po całości i wszystko szło w tę stronę, jednak w trakcie oglądania (i słuchania) przeszło mi. Myślę sobie – po co? Poziom artystyczny festiwalu i tak przez ostatnie naście lat systematycznie mizerniał. A teraz, jak doszedł jeszcze do tego wszystkiego kontekst polityczny, to czara goryczy się przelała. Za dużo tego. Nie wiem, co musi się wydarzyć, żeby ta mętna atmosfera się oczyściła…
Jednak o Opolu będzie. Inaczej, niż zamierzałem, ale będzie.
Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu to właściwie całe moje życie. Odkąd sięgam pamięcią to już był i go oglądałem. W 1967 Katarzyna Sobczyk śpiewała Małego księcia (muz. Ryszard Poznakowski, sł. Krzysztof Dzikowski), rok później Jerzy Połomski Daj (muz. Jerzy Andrzej Marek, sł. Adam Kreczmar). Ta druga to jedna z piękniejszych męskich lirycznych polskich piosenek i do tego znakomicie zaśpiewana. Połomski to klasa! Miałem przyjemność z nim pracować, nawet jesteśmy po imieniu… Świetny facet, skromny i do tego totalny zawodowiec! Na tych dawnych festiwalach często mówiono o moim ojcu, czasem, jako dyrygent, pojawiał się na ekranie. Mijały lata. Gdy w 1985 roku zagrałem pierwszy raz z orkiestrą Wiesia Pieregorólki, rozpierała mnie duma. Później jeszcze kilka razy brałem udział. Ale oglądałem zawsze. To był barometr tego, co dzieje się w naszej piosence. I tak przez lata, aż zaczęło się to zmieniać, grzęznąć i gnuśnieć. Zdarzały się perełki, ale z roku na rok, niestety coraz rzadziej. To skutek wielu czynników i nie będę tu się wdawał…
I teraz mimo tego całego dymu, wiatru historii, politycznej zadymy, summa summarum jednak odbył się anno domini 2017 jubileuszowy koncert naszej narodowej artystki. To jest absolutny fenomen! O dziwo, nikt nie zarzuca jej, że w tej, delikatnie mówiąc, zmieniającej się aurze, cały czas, od pięćdziesięciu lat, płynie z wiatrem. Była wprawdzie w czerwcu tego roku mała próba zbojkotowania władzy, ale jakoś, jak widać, nie powiodła się i wszystko rozeszło się po kościach. I była feta na sto fajerek! Musiała być! O naszych narodowych skłonnościach do budowania pomników pisał Tadeusz Boy Żeleński – Brązownicy.
Chciałbym wyjaśnić jedną sprawę. Nie uwziąłem się na Marylę Rodowicz. Uważam ją za wielką artystkę. Gdy grałem we wspomnianym już big bandzie Pieregorólki, kilkakrotnie, również w Opolu, występowałem z Panią Marylą. Ona porywa tłumy. Na scenie jest prawdziwa, szczera i daje z siebie wszystko. I ludzie to widzą, słyszą i jej wierzą. I dobrze, tak ma być. Także tu wielki szacunek. A, że to nie mój muzyczny świat to zupełnie inna sprawa. Nie ma tam Arethy Franklin, Dianne Reeves, Stevie Wondera, Quincy Jonesa, Jamesa Ingrama, Herbiego Hancocka. Nie ma też West Side Story i Stevena Sondheima. Nic to. Nie wszystko wszędzie musi być i nie wszystko musi być dla wszystkich. Przeżyję, i ja i wiele innych osób…
I teraz będzie śmieszne. W trakcie tego koncertu Pani Maryli poszedł taki oto dialog prezenterów:
„Maria Szabłowska: Dotarła (Maryla Rodowicz) do Nowego Jorku, do słynnego Studia 54, gdzie się odbywał koncert Polish Extravaganza. Najlepsi polscy muzycy i artyści i wybitni amerykańscy muzycy.
Marcin Kusy: Zaraz, to tam John Scofield zagrał? Ten słynny guru jazzowy? Ten jazzowy Hendrix? Właśnie z Marylą Rodowicz?
Maria Szabłowska: No tak, z tym, że ona chciała go zwolnić, bo nie mógł sobie poradzić z solówką słowiańskiego walca Niech żyje bal i źle to grał, no ale przestraszył się, jak Maryla chciała go zwolnić i za drugim razem już było wszystko okey.” (Spisałem z nagranego programu.)
Jesteście Państwo w stanie w coś takiego uwierzyć? Myślałem, że mam halucynacje i, że muszę natychmiast zmienić leki… Na opolskim koncercie Maryli Rodowicz oberwało się Johnowi Scofieldowi.
Do tego jeszcze pan Kusy powiedział wyraźnie „Sconfield”. I przy okazji byliśmy świadkami zdefiniowania przez panią Szabłowską nowego gatunku – „słowiański walc”. Cechuje się on tym, że onegdaj nie potrafił go zagrać John Scofield. Tak z belferskiego obowiązku pomyślałem, że może by tak, szybko, korzystając z koneksji Pani Maryli z obecną władzą, wprowadzić Scofielda do podstawy programowej nauczania muzyki w szkołach? Niech żyje bal byłby przykładem jak Scofield nie umie grać, a jak umie, coś by się znalazło… Nawet sporo, hahaha… Filozofom się nie śniło.
A koncert New York Polish Extavaganza naprawdę się odbył – muzycy grali w klubie Studio 54 w 1986 roku. Poza Panią Marylą wystąpili w nim m.in.: Małgorzata Ostrowska, Urszula Dudziak, Czesław Niemen Andrzej Rosiewicz, Michał Urbaniak i George Benson (sic!). Muzycznie wodził rej Urbaniak i zaangażował do sekcji akompaniującej m.in. Scofielda… I po latach przyszła taka czkawka…
I wreszcie coś optymistycznego i to bardzo. Ostatniego dnia tegorocznego KFPP wystąpiła Edyta Górniak. Zaśpiewała trzy piosenki. Kasztany (muz. Zbigniew Korepta, sł. Krystyna Wodnicka), To nie ja byłam Ewą (muz. Stanisław Syrewicz, sł. Jacek Cygan) i… DZIWNY JEST TEN ŚWIAT! (wiadomo, czyje to).
Tak, proszę Państwa! Edyta pozamiatała! Rewelacja! Dwie pierwsze piosenki znakomicie. Była tam Aretha, Dianne, Stevie i inni wymienieni powyżej. Była tam cała tablica Mendelejewa współczesnej wokalistyki i tyle. A Dziwny jest ten świat zaśpiewała genialnie. Zmierzyła się z nią w niemal oryginalnej aranżacji. Mało kto odważyłby się to zrobić po Niemenie. A ona? Wszystko z taką emocją i takim głosem. Bez żadnych dziwactw i nadinterpretacji. Wszystko prosto do serc słuchaczy. Miałem łzy w oczach i „gęsią skórę” na rękach. Naprawdę.
I jest przesłanie. Piosenka Niemena cały czas aktualna. Tak jak wtedy, w 1967, władza nie zorientowała się z czym ma do czynienia i jak będzie zrozumiana jej treść. Tak i teraz CORAZ DZIWNIEJSZY JEST TEN ŚWIAT…
Mariusz Bogdanowicz