Niemal czterdziestomilionowy naród musiał spłodzić w swojej historii bardzo dużo gitarowej muzyki. Z różnych powodów wiele zespołów i nagrań odeszło w cień historii, nie zdobywając nigdy należnego im uznania – ani w czasie swojej aktywności, ani po jej zakończeniu. Zdecydowaliśmy się zatem zdmuchnąć kurz ze starych płyt i przywrócić pamięć o kilkudziesięciu albumach, które wyprzedzały swój czas lub były w jakiś sposób ważne, a niesłusznie popadły w zapomnienie.
Geisha Goner „Catching Broadness” (1992)

Początek lat dziewięćdziesiątych to jednocześnie pierwsze zalążki polskiej sceny metalowej w formie, jaką znamy dziś. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pierwsze szlify zdobywały Vader, Acid Drinkers czy Hunter, w Warszawie rodziła się grupa Geisha Goner. W jej skład weszli m.in. Maciej Taff i Paweł Zakrzewski, którzy wcześniej brali udział w nagraniu pierwszej demówki istniejącego do dziś thrashowego Testor (Taff stał się zresztą potem ważną częścią rodzimej sceny metalowej, będąc liderem cenionych Rootwater i Black River, a przez chwilę również Neolithic). Thrash był punktem wyjścia także dla Geishy Goner, ale na debiutanckim „Catching Broadness” już od pierwszych dźwięków wiadomo, że nic tu nie jest tradycyjne. Zespół śmiało urozmaicał i komplikował kompozycje, nie ujmując sobie jednak ciężaru. Muzykom pomagała techniczna biegłość, dzięki której łapali się w połamanych kompozycjach. Na pierwszym krążku kwintet atakował brawurowymi riffami i techniczną pracą sekcji rytmicznej (np. w „Necropolis”), szafował śmiałymi pauzami i zmianami metrum („The Fallen Race”), ale imponował także czystą muzykalnością („The Last Letter Catching Broad”), wyróżniając się jednocześnie o funkcjonujących z powodzeniem za oceanem Sadus czy Voivod lub Europejczyków z Coroner czy Mekong Delta, skupionych głównie na technice. „Catching Broadness” nie jest albumem łatwym (również dlatego, że – delikatnie mówiąc – nie jest to płyta najlepiej zarejestrowana), ale dla fanów technicznych metalowych wygibasów powinna być ciekawym kąskiem. Był to zresztą świetny wstęp do progresywnego thrashu, jaki Geisha Goner zaprezentowali na kolejnym krążku „Hunting for Human”, ale jemu przyjrzymy się kiedy indziej.
Album miał swoją premierę 22 kwietnia 1992 i został wydany przez Carnage Records, pierwotnie na kasecie, potem na CD. Wznowienie wraz z bonusowymi utworami pochodzącymi z późniejszego demo „M.A.V.O.” ukazało się w 2002 roku nakładem Dywizji Kot. Albumy Geishy Goner w drugim obiegu osiągają dziś zawrotne ceny kilkuset złotych. Nie znajdziecie ich za to w sklepach, a nagrań też na próżno szukać w serwisach streamingowych.
https://www.youtube.com/watch?v=2TjdNtIFsmM
Human „Earth” (1993)

Konstanty Joriadis (widniejący gdzieniegdzie jako Kostek Yoriadis) to polski klawiszowiec i producent. Jako instrumentalista przewinął się przez kilka ważnych rodzimych zespołów, w żadnym jednak nie zapisał się jakoś specjalnie. Na jego barki trzeba jeszcze zrzucić zrobienie z rockowej Kasi Kowalskiej wokalistki popowej, ale także zespół Human i jego jedyną płytę „Earth”. Joriadis, będący motorem napędowym tego rockowego kwartetu, wymyślił sobie ten zespół naprawdę dobrze. Zebrał do kupy świetnych instrumentalistów, sam zagrał na klawiszach, wyprodukował album i na nim zaśpiewał – i zrobił to naprawdę fajnie.
„Earth” to zbiór dziesięciu brawurowych piosenek hardrockowych (do późniejszego wydania dołączony został w charakterze bonus tracka singiel „Słońce moje”), które z jednej strony wciągały i dawały słuchaczowi poczucie luzu, z drugiej – pokazywały pełne spektrum możliwości muzyków. Długie solówki, odważne przejścia rytmiczne, mocno prący do przodu bas i ciekawy głos Kostka dawały świetne rezultaty. Zespół zresztą nie miał zamiaru nikomu się kłaniać i urozmaicał swoje utwory na przeróżne sposoby. Riffy i brzmienie nawiązywało śmiało do lat dziewięćdziesiątych w światowym rocku – kto chce, będzie mógł skojarzyć poszczególne momenty z Helmet, Faith No More, Living Colour albo jakimkolwiek popularnym rockowym zespołem z tamtych czasów, bo i Human mógł śmiało stanąć obok nich. Zespół miał wszystko – przebojowy, a jednocześnie dobry artystycznie materiał, zapał i chłonną publiczność. W jego chórkach kariery zaczynały Kasia Kowalska, Edyta Bartosiewicz i Kayah. Rozpadł się jednak po niespełna dwóch latach funkcjonowania. Joriadis podjął próbę reaktywacji Human już w drugiej dekadzie XXI wieku, lecz nieudaną. „Earth” jest jednak dostępny w sprzedaży (bez problemu można go nabyć w Internecie w dobrej cenie) i na serwisach stramingowych. Warto odpalić.
https://www.youtube.com/watch?v=-5rTtFdWvuk&list=PL8KDVEzPBsyC0LEvDy0vjhEcfoeTW26tn
Luna Negra – „Soundproof demo” (2009)

Niech was nie zmyli to „demo” w tytule – krążek to ponad pół godziny czystego, pustynnego stonera. W zasadzie można powiedzieć, że panowie z Luna Negra grali stoner, zanim to stało się modne. Choć sama muzyka, jaka znalazła się na „Soundproof”, to absolutnie nic oryginalnego, to trzeba powiedzieć sobie jasno – to enigmatyczne trio było jednym z pierwszych świadomych stonerowych tworów w kraju. Ich instrumentalny rock czerpie pełnymi garściami z Kyuss, a duszne brzmienie tego demo dla odmiany zadziałało na plus utworów. Panowie przedkładali jakość riffu i specyficznego groove’u nad komplikację aranżacji, co powodowało, że ich kawałki nabierały bezpośredniości. Takich numerów jak „Tornado” czy przywodzący na myśl Karma to Burn „Canyon Diablo” do dziś słucha się naprawdę dobrze. Każdy instrument miał tu swoje miejsce, gitara i bas były idealnie zbalansowane, bo każda ścieżka pełniła ważną rolę w budowaniu pustynnego klimatu. Kiedy Luna Negra debiutowała tym krążkiem, wielu domorosłych recenzentów utyskiwało, że jak to, że bez wokalu to nie ma sensu, że nikt się taką muzyką nie zainteresuje. Nie wiem, jakie były losy Luna Negra, ale „Soundproof demo” do dziś może stanowić punkt wyjścia dla kolejnych rodzimych fascynatów fuzza i pustyni. Powinni oni zwrócić uwagę przede wszystkim na to, że przy ograniczonych do minimum środkach dźwiękowych Luna Negra budowali naprawdę ciekawe, charakterystyczne, a jednocześnie nieprzekombinowane kompozycje. Potrafili dzięki temu utrzymać uwagę słuchacza i nie potrzebowali do tego wielkich aranżacyjnych czy technicznych sztuczek – wystarczały im najprostsze fale dźwiękowe. Luna Negra pokazywali kawał wyobraźni i swoim „Soundproof demo” wyznaczali pewną klarowną ścieżkę dla kolejnych stonerowców.
„Soundproof demo”, jak zapewne się domyślacie, zespół wydał sam, dlatego nie liczcie na jakieś wznowienia czy serwisy streamingowe. Po prostu pogrzebcie w sieci.
Ankh „Ankh” (1994)

Trudno było sklasyfikować Ankh. Zespół w swoim czasie miał naprawdę spore grono fanów, co nie powinno zresztą dziwić. Tworzył muzykę nietuzinkową, a jednocześnie charakterystyczną i oryginalną. Świetnie wpisał się w tworzącą się w latach dziewięćdziesiątych scenę muzyki niezależnej. Z tego powodu został po nim wyraźny ślad, między innymi w postaci kilku albumów wciąż dostępnych w sprzedaży internetowej, czy kontynuującego swoją nietypową karierę skrzypka Michała Jelonka.
Na swoim debiucie, wydanym przez Mega Czad i Metal Mind, Ankh zaprezentował chyba po raz pierwszy na polskiej ziemi połączenie muzyki rockowej z poważną, a czasami ze słowiańskim folkiem za pośrednictwem Jelonkowych skrzypiec. Na „Ankh” ładnie i bezszwowo łączyły się różne konwencje. Na rytmicznej podstawie z dość mocno brzmiącym basem, charakterystycznej zresztą dla lat dziewięćdziesiątych, szalały gitary – na zmianę grając riffy i jakieś zwariowane zagrywki – i skrzypce, które były elementem zdecydowanie wprowadzającym do tego miksu melodie, czasami podchwytywane przez partie gitary solowej. Ankh nie bali się muzyki poważnej, podchodząc a to do „Czterech pór roku” Vivaldiego, a to do „24” Paganiniego, nie bali się też brać za bary z poważnymi tekstami Dantego Alighieri czy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Ich muzyka potrafiła być poważna, potrafiła mieć też pazur, ale kiedy chciała, stawała się frywolna. Zespół dowolnie żonglował emocjami – od podniosłego klimatu poezji śpiewanej dreptał do hardrocka, stamtąd do folku, a kończył wycieczkę w atmosferze niemalże gotyckiego utworu „Brama”. Album jest też zamkniętą, zwartą całością i ma przemyślaną formę. Nawet dziś, w dobie zespołów progresywnych tylko z nazwy, bo większość z nich robi to samo, „Ankh” robi wrażenie kolorystyczną różnorodnością.
Sunrise „Generation of Sleepwalkers” (1998)

Druga połowa lat dziewięćdziesiątych nie była dobrym momentem dla muzyki metalowej, ale właśnie w tym czasie pewien kwintet z Ostrowca Świętokrzyskiego wytyczał nową ścieżkę. Sunrise nagrali dwie płyty długogrające (to pojęcie trochę na wyrost – „Generation of Sleepwalkers” trwa 27 minut) w odstępie sześciu lat. Oba te krążki, które przedzielały dwie epki i split z belgijskim Liar, są od siebie inne, oba są jednakowoż bardzo ciekawe. W „Generation of Sleepwalkers” zderzać się wydają dwie szkoły – klasyczna szwedzka szkoła death metalu spod znaku Grave czy Dismember oraz szkoła hardcore’a rodem ze Stanów Zjednoczonych. W ten właśnie sposób Sunrise stali się wraz z Frontside pierwszymi polskimi zespołami metalcore. „Generation” to jeszcze jednak przewaga potężnych riffów i przesterowanego brzmienia. Pewnie, można coś tam tej płycie zarzucić – że wokale nie brzmią może tak, jak powinny, że jakość nagrania nie ta. Niemniej jednak siła tych kilku kompozycji i wściekłość jaka z nich biła, były w tamtym czasie niezrównane. Zespół walnie przyczynił się do rozwoju zarówno ekstremalnej muzyki metalowej, jak i sceny HC w kraju, będąc także świetnym łącznikiem. Schedę po nim, z mniejszym lub większym skutkiem, próbowało przejąć kilka zespołów, m.in. Hedfirst (zresztą nieprzypadkowo w 2005 roku odbyła się trasa Metal Union Road Tour, na której obok tychże kapel wystąpiły jeszcze Face of Reality oraz wspomniany Frontside).
Warto odnotować, że w Sunrise na perkusji grał Arek Lerch, ceniony dziennikarz muzyczny, ale także muzyk, który pojawiał się w kilku ciekawych zespołach, a obecnie kontynuuje karierę w świetnym So Slow, wspólnie zresztą z gitarzystą Sunrise Danielem Kryjem.
Pojedyncze sztuki krążków z dyskografii Sunrise co i rusz pojawiają się na portalach aukcyjnych, rzecz jasna najczęściej z drugiej ręki. Przy odpowiedniej dozie cierpliwości można uzupełnić płytotekę. Próżno szukać nagrań grupy w serwisach streamingowych. Cały materiał z „Generation of Sleepwalkers” znalazł się natomiast na poświęconej Sunrise kompilacji „Cursed Not Alone” z 2006 roku, którą ponadto uzupełniły utwory z EP-ki „Child of Eternity”.
https://www.youtube.com/watch?v=Ci1ir2loHcg
Zakup magazyn z tekstem tutaj.