Jeśli wśród czytelników „Top Guitar” jest ktoś, kto nie słyszał o Whitesnake, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości. David Coverdale zawsze dbał, by zatrudniać najlepszych z najlepszych. Jednym z tych best of the best „wioślarzy” był i jest Holender Adrian Vandenberg. W pewnym sensie odpowiadał za największe komercyjne sukcesy grupy. Życie jednak płata różne figle i Vandenberg przeżył traumę związaną z muzykowaniem. Wyszedł z niej zwycięsko i… w dużym skrócie… W roku 2020 powraca z nowa płytą pod niepokojącym tytułem „2020”. Resztę opowie on sam.
(Adrian Vandenberg w rozmowie z redaktorem Dawidem Brykalskim)
Dawid Brykalski: Cześć Adrian, cieszę się, że mogę z tobą rozmawiać. Miałem okazję widzieć twój występ na trasie z Whitesnake w 1997 r. w Katowicach. Graliście wtedy promując płytę „Restless Heart”.
Adrian Vandenberg: Cześć, Dawid, również się cieszę, że dzięki tobie pojawię się w „Top Guitar”. Oczywiście, pamiętam tę trasę i występ. Polska publiczność była niesamowita! To chyba był czas, kiedy jeszcze nie docierało do was zbyt wiele zachodnich zespołów. Wtedy już od dawna chcieliśmy wystąpić w Polsce z Whitesnake i udało się. Wspaniałe wspomnienia.
Ale musisz wiedzieć, że zawsze ciepło myślałem i myślę o Polsce. Kiedy miałem czternaście lat i zaczynałem moją przygodę z muzyką, w pewnym duńskim magazynie przeczytałem artykuł o zespołach grających w Polsce, w polskich klubach i na polskich festiwalach. Artyści zawsze mówili o was i waszym kraju przychylnie, więc stąd i ja chciałem u was zagrać. Byłem ciekaw Polski i wiedziałem, że bardzo interesujecie się muzyką rockową.

DB: Pozostała tak do dziś. Właśnie ukazała się twoja nowa płyta. Czy planujecie koncerty w Europie? Może dotrzecie również do Polski?
Adrian Vandenberg: Tak, oczywiście, planujemy, a raczej planowaliśmy występy. Niestety, jak wszystkim, tak i nasze plany koncertowe pokrzyżowały problemy, jakie stworzyła epidemia. Wszystko przekładamy na rok 2021. Chcieliśmy również zagrać w Polsce. Mamy jednak zamiar za tydzień wystartować z trasą w Holandii (rozmawiamy w połowie maja – przypis DB) i następnie dotrzeć w Europie do miejsc, gdzie będzie to możliwe. Wiem, że mamy fanów w Polsce i nie ma powodu, byśmy u was nie zagrali. Bądźmy dobrej myśli, może jeszcze wszystko się uda.
Chciałem mieć w zespole świetnych muzyków, głodnych sukcesu, silnie zmotywowanych. Pragnąłem, by nowa odsłona Vandenberg Band była dla wszystkich zaskoczeniem.
DB: Byłoby wspaniale znów zobaczyć i posłuchać cię na żywo. Czy nie obawiasz się jednak, że tytuł twojej nowej płyty – „2020” – może budzić nie tylko pozytywne skojarzenia?
Adrian Vandenberg: Można na to spojrzeć na dwa sposoby. W przyszłości ludzie będą mieli wspaniałe wspomnienia dotyczące tego roku. Zarazem jest to bardzo ważny rok. Wiele się dzieje, wiele już się wydarzyło. Coś takiego w naszej historii wcześniej nie miało miejsca. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie zmienić tytułu płyty, ale nie… Zostaje jak jest. Mimo tego, że większość osób z pewnością nie jest zadowolona z zamknięcia w domach, nikt przecież nie chce złapać tego wirusa. Stanęło na tym, że taki tytuł zostaje. On dobrze wygląda: dwa, zero, dwa, zero. I jest też łatwy do zidentyfikowania. A na tym mi zależało. Chcę, by było jasne, że to nowy album Vandenberg Band, a nie „best of”, bootleg, składanka wczesnych nagrań, czy cokolwiek innego. Nadeszła jednak epidemia i dodała nowego posmaku dla tej cyfry. Nie należy jednak patrzeć na to tylko poprzez pryzmat złych wydarzeń.

DB: Nowy album, nowy zespół. A w nim wokalista Ronnie Romero. To wspaniały artysta, jestem bardzo ciekaw, czemu wybrałeś właśnie jego? Czasem, słuchając go, myślę, że Romero to nieślubne dziecko Ronnie Jamesa Dio.
Adrian Vandenberg: Tak, Masz rację! Uwielbiam go, ponieważ jest niebywale wszechstronnym wokalistą. Czasem brzmi jak Dio, czasem trochę jak Coverdale, potrafi śpiewać jak Steve Perry. Ronnie ma te wszystkie składniki, których potrzebowałem.
Jego głos zawiera tyle różnych barw, że jak tylko usłyszałem go pierwszy raz, chciałem z nim pracować. Grając z Moonkings szukałem jakieś odmiany, chciałem znów grać trochę ciężej. Coś w stylu mojego pierwszego zespołu Teaser… Chciałem poszerzyć moje muzyczne horyzonty, grać szybciej, grać tak, by było więcej dźwięków i wszystkiego, co sprawia, że hard rock jest ciekawy. Moonkings był zespołem bluesowo-rockowym, z niewielką domieszką metalu, czy też heavy metalowych riffów, a ja chciałem sięgnąć głębiej i zagrać ciężej. Powiedziałem to mojemu menedżerowi, ten odparł: „dlaczego po prostu nie powrócisz do grania jako Vandenberg Band?”. Początkowo nie byłem do tego przekonany. Sądziłem, że może to być odebrane jako ruch nostalgiczny.
Przemyślałem to jednak i doszedłem do wniosku, że to może się udać, jeśli znajdę jakiegoś niezwykłego wokalistę, by wspólnie popracować nad utworami i powstaniem zespołu koncertowego. Znałem Romero z jego występów z Rainbow, wiedziałem też, że jeśli czas mu pozwala chętnie udziela się w innych projektach. Skontaktowałem się z nim i wyjaśniałem o co mi chodzi. Chciałem mieć w zespole świetnych muzyków, głodnych sukcesu, silnie zmotywowanych. Pragnąłem, by nowa odsłona Vandenberg Band była dla wszystkich zaskoczeniem. Często, kiedy wskrzesza się stare zespoły brakuje w nich rockowego ognia. Chciałem nowego, dynamicznego zespołu, a nie paczki ludzi sprzed trzydziestu lat. Nie chcę taki być, nie chcę grać jak na automatycznym pilocie, który mechanicznie wykona stare numery.
Czasem jesteś w trudnej sytuacji, kłopoty cię otaczają, a „shit” lata wszędzie wokół, wtedy czujesz, że jesteś w środku „shitstorm”. Bardzo silne słowo i kiedy je poznałem, postanowiłem, że kiedyś napiszę utwór, w którym je wykorzystam.
Oprócz Romero dokoptowałem więc świetnego basistę – Randy van der Elseni oraz perkusistę – Koen Herfst. Ten pierwszy grał między innymi z Tank, a Koen jest określany, nazywany i wybierany jako „Najlepszy Perkusista w Holandii”. Grał z Doro, Anneke van Giersbergen, Epicą i Bobby Kimbalem z Toto. Obydwaj muzycy mają ogromne doświadczenie, lecz nie stracili młodzieńczej energii. Do tego składu, do nagrań na płycie, udało mi się jeszcze zaprosić do dwóch utworów gości: basistę – Rudy Sarzo (Whitesnake, Ozzy Osbourne, Quiet Riot, Dio, Queensryche – przypis DB) i perkusistę – Brian Tichy (Whitesnake, Ozzy Osbourne, Foreigner, Billy Idol – przypis DB).

DB: Na nowej płycie znalazło się nagranie, które uważam za nieco dziwne. Mam na myśli „Shitstorm”.
Adrian Vandenberg: Poznałem, przeczytałem to słowo gdzieś, nie pamiętam gdzie i rozbawiło mnie. To bardzo dobre słowo. Perfekcyjnie określa pewne sytuacje. Czasem jesteś w trudnej sytuacji, kłopoty cię otaczają, a „shit” lata wszędzie wokół, wtedy czujesz, że jesteś w środku „shitstorm”. Bardzo silne słowo i kiedy je poznałem, postanowiłem, że kiedyś napiszę utwór, w którym je wykorzystam. „Shitstorm” to również zabawne słowo z tego powodu, że w USA ludzie wciąż używają wulgarnego języka: „fuck this!, fuck you! fuck that! you’re fuckin’ asshole!”. Amerykanie są pod tym względem bardzo ordynarni. Ale z drugiej strony, kiedy mają napisać takie słowo jak „shit”, to już boją się tego robić. Więc jest śmiesznie, bo amerykańskie gazety nie piszą w recenzjach słowa „shit” tylko „s**t”.
Na pierwszej płycie „Vandenberg” (1982 r. – przypis DB) była piosenka „Wait”. Tam jest taka linijka tekstu: „Wait, wait, wait, ’til the shit hits the fan”. „Fan” nie oznacza tu osoby, lecz wentylator. Kiedy „shit” wpada w wentylator po chwili wszystko i wszyscy są nim ubrudzeni. Spotkałem się kiedyś z tym zwrotem, spodobał mi się i użyłem go w piosence. Kiedy podbiliśmy amerykańskie stacje radiowe piosenką „Burning Heart”, w wywiadach bardzo często, pytając o piosenkę „Wait” puszczano te zabawne piknięcia przy słowie „shit”. To było dla mnie dziwne. Słowo, które wszyscy powszechnie używają nagle przestaje istnieć. Ludzie boją się wypowiedzieć lub napisać je publicznie.
DB: Na „2020” nagraliście ponownie chyba największy przebój – właśnie „Burning Heart”. Skąd taka decyzja, skoro chciałeś uniknąć ckliwego sentymentalizmu?
Adrian Vandenberg: Początkowo nie byłem przekonany do tego pomysłu… Cztery miesiące temu wytwórnia zaczęła ustalać z nami materiały prasowe i pierwszy singiel. Mój menedżer powiedział, że musimy pomyśleć o czymś nadzwyczajnym, czymś naprawdę mocnym, by przypomnieć, jaką muzykę gra Vandenberg Band. Zabawne, bo nie mieliśmy jeszcze gotowej całej płyty. Wtedy przypomniałem sobie, że rok temu nagrałem gitary, bas i perkusję do nowej wersji „Burning Heart”, więc wszystko co powinienem zrobić to polecieć do Madrytu, do Ronnie Romero, by nagrać jego śpiew. Zrobiliśmy to i dołączyliśmy do pierwszych materiałów prasowych. Kiedy już skończyliśmy prace nad płytą, wytwórnia spytała: „czemu nie dołączycie „Burning Heart”?
Ta ballada zyskała przecież bardzo dobre przyjęcie”. Przemyśleliśmy to, naradziliśmy się i uznaliśmy, że to nie jest zły pomysł. Dołączamy „Burning Heart” do płyty, bo to dobre połączenie między płytą „2020”, a moim pierwszym albumem z 1982 r. W tamtym okresie właśnie ta ballada dała nam możliwość zagrania trasy w USA, Japonii, Skandynawii. Posłuchałem nowej wersji kilka razy i myślę, że to był dobry pomysł. Teraz „Burning Heart” nie brzmi jak coś przeterminowanego.