DB: A czym jest muzyka dla ciebie?
Adrian Vandenberg: Kiedy jestem w domu, gram najprzeróżniejsze gatunki muzyki: blues, metal, jazz, rock, muzykę klasyczną, muzykę nazywaną „cygańską”, heavy, hard. Wszystko zależy od mojego nastroju. Często sięgam po muzykę, jaką nagrywałem z Vandenberg Band i Whitesnake. Również w domu słucham najprzeróżniejszych gatunków muzyki. Wszystko zależy od tego, na co mam ochotę, jaki mam humor lub czego chcę się nauczyć, przećwiczyć. Kiedy byłem dzieckiem słuchałem dużo muzyki klasycznej. Moja siostra i tata to klasycznie wykształceni pianiści. Często grali w domu, więc to gdzieś we mnie tkwi, żyje. Było dla mnie zupełnie naturalnym, by włączyć elementy z klasyki do mojego stylu grania na gitarze. Dorastałem z tym.
Teraz, kiedy znów mieszkam w domu z rodzeństwem i rodzicami, najchętniej gram kawałki Jimi Hendrixa, Cream, Deep Purple, Free, Led Zeppelin… Kiedy zaczynałem z Vandenberg Band wszystkie te wpływy i inspiracje starałem się połączyć, wpleść w moje kompozycje. Zawsze chciałem, by moje utwory miały jak najwięcej różnych i różnorodnych wpływów. Takie podejście jest dla mnie całkowicie normalne, czuję jakby to zawsze do mnie należało.
DB: Teraz rozumiem czemu twoja gra, mimo że perfekcyjnie techniczna zawsze ma przestrzeń dla emocji.
Adrian Vandenberg: Dziękuję, cieszę się, że to słyszysz. Muzyka ma być właśnie przepełniona emocjami, nie może być bezduszna. Nie ważny jest styl, gatunek. Rock bądź klasyka – bez emocji tracą sens. Stają się tylko ćwiczeniem akrobaty. Melodia i emocje są u mnie na pierwszym miejscu, potem technika. Dla mnie technika jest tylko narzędziem, które ma pomóc w wyrażaniu siebie. Ritchie Blackmore, Brian May, Jeff Beck – to są moi ulubieńcy. Zawsze grają tak jakby każda nuta zagrana we właściwym momencie kosztowała ich wiele emocji, a to idzie, wchodzi w słuchaczy. Same umiejętności to o wiele za mało, by tak grać. Inaczej stajesz się tylko rzemieślnikiem, a to nic nie znaczy. Ludzie na ciebie popatrzą, posłuchają i wyjdą. Po trzydziestu sekundach publiczność może stracić zainteresowanie. A ja wolę, jeśli moje solówki są pewną opowieścią, historią w piosence.
DB: Więc nie zależy ci na bezdusznym cyrku, jaki proponuje na przykład Kiss?
Adrian Vandenberg: O nie, daleko mi do tego.
DB: Ale na „Live at the Donington” (2011 r.) gracie z Vai’em bardzo „cyrkowo”. Jednak mam wrażenie, że to on był wtedy showmanem, a ty zegarmistrzem. Z kolei Brian May, to raczej nie „opowiadacz”, to architekt…
Adrian Vandenberg: Tak, wiem co masz na myśli. To się bierze stąd, że aranże na jego partie są tak zrobione jak dla orkiestry. Pamiętam jak pierwszy raz w życiu usłyszałem solo do „Killer Queen”, to mnie „powaliło”. Nadal jest to dla mnie solo wszech czasów, nie ma lepszego. Brian potrafi też grać emocjonalnie, na pewno słyszałeś jakieś wykonanie na żywo „Love of my life”. Delikatnie, dźwiękiem który jakby płacze. Czasem tak gra Jeff Beck, ale on jest z innej planety. Posługuje się jakiś swoim, niepowtarzalnym językiem. Nikt nie brzmi i nie gra jak Jeff. Tajemnica May’a leży też w jego unikatowej gitarze. Ona jest jak jego głos, może być agresywna, spokojna. Może wyrazić cokolwiek Brian zechciałby wyrazić. Jest tylu wspaniałych gitarzystów…
Jednak dla mnie wciąż pozostaje najważniejsze, by była w ich grze dusza. Coś, co dotknie twojego i mojego serca. Bez tego elementu pozostaje tylko obojętność. Szanuję gitarzystów „technicznych”, oni również ciężko pracują. Ale to, co jest najciekawsze w muzyce to fakt, że z każdym możesz rozmawiać godzinami i możecie mieć różne zdanie. Możecie inaczej odbierać emocje płynące z samej gry i tworzonej muzyki. Jedni dbają o taki element, drudzy o inny. Keith Richards nie dba o nic. A też jest świetnym gitarzystą.
Na początku lat 80. kupiłem Gibson Les Paul Heriatge (…) Sprzedałem prawie wszystkie inne instrumenty, by kupić mój własny egzemplarz.
Coś, co mnie również zawsze bawi, to te plebiscyty o „najlepszego gitarzystę”. Ktoś taki przecież nie istnieje! Możesz porównać styl, emocje, jakie w tobie budzi dana piosenka, solówka, klimat? Mogę więc powiedzieć – ten facet jest dla mnie najlepszym gitarzystą na świecie, a ty powiesz – ok, dla mnie ten. I to jest w porządku, każdy ma swoje zdanie, kieruje się swoją wrażliwością. Nie ma olimpiady, która wyłoni kogoś w kategorii „najlepszy gitarzysta”.
DB: Przepraszam Adrian, ale wziąłem do ręki i włączyłem „Restless Heart”… Co a płyta! David śpiewa jak natchniony, wspaniałe kompozycje i teraz lepiej rozumiem co i jak ty na niej grasz. Po prostu opowiadasz swoją grą te historie złamanych sercach, rozstaniach, dopowiadasz nowe wątki do danych piosenek.
Adrian Vandenberg: Dzięki, cieszę się, że lubisz tę płytę. Rzeczywiście na niej starałem się by być kimś, kto opowiada historie. Moje solo ma „opowiadać” to, co zawiera utwór. Kiedy dorastałem słuchałem dużo Jimi Hendrixa, nadal uwielbiam sola z „Wind Cries Mary” albo „Little Wing”. W tych piosenkach jest tyle emocji, zawsze mnie poruszają. Jimi zrobił to po swojemu, nie spieszył się, grał swoim brzmieniem. On i Jeff Beck nie skupiają się na szybkości czy technice, szukają takich dźwięków, które będą współgrać z piosenką. To zawsze mnie porusza. Steve Ray Vaughan również miał świetną technikę, ale nie korzystał z niej, by się popisywać. On również nagrał swoją wersję „Little Wing”, zrobił to kompletnie inaczej niż Jimi, ale jego wersja jest również wspaniała. Mam wrażenie, że właśnie tam zaklął swoją artystyczną duszę.
DB: W czasie promocji „Restless Heart” graliście z Davidem kilka koncertów akustycznych. Z jednego z nich ukazała się płyta „Starkers in Tokyo” (1997 r.). Tylko ty i Coverdale. To jest muzyczna magia. Jak dziś wspominasz te mini koncerty?
Adrian Vandenberg: Z moim pierwszym zespołem „Teaser” zawsze graliśmy sporo numerów akustycznych. To jest zupełnie inna dynamika grania. Zawsze lubiłem tak grać. W jednym momencie pojawiają się w mojej głowie zupełnie inne pomysły niż grając na gitarze elektrycznej. Te koncerty były częścią promocji, to były tylko koncerty dla stacji radiowych, z ograniczoną ilością widzów. Przyjęcie było wszędzie rewelacyjne, my również czuliśmy się z tym wspaniale. Ponieważ to było transmitowane, powstały bootlegi. Więc postanowiliśmy wejść do małego studia, zaprosić kilku przyjaciół i nagrać ten materiał na żywo. Tamte nagrania radiowe nie są doskonałe, ponieważ radiowcy nie zawsze wiedzieli co się wydarzy i nie umieli szybko zareagować na naszą muzykę. Początkowo myśleli, że wystąpi ten cały „hałaśliwy” Whitesnake, a tu tylko ja i David. Czasem on śpiewał zbyt głośno, ja grałem kompletnie inaczej, dlatego woleliśmy wydać to oficjalnie i mieć kontrolę nad jakością nagranego materiału. Bootlegi więc krążyły wśród ludzi, a my wydaliśmy płytę, która chyba do dziś nie jest zbyt znana.
Zabawna rzecz o tej płycie jest taka, że kiedy poznałem Ronnie Romero, opowiedział mi, że zaczął w ogóle śpiewać ponieważ usłyszał „Starkers in Tokyo”. I najlepsze jest to, że on w ogóle nie wiedział, jak gra „prawdziwy” Whitesnake. Kiedy usłyszał „Starkers…” postanowił śpiewać dokładnie tak jak David. Trochę komiczne, lecz nadal potrafi go doskonale naśladować z tej płyty. Chyba wyobrażasz sobie jak bardzo byłem zaskoczony. Głos Romero brzmi jak Romero, ale on naprawdę nauczył się z tej płyty intonacji, emocji, po prostu śpiewać jak Coverdale. Tak zaczął śpiewać i dzięki tej płycie wiele się nauczył.
DB: Na „Starkers…” jest taki fragment, kiedy David zaskoczony przez ciebie mówi: „co za utwór! dlaczego nie zaczęliśmy od niego?!” i obaj się śmiejecie.
Adrian Vandenberg: Wiem o czym mówisz, obaj byliśmy zaskoczeni. Zawsze była między nami dobra chemia. Nadal jesteśmy przyjaciółmi. A znamy się już tyle lat… Pierwszy raz David zaprosił mnie do zespołu w 1982 r, ale dołączyłem dopiero w 1986 r. Zawsze byliśmy i jesteśmy w kontakcie.
DB: Wybacz, że tak przeciągnąłem wywiad, ale skoro czas nas nie gonił, przyznam, że zbyt lubię to robić i mogąc cię wypytać o wszystko, co chciałem wiedzieć, chciałem skorzystać z okazji.
Adrian Vandenberg: Doskonale cię rozumiem, ja także uwielbiam moją robotę, nie mógłbym żyć bez grania.
DB: Dla naszych czytelników będzie ważne, z jakich instrumentów korzystasz?
Adrian Vandenberg: Mam między 25-30 instrumentów. Miałem więcej, ale zdecydowałem się je sprzedać, bo to było nienormalne. I tak gram na kilku ulubionych gitarach. Myślę, że każdy gitarzysta ma podobny problem. Widzimy nowy instrument i zaraz chcemy go mieć, wypróbować, sprawdzić. A potem i tak wraca się do tych ulubionych. Na początku lat 80. kupiłem Gibson Les Paul Heriatge. To było wtedy, kiedy po raz pierwszy Gibson wznowił produkcję tych klasycznych instrumentów. To nie były tanie gitary, a ich ilość była ściśle limitowana. Sprzedałem prawie wszystkie inne, by kupić mój własny egzemplarz. Wszystkie płyty Vandenberg Band, w tym najnowszą, nagrałem wyłącznie na tej gitarze. Zawsze biorą ją na koncerty, czasem używam innych modeli: Les Paul, Stratocastera, mój własny, zaprojektowany dla mnie instrument, kilka akustycznych, ale nie ma lepszej gitary niż ten Gibson. Dorastałem razem nią. Jest dla mnie niczym moja najlepsza dziewczyna. Kilka moich partnerek było o nią zazdrosne. A fanki piszą o tym na fejsie, bo czasem zwracam do gitary jak do dziewczyny.
DB: Bardzo ci dziękuję za rozmowę, mam nadzieję, że wkrótce będziemy mieli okazję się spotkać.
Adrian Vandenberg: Tak, byłoby świetnie! Jeśli nie uda nam się dotrzeć do Polski, daj znać. Zapraszam cię również do Holandii, będziesz naszym gościem na koncercie. Będzie mi bardzo miło. Z przyjemnością uścisnę rękę i mam nadzieję, że długo, długo porozmawiamy o muzyce.
Wierzę, że wszystko dobrze się ułoży, niebawem ruszymy w trasę. Pozdrów wszystkich fanów w Polsce. Naprawdę bardzo chcemy dla was zagrać.
Rozmawiał: Dawid Brykalski
Zdjęcia: Stefan Schipper, Alex Solca, Karina Wells