Trudno jest przedstawić i uczcić taką personę, jak Chris Cornell. Zasłynął nie tylko jako wokalista o głosie, który potrafi przecinać powietrze, i niebanalnym poczuciu melodii, ale także jako znakomity autor piosenek, które poruszały, zmuszały do wysiłku, a czasami po prostu wpadały w ucho. Śmierć Chrisa Cornella była tyleż niespodziewana co miażdżąca dla muzyki rockowej. Przywołajmy kilka ważnych utworów z jego kariery.
Cokolwiek nagrał, było warte uwagi. Nawet jego jednorazowy odskok od ogólnie pojętego rocka w postaci albumu „Scream”, nagranego z hiphopowym producentem Timbalandem, jest ciekawy. My jednak skłonimy się przed Chrisem Cornellem, przedstawiając jego kilka najwybitniejszych naszym zdaniem osiągnięć na polu muzyki rockowej, mają jednocześnie na uwadze, że każdy jego fan ma własne, subiektywne podejście do jego twórczości.
Soundgarden – „Screaming Life” (1987)
Trzeszczące gitary, pulsujący bas i nieco punkowe nastawienie, choć w kompozycjach doszukać można się było prędzej inspiracji Black Sabbath czy Led Zeppelin. Chris Cornell na debiutanckim minialbumie „Screaming Life” jest już zaskakująco świetnym technicznie wokalistą. Śpiewa okrągłym głosem, pozwalając sobie ślizgać się po dźwiękach. Czasami pokazuje pazur i lekką gardłową chrypę. Wspina się po skali na niebotyczne wysokości, jak gdyby nigdy nic. Zespół z takim wokalistą nie mógł przejść niezauważony.
Soundgarden – „Ultraomega OK” (1988)
Jeśli pierwsza płyta długogrająca otwierana jest takim numerem jak „Flower”, to kariera automatycznie stoi otworem. Choć sami muzycy Soundgarden nie byli zadowoleni z brzmienia albumu, to „Ultraomega OK” przyniosła ciężkie, psychodeliczne granie, pełne Cornellowego legato i przeciąganych w nieskończoność samogłosek. Być może na tej właśnie płycie Chris Cornell był najbardziej heavymetalowym wokalistą w swojej karierze. Brzmiał brudno, wydawałoby się, że śpiewa niedbale, a jednocześnie jego partie były dopracowane i zaskakujące. Wraz z premierą albumu świat poznał głos, który unosił się nad rockiem przez kolejne trzy dekady.
Temple of the Dog – „Temple of the Dog” (1991)
Śmierć Andy’ego Wooda, wokalisty Mother Love Bone i bliskiego przyjaciela Cornella, wywołała u tego ostatniego traumę. Temple of the Dog było dla niego formą katharsis. Chris sam napisał większość materiału, a w nagraniach wzięła udział śmietanka sceny grunge ówczesnego Seattle. Owocem tej pracy był album „Temple of the Dog”, pełen z jednej strony poruszających powerballad, jak „Say Hello 2 Heaeven” czy „Hunger Strike”, w których tylko głos Cornella jest ostrzejszy i bardziej emocjonalny niż gitary. Majstersztyk i popis geniuszu Cornella.
Soundgarden – „Badmotorfinger” (1991)
Dowodzeni przez Cornella Soundgarden wracają z brzmiącym nisko i ciężko „Badmotorfinger”, penetrując nowe rejony. Chris Cornell po raz pierwszy tak wyraźnie mruga do masowego odbiorcy, choć jego głos niesiony przesterowanym groove’em w takich utworach jak „Outshined” wydaje się szalenie niebezpieczny. Wielki sukces Soundgarden wiązał się także z uznaniem Cornella za znakomitego tekściarza, który potrafi w prostych metaforach wyrazić złożone stany emocjonalne. Soundgarden są na „Badmotorfinger” zaskakująco progresywni – nie dość, że roi się tu od nietypowych przykładów metrum, to jeszcze w studiu w ruch poszło sporo zabawek, które znalazły nowe zastosowania.
Soundgarden – „Superunknown” (1994)
Jest połowa lat dziewięćdziesiątych, muzyka rockowa powoli zaczyna zjadać własny ogon, a tymczasem Cornell i koledzy publikują album z potężnymi gitarami, połamanym metrum i sporą dozą psychodelii. Cornell wydaje się spokojniejszy, bardziej skupiony na końcowym efekcie w postaci piosenek niż na ogólnej energii, a cały zespół gra ewidentnie drużynowo. „Superunknown”, z takimi hitami jak „Spoonman” czy „Black Hole Sun”, szybko stał się najpopularniejszym osiągnięciem Cornella i nic dziwnego – płyta jest zróżnicowana, nieposkromiona i świeża po dziś dzień.
Chris Cornell – „Euphoria Morning” (1999)
Pierwszy solowy album Cornella zawdzięcza swój tytuł literówce – pierwotnie miał się nazywać „Euphoria Mourning”. Płyta przyniosła zestaw dość ciężkich charakterem, ale lekkich brzmieniowo piosenek, którym przewodził singlowy „Can’t Change Me”, pokazujący nowe oblicze Cornella jako autora piosenek. Choć wciąż czuć w jego stylu sporo charakterystycznego dla niego smutku i psychodelii, to jednak „Euphoria Morning” trąci nieco amerykańskim folkiem, czyniąc całość strawną również dla niewprawionego słuchacza. To pierwszy tak odważny krok Cornella w stronę nierockowego mainstreamu, choć płyta to rzecz jasna rockowa na wskroś.
Audioslave – „Audioslave” (2001)
Czy trzy czwarte Rage Against the Machine potrafi zdominować taką osobowość jak Cornell? Debiutancki krążek Audioslave pokazał dobitnie, że nic z tego. Od otwierającej płytę petardy „Cochise”, po romantyczny, wyśpiewywany w niebotycznych rejestrach i mocno niedoceniany „The Last Remaining Light” Chris Cornell prowadzi kolegów na nowe dla nich wody. Choć tu i ówdzie słychać jakiś ostrzejszy riff à la RATM, to więcej tu jednak klasycznego hard rocka i grunge’u. Ale i Cornell jest poniekąd nowy – a to mamrocze, a to wydziera się brudnym, agresywnym głosem. Głos Soundgarden i muzycy Rage Against the Machine spotkali się w połowie drogi. To idealny punkt.
Chris Cornell – „Songbook” (2011)
Niewielu rockmanów ma to do siebie, że znakomicie wypada również w bardziej kameralnych odsłonach. Cornell nie dość, że z gitarą akustyczną czuł się świetnie, to napisał też mnóstwo znakomitych piosenek, które w takim spokojnym wydaniu brzmią cudownie. „Songbook” pokazuje go właśnie z tej strony. To album koncertowy zarejestrowany właśnie podczas akustycznego show. Obok utworów Soundgarden, Temple of the Dog i Audioslave, Cornell zagrał również „Imagine” Lennona i „Thank You” Zeppelinów. To najlepszy chyba przykład tego, jak świadomym i znakomitym wykonawczo był muzykiem.
Soundgarden – „King Animal” (2012)
Pierwszy od szesnastu lat (i ostatni) album Soundgarden przyniósł Cornella w świetnej formie, a cały zespół celujący w bardziej komercyjne rejony rocka i zdobywający rozgłośnie radiowe alternatywno-rockowym hitem „Been Away Too Long”. Płyta brzmi jasno i żywo, choć nie brakuje na niej klasycznych Cornellowych ciężkich i wysokich partii, połamanych metrum i lekkiej dozy psychodelii. „King Animal” miała być punktem startowym dla drugiego debiutu Soundgarden i cel został osiągnięty – zespół powrócił do żywych. Kolejne nagrania miały jedynie potwierdzić pozycję reaktywowanego Soundgarden. Tęsknimy, Chris.
Zakup magazyn z tekstem tutaj.