Jeśli patronem starszego pokolenia elektrycznych basistów w Polsce jest Krzysztof Ścierański, to dla średniego pokolenia taką postacią jest niewątpliwie Wojtek Pilichowski. Podobnie jak nie sposób nie zachwycać się jego umiejętnościami gry, tak nie sposób przecenić jego ogromnej pracy dydaktycznej i szkoleniowej na niezliczonych warsztatach, szkółkach i licznych bass days. Jego słynne powiedzenie „10 lat po 10 godzin” zachęciło już wielu do sumiennej pracy nad swoim warsztatem, a nieodżałowane Woobie Doobie Forum, którego był jednym z administratorów, stworzyło środowisko polskich basistów, znających i wspierających się dzięki temu do dzisiaj. „Pilicha” zna po prostu każdy basista w Polsce, ale Wojtek jest również naszym dobrem eksportowym, człowiekiem wymienianym jednych tchem obok największych basistów na świecie.
Miałem wielką przyjemność porozmawiać z nim o wychodzącej właśnie płycie „Dawne Tańce i Melodie” Woobie Doobie, solowym projekcie realizowanym po części w USA, a także o świetnym sprzęcie, w którego powstawanie Wojtek był osobiście zaangażowany.
Maciek Warda, TG: Wojtku, zacznijmy nie od Woobie Doobie, ale od twojego niedawnego pobytu w Stanach. Z czym związany był ten wyjazd? Nagrywasz kolejną solową płytę?
Wojtek Pilichowski: Tak, pracuję nad nowym materiałem i jest to praca wspólna. Pracujemy razem z człowiekiem, który w Stanach jest… jakby to powiedzieć… kreatorem muzyki elektro, człowiekiem, który zajmuje się budowaniem bibliotek brzmień, różnych orkiestronów itd.
Mówisz o Robercie Dudzicu?
Wojtek Pilichowski: Dokładnie tak! To facet, który nawet jeśli jakiejś płyty osobiście nie nagrywał, to raczej, może nawet na 90%, brzmienia, które on buduje, na tych płytach są. Mówię oczywiście o samplach… Myślę tutaj o największych wykonawcach i najlepszych płytach, nie tylko elektro, bo Robert związany jest również z brzmieniami orkiestrowymi, efektami specjalnymi wykorzystywanymi w reklamach i filmach hollywoodzkich produkcji. Tak więc jest to dla mnie super przygoda, bo wiąże się z zupełnie nową muzyką, chociaż to może się na początku wydawać dziwne, wiesz: elektro i żywi muzycy. Na tym właśnie polega ten postęp, że miksuje się różne rzeczy, które teoretycznie do siebie nie przystają, a jednak! Myślę, że już bardzo niedługo będzie można usłyszeć jakieś pierwsze próbki, premiera tego albumu najpierw w Stanach, później dopiero – i to być może – w Polsce.
O! To ciekawa informacja, trzymam zatem kciuki za powodzenie płyty za Atlantykiem. Czas jednak pogadać o Woobie Doobie – po to się spotkaliśmy! Wszyscy członkowie zespołu cały czas jesteście powszechnie odbierani jako instrumentalny trzon tego kraju. Taki polski „dream team”. Czy czuliście w studiu jakąś presję z tym związaną? Czy nagrywając płytę „Dawne Tańce i Melodie”, jako „panowie w średnim wieku” chcieliście przy okazji coś komuś udowodnić?
Wojtek Pilichowski: Nieee – wiesz, kiedy się spotkaliśmy razem u Wojtka [Olszaka – przyp. MW], to przede wszystkim mieliśmy SOBIE do udowodnienia to, że wciąż się lubimy, wciąż się szanujemy i wciąż jesteśmy przyjaciółmi, jak za dawnych lat… Z niektórymi muzykami z Woobie Doobie widuję się strasznie rzadko i w związku z tym to było takie super spotkanie kolesi, którzy dobrze się znają, ale nie widzieli się od dłuższego czasu… Może to nie być dla wszystkich oczywiste, ale pierwsza godzina naszego wspólnego spotkania po latach w studiu upłynęła nam na rozmowach o chorobach! [śmiech] Wiesz, to już jest ten etap… [śmiech] Ale kiedy przez to przebrnęliśmy, to pojawiła się muzyczna chemia.
Wracając do pytania, nic nikomu nie chcieliśmy udowadniać, żadnej presji nikt z nas nie czuł. My po prostu świetnie się razem czujemy, lubimy razem przebywać i chcieliśmy razem nagrać tę płytę! Okazało się, że wspólne muzykowanie ciągle sprawia nam wielką frajdę.
Nie będę cię zadręczał pytaniami o pracę studyjną, bo pytałem już o to Wojtka Olszaka [wywiad możecie przeczytać w dodatku TopStudio], ale powiedz, proszę, jak przygotowywaliście się do sesji? Robiliście razem próby czy raczej było to przesyłanie materiału w plikach i praca domowa?
Wojtek Pilichowski: To było przesyłanie plików przez Internet – dokładnie tak to wyglądało przed wejściem do studia. Każdy z nas coś tam dosłał, jakąś część siebie, bo oczywiście trzon kompozycji wziął na siebie Wojtek Olszak, jak przy każdej płycie Woobie Doobie. Pamiętaj jednak, że tradycją stało się już to, że pozostali muzycy dokładają chociaż jedną kompozycję do tego albumu – tak było przy poprzednich płytach, tak stało się i tym razem. Jak powiedziałem, trzon płyty stanowią kompozycje Wojtka Olszaka, ale swoje utwory dołożyli również Michał Grymuza, Michał Dąbrówka i ja.
Wynika z tego, że pierwszy raz razem spotkaliście się dopiero u Wojtka w studiu?
Wojtek Pilichowski: Tak, wyglądało to tak, że każdy z nas przyjeżdżał do Wojtka, żeby zapoznać się z jego kawałkami. My oczywiście te utwory znaliśmy wcześniej i każdy mniej więcej wiedział, jak kawałek będzie wyglądał, ale zawsze lepiej spotkać się o omówić te utwory, również te nasze, czyli dwóch Michałów i mój, które Wojtek już obrabiał produkcyjnie, bo to Wojtek jest producentem tej płyty. To, że on jest producentem tej płyty, było dla nas oczywiste, żaden z nas nie miał problemów z tym, że główne decyzje co do brzmienia, aranżacji, formy utworu wziął na siebie Wojtek Olszak. Coś takiego bardzo nam odpowiada, bo to daje pewność profesjonalizmu i pracy nad płytą na wysokim poziomie. Tutaj akurat nie ma demokracji, wiesz, że jest nas pięciu i wyciągniemy średnią arytmetyczną z naszych gustów i coś z tego wyjdzie. Nie, to już jest trzecia płyta Woobie Doobie, producentem jest Olszak, ufamy mu i tak ma być.
Wiecie po prostu czego się spodziewać, jakiego poziomu pracy.
Wojtek Pilichowski: Dokładnie, nie ma ryzyka.
Poprzednio wspominałeś podczas naszej rozmowy o jakichś niespodziankach na płycie? Czy to będą niespodzianki personalne, możesz już coś o nich powiedzieć?
Wojtek Pilichowski: Tak, tak, jest kilka niespodzianek. Myślę, że pierwszą z nich, którą będziemy starali się pokazać, to jest okładka, którą narysował Marek Raczkowski – znakomity, jeden z najlepszych polskich rysowników-satyryków. Wiesz… rysowana okładka przez człowieka, który jest mistrzem satyry. Kiedy Wojtek Olszak powiedział mi, że Marek Raczkowski rysuje okładkę, już mi się podobała, nie musiałem jest wcale widzieć. Jest to facet niebywale spostrzegawczy, potrafiący jednocześnie skrótowo oddać całą naszą rzeczywistość… Na początku pierwsze moje myśli to były również: „Kurczę, rysowana okładka, Raczkowski, super! Będzie dobrze”, ale potem przyszły wątpliwości, czy to na pewno będzie dobry kierunek… Teraz myślę, że w sztuce jest tak, że różne kierunki przenikają się nawzajem, poza tym nasz sposób postrzegania świata jest bardzo zbliżony do tego, który prezentuje właśnie Marek. Gdzieś tam po prostu na tej płycie złapaliśmy wspólny cel, żeby zamieścić na płycie muzykę, która jest w pewien sposób tradycyjna, ale też, by zaprezentować nowe spojrzenie na nią, jeśli chodzi o nas, instrumentalistów. Jakąś drogę przebyliśmy od pierwszej płyty Woobie Doobie i cały czas świat dźwięków określa to, w jakiej rzeczywistości żyjemy.