Corey Barhorst szybko odnalazł się w nowej rzeczywistości. Kiedy po śmierci Jonathana Athona dołączył w jego miejsce do starych kumpli z Black Tusk, ci przyjęli go jak swojego. Nowa płyta „TCBT” jest pierwszą, przy której powstaniu Corey brał udział od początku do końca. Co nowego przynosi dla Black Tusk? O tym Corey opowie sam.

Jakub Milszewski: Wasz nowy krążek „TCBT” rządzi. Tytuł ponoć oznacza „Taking Care of Black Tusk” („Zadbać o Black Tusk”). To brzmi, jakby z Black Tusk działo się coś złego i trzeba coś z tym zrobić. Co to za zagrożenie?
Corey Barhorst: Nie, wszystko jest w porządku [śmiech]. Przede wszystkim ten tytuł to gra na starym motcie Elvisa Presleya „taking care of business” („zająć się sprawami”). Dodaliśmy do tego skrótu „T”, żeby zaakcentować, że zajmujemy się swoimi sprawami. Ale wybraliśmy też ten tytuł z innych powodów. Jak pewnie wiesz, w zespole doszło do tragedii, zginął jeden z członków, Jonathan Athon. Od tego czasu sporo się wydarzyło, ale przez ostatni rok pracowaliśmy nad tą płytą. Widzieliśmy ją jako album w większej mierze traktujący o nas samych, o tym, jak radzimy sobie z naszymi problemami. Zajmujemy się zatem sobą, naszymi sprawami, naszą czwórką. Ten tytuł odnosi się przede wszystkim do tego.
Przeczytaj naszą recenzję „TCBT” tutaj.
Wspomniałeś o śmierci Jonathana. Ty wszedłeś do Black Tusk przed czterema laty w jego miejsce. Miałeś jakiś problem z wpasowaniem się do zespołu?
Nie, wszystko odbyło się gładko. Przy tym wszystkim trzeba mieć świadomość, że wcześniej Athon i ja byliśmy naprawdę dobrymi kumplami. Z Andrew i Jamesem zresztą też – znamy się wszyscy od dekad. Kiedy Jonathan zmarł, byłem jego naturalnym następcą. W dołączeniu do Black Tusk była tak naprawdę jedynie jedna trudna sprawa: świadomość tego, dlaczego się tam znalazłem. Dołączyłem do zespołu dlatego, że mój przyjaciel odszedł z tego świata. Świadomość tego była dobijająca. I wiesz – z jednej strony w takiej sytuacji jesteś podekscytowany, bo stajesz się częścią zespołu, który naprawdę lubisz, a z drugiej wiesz, jak to się stało. Nie było przecież tak, że ktoś po prostu zrezygnował.
„TCBT” jest pierwszym albumem Black Tusk, na który mogłeś napisać własne partie – na wcześniejszym „Pillars of Ash” zagrałeś jeszcze partie Jonathana. Miałeś duży wpływ na końcowy kształt „TCBT”?
Tak, spory. „TCBT” to na pewno połączenie pomysłów i energii wszystkich trzech z nas. Ale byłem przecież sporą częścią tego, jakąś jedną trzecią komponowania, tworzenia całości. Także w studiu – nagrywał nas nasz kumpel Chris Adams, ale też w tym uczestniczyłem. Każdy z nas miał taki sam głos. Było trochę partii, które napisałem, i chłopaki je bardzo fajnie przyjęli, ale uczestniczę we wszystkim, co dotyczy zespołu. Nawet kwestia tytułu się do tego odnosi. Wiesz – śmierć Jonathana i moje dołączenie do Black Tusk sprawiły, że ten zespół jednocześnie pozostał taki sam i się zmienił. Musieliśmy na nowo wymyślić, jak nasza trójka będzie razem pisać. To było jak rozpoczynanie wszystkiego od nowa, bo nie było na to gotowego, opracowanego wcześniej scenariusza. Dlatego napisanie tej płyty zajęło nam rok. Po drodze mieliśmy sporo pomysłów, które odrzucaliśmy, bo nie były wystarczająco dobre. Tak musiało być, bo musieliśmy jakoś przejść całą tę drogę do momentu, w którym cały proces współpracy naszej trójki wewnątrz zespołu i na jego korzyść się w końcu ułoży i zazębi. W trakcie tego chłopaki traktowali mnie normalnie – jak pełnoprawnego członka grupy. Dali mi napisać sporo riffów, współpracowałem nawet przy tekstach. Było to świetne doświadczenie.

Czy cały proces twórczy i ogólnie granie z Black Tusk różni się mocno od tego, jak to wyglądało w Kylesa?
Troszeczkę. Kylesa to inne zwierzę. Kiedy tam grałem, proces pisania skupiał się wokół Phillipa i Laury. Pod koniec mojego czasu w zespołu skupiali już większość tego w swoich rękach. Ostatnią płytą, jaką z nimi nagrałem, była „Spiral Shadow”. Były na niej partie, w których maczałem palce, ale głównie była to kreacja Laury. Od Black Tusk różni Kylesę też sama muzyka. Kylesa była bardziej psychodeliczna, co wymagało więcej warstw instrumentalnych, niż potrzebuje Black Tusk. Siłą rzeczy zatem oba te procesy są różne. Wydaje mi się, że pisanie z Black Tusk poszło jednak bardziej gładko. W Kylesie zazwyczaj po prostu ktoś komuś mówił, jak to ma być, co ma być zagrane i nagrane.
Masz zatem jakiś ulubiony moment na „TCBT”?
Mam! Jest parę piosenek, w których chłopaki pozwolili mi dograć trochę klawiszy. I to jest pierwsza w historii płyta Black Tusk, na której pojawiają się jakieś klawisze i syntezatory w niektórych partiach. Te instrumenty pojawiają się we wstępach albo w jakichś wypełnieniach w środku utworu. Dobrym przykładem są choćby intro do „Scalped” albo refren w „Agali”. To są według mnie naprawdę fajne fragmenty, bo chłopaki pozwolili mi zrobić coś innego. Inne ulubione momenty to intra do „Lab Rat” i „Ill At Ease”. „Lab Rat” to piosenka, w której mogłem poeksperymentować trochę z pisaniem. Pisaliśmy razem, ale przy tym numerze mogłem kształtować i nadawać tej pracy kierunek, przez co miałem większy wpływ na jej końcową postać. Poza tym jestem wielkim fanem słuchania albumów od początku do końca w konkretnej kolejności, więc musiałbym wymienić każdą sekundę „TCBT”. Nad tym albumem pracowało mi się naprawdę dobrze.
Jakiego sprzętu używałeś w studiu podczas sesji „TCBT”? Tego samego, którego używasz na scenie?
To, czego użyłem podczas sesji, w dużej mierze odpowiada mojemu zestawowi scenicznemu. Używałem dwóch różnych basów. Pierwszy z nich to moja główna gitara: G&L L2000 z 1982, w której wymieniłem całą elektronikę na nowszą od G&L. To jest moje podstawowe narzędzie, zarówno do studia, jak i na scenę. Kolejnym basem jest Fender P-Bass z 1997. To był mój pierwszy bas w życiu – pojawia się na każdej płycie, jaką nagrywałem, więc musiał być również na tej. Ale podczas tras zostaje w domu, nie jedzie ze mną. Jeśli chodzi o wzmacniacze, w studiu miałem głowę Orange z paczką Ampeg 8×10. Był też starszy wzmacniacz Acoustic 370, również z kolumną 8×10. Przepuszczaliśmy też bas przez gitarową paczkę Fender Twin Reverb. Zestaw pedałów był prosty: boost Orange Two Stroke, reverb od Black Art i Annex Bass Channel od Nunez Amplification. Kojarzysz tę firmę? To firma basisty Torche. Założył ją chyba w ubiegłym roku, robią wzmacniacze i pedały. Mają naprawdę dobrze rzeczy, musisz sprawdzić.
Fajnie, że wciąż masz i używasz swojego pierwszego basu.
O tak. Już dostał trochę po tyłku i jest poobijany ze wszystkich stron, ale nadal gra jak należy.
Skoro już przy tym jesteśmy – dlaczego zacząłeś grać na basie, a nie na gitarze, perkusji, harmonijce ustnej, skrzypcach czy czymkolwiek innym?
Szczerze mówiąc, to chciałem grać na gitarze [śmiech]. Miałem trzynaście lat, kiedy zacząłem pogrywać. Zbliżała się Gwiazdka i poprosiłem rodziców, żeby kupili mi gitarę. Gitary były cool. Oglądałem Guns N’ Roses, Nirvanę, strasznie jarałem się gitarzystami. Ale kiedy mama poszła do sklepu muzycznego, okazało się, że nie odróżnia gitary elektrycznej od basowej. I kupiła bas [śmiech]. Przyszły święta, schodzę rano do pokoju, patrzę – a tam bas. Na początku byłem trochę zawiedziony, bo przecież nikt fajny nie gra na basie [śmiech]. Ale szybko się z nią zaprzyjaźniłem i dwadzieścia cztery lata później jestem w dalszym ciągu zakochany w basie.

Wróćmy do Black Tusk. Zauważyłem jedną nieścisłość dotyczącą zespołu. Muzyka Black Tusk zawsze była ciężka, wkurzona i bezpośrednia, a image – niekoniecznie. Na zdjęciach widnieli wesołkowie, którzy robili sobie kawały i z uśmiechem popijali piwka. Sesja do nowej płyty jest nieco poważniejsza, ale na starszych zdjęciach wygląda, jakby zespół cały czas miał jakąś fajną imprezę.
Te stare zdjęcia faktycznie pokazywały, jak to wtedy wyglądało. A teraz jesteśmy starsi. Andrew i ja jesteśmy ojcami. Kiedy założyliśmy rodziny, oczywistym stało się, że ten imprezowy aspekt zespołu musi zblaknąć. Nie da się przez całe życie przejechać imprezą, jeśli ma się jakąś odpowiedzialność. Nie chodzi o to, że założyliśmy kapcie i wieczorami siedzimy w fotelu – po prostu trzeba było nieco zluzować, spuścić z tonu. Poza tym, kiedy robiliśmy zdjęcia do nowego albumu, w oczywisty sposób nie byliśmy tym samym Black Tusk co parę lat temu. Mieliśmy w historii zespołu tragedię, którą wciąż opłakujemy. W ciągu ostatniego roku dwóch innych naszych przyjaciół z muzycznej sceny Savannah również odeszło, bo przegrali walkę z rakiem. W ubiegłym roku żona Andrew walczyła z rakiem piersi. Widzisz, że nie bardzo chciało nam się imprezować. To był smutny rok. Impreza się skończyła i życie wjechało z kopa. I mówiąc „życie”, mam na myśli nie tylko choroby, ale też na przykład to, że mamy debila u sterów kraju, który sprawia, że wszyscy wyglądamy na idiotów. Nie mamy za bardzo czego świętować.
Przeskoczenie do Black Tusk wymagało od ciebie umiejętności, których nie używałeś w Kylesie?
Kwestie muzyczne czy umiejętności nigdy nie były tu problemem. Zauważ, że od czasu mojej obecności w Kylesie do momentu, w którym pojawiłem się w Black Tusk, mój styl gry się zmienił. Gram lepiej, bo przecież minęło parę lat, podczas których ćwiczyłem, ale zmieniło się też parę innych rzeczy. Czas mija, uczymy się nowych rzeczy, opanowujemy nowe techniki. Moje przedramię jest na przykład szybsze niż wcześniej. W Kylesie graliśmy przeważnie w średnich tempach, w Black Tusk gramy szybciej, jest sporo kostkowania przez wszystkie struny, crosspickingu, więc ta szybkość się przydaje. Ale z drugiej strony praktycznie wszystko, co przydawało mi się w czasach Kylesy, zaadaptowałem i do Black Tusk. W Kylesie odpowiadałem też za klawisze gdzieniegdzie, jakieś syntetyczne brzmienia, sample i próbki, których używaliśmy na żywo. W Black Tusk też pozwolono mi się tym zająć.
A czy teraz jest was czterech w Black Tusk? Chris Adams jest nowym członkiem zespołu?
Tak, jest nowym członkiem.
Jak to się stało? Dlaczego postanowiliście kontynuować we czwórkę?
Chris pracował przy nowej płycie jako inżynier dźwięku i producent. Po tym, jak skończyliśmy pracę nad albumem, ja, James i Andrew zaczęliśmy próby, żeby przygotować do koncertów parę z tych nowych numerów – przed nagraniami tego nie robiliśmy, po prostu ogarnęliśmy jak je zagrać, żeby móc je nagrać. Kiedy więc zaczęliśmy je grać razem, poczuliśmy, że czegoś brakuje. Próbowaliśmy różnych rzeczy – dodawaliśmy partie klawiszy, wrzucaliśmy gotowe ścieżki klawiszy na tło, ale to wszystko nie działało, a na dodatek mieliśmy wrażenie, że to ogólnie trochę żenujące, żeby wrzucać na koncercie jakieś klawisze z sampla. Doszła do tego jeszcze jedna kwestia – Andrew naprawdę podkręcił swoje wokale na płycie. Żeby to fajnie oddać na scenie, pomyśleliśmy, że przydałby się jeszcze jeden gitarzysta, który mógłby jednocześnie tu i tam podegrać na klawiszu. Chris był tak naprawdę jedynym gościem, o którym mogliśmy myśleć w kategoriach nowego członka Black Tusk. Był zaangażowany w ten zespół mniej więcej od tego samego czasu co ja, czyli na długo zanim sam zacząłem w Black Tusk grać. Chris jest z Savannah, zna nas, pracował z różnymi zespołami, grał na gitarze w zespole Dead Yet?, z którym Black Tusk wydali kiedyś split. Jest ważnym członkiem miejscowej sceny. Wiedzieliśmy, że rozumie naszą muzykę, więc zaprosiliśmy go do zespołu, na początku na próbę, żeby zobaczyć, czy dobrze się z tym poczuje. Wszystko zadziałało doskonale. Pomógł uzupełnić to brzmienie, które wypracowaliśmy na nowej płycie, a potem próbowaliśmy osiągnąć we trójkę.

Czyli teraz jesteście na scenie jeszcze bardziej dzicy i wściekli?
[śmiech] Bez dwóch zdań! Jedyna rzecz, jaka się zmieniła, to to, że wcześniej, kiedy byliśmy trio, zarówno Andrew, jak i ja, używaliśmy po dwóch wzmacniaczy. Teraz, kiedy jesteśmy kwartetem, Andrew zostawił sobie wzmacniacz i jedną kolumnę, Chris ma podobny zestaw, a ja mam swoje klamoty. Moc pozostała zatem podobna, ale zdublowanie gitar daje taką fajną podłość w brzmieniu.
Parę razy w tej rozmowie pojawiła się nazwa miasta, z którego pochodzicie – Savannah. To w ogóle ciekawa sprawa. Pochodzą stamtąd trzy zespoły, które swojego czasu zaczynały w okolicach sludge, stoner itp., i powstały w ciągu pierwszy pięciu lat milenium. Mowa oczywiście o Black Tusk, Kylesie i Baroness. Utrzymujecie wciąż ze sobą wszyscy kontakt?
Na tyle, na ile to możliwe. Baroness kilka lat temu wyprowadzili się do Filadelfii, ale rodzice Johna Baizleya wciąż mieszkają tutaj w okolicy. Kiedy John wpada do nich wpada, to się widujemy. No i wiesz – mamy social media, każdy ma mały komputerek w kieszeni, jesteśmy dzięki temu w kontakcie. Baroness mieli przez lata sporo członków i tak naprawdę John jest jedyną osobą z aktualnego składu, którą znam. Ale z poprzednimi członkami Baroness też wciąż mamy kontakt. Dam ci pewną perspektywę: Savannah nie jest dużą metropolią. To raczej po prostu większe miasteczko.
Ale wiesz o tym, że pojęcia metropolii, miast i miasteczek trochę się różnią między Polską i Stanami?
Słusznie. No to powiedzmy sobie tak: populacja Savannah jest dość płynna, bo to miasto akademickie, jest tu także baza wojskowa. W zależności od pory roku, od tego, czy już jest rok akademicki albo czy stacjonuje tu jakiś oddział, Savannah ma jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. I miasto jest dość mocno rozłożone w przestrzeni, ale tak naprawdę jakbyś policzył od przedmieść do centrum, to wyszłoby ci, że miasto ma ze trzydzieści–czterdzieści przecznic. Jak sobie o tym pomyślisz i umieścisz w tym mieście scenę punkowo-metalową, to zobaczysz, że jest nas wystarczająco dużo, żeby zapełnić jakiś klub, ale mimo wszystko dość niewiele. Kiedy grałem w Kylesie, wszyscy mieszkaliśmy w jednym budynku. Nazywaliśmy go „Kylesa house”. Cztery przecznice dalej był „Baroness house”. Dwie przecznice dalej był „Black Tusk house”. Wychodziłeś na ulicę i cały czas wpadałeś na tych ludzi. Kumplowaliśmy się i dalej kumplujemy. Wciąż widuję Laurę i Carla z Kylesy w zasadzie na co dzień, kiedy wychodzę na spacer albo coś zjeść. Na dodatek pracuję z chłopakiem Laury. Wpadamy na siebie gdzieś tam na robocie. Wszyscy w tych zespołach żyjemy tak naprawdę w jednym, bliskim sobie kręgu ludzi.

Czy te trzy zespoły, które odniosły jako taki sukces, zainspirowały inne? Czy młodsi ludzie w Savannah próbują iść w wasze ślady?
Na pewno jest obecnie parę ciekawych zespołów z Savannah, ale jednocześnie cała metalowo-punkowa scena jest tutaj w zastoju. Kylesa nie istnieje, Baroness nie ma tutaj, zostaliśmy my. Ale jest tutaj rzesza młodych ludzi, którzy tworzą. Rzeczy, które teraz się tu gra i które zyskują popularność to power pop, punk, indie rock, te okolice. Jest kilka fajnych metalowych zespołów, jak choćby Lies In Stone. To zespół Scotta Coopera, który wcześniej grał w Damad, Antischism i Initial State. Nie wygląda na to, żeby mieli być jakimś mocno koncertującym zespołem, bo wszyscy członkowie mają rodziny i dzieci, ale funkcjonują jakoś. Tak naprawdę te trzy zespoły, od których zaczęliśmy ten wątek, wybiły się dlatego, że w Savannah nie było żadnej sceny. Nie było tu niczego. Chcieliśmy się stąd wydostać. W trakcie tego procesu wydostawania się okazało się, że coś stworzyliśmy, coś dzięki nam powstało. To poegzystowało chwilę i zaczęło się rozpadać. Tak to działa: popatrz na Seattle. Mieli grunge, scena żyła przez chwilę, potem zaczęła znikać i kolejne miasto przejęło pałeczkę z jakąś nową sceną. Savannah może kiedyś znów będzie na językach, ale chyba dziś dzieciaki muszą jeszcze dojść do tego, co chcą robić. Pewnie potrzeba, żeby jakiś nowy zespół stąd wyskoczył, wybił się, narobił trochę zamieszania, a pójdą za nim inni, bo wygeneruje jakąś energię, jak to zrobiliśmy my przed piętnastoma laty.
Na zakończenie pytanie z innej beczki. Zawsze mnie zastanawiało, czy zdajecie sobie sprawę, że pod względem nazwy zespołu Black Tusk i Red Fang są jak bracia. Co o nich sądzisz? Kiedyś oba te zespoły grały nawet wspólne trasy.
Są zajebiści! Goście z tego zespołu są moimi dobrymi kumplami, a ich muzyka sprawia, że czuję się dobrze.
Sprawiają wrażenie spoko kolesi.
Są super. Pamiętam ich jeszcze z czasów, kiedy nagrali pierwsze demo. Graliśmy wtedy z Kylesą na jakimś festiwalu. Nie pamiętam, który z gitarzystów Red Fang to był, chyba Dave… Znaliśmy go już wcześniej z poprzedniego zespołu Facedowninshit. Podszedł do nas z wypaloną płytką CD-R i podbił: „Hej, przeprowadziłem się do Portland. Macie tu płytkę, to mój nowy zespół!”. I na tym CD-R było demo, które potem stało się praktycznie ich pierwszą płytką. Wtedy Dave podbił do nas, żeby podpromować swój nowy zespół, a rok potem prosiliśmy ich, żeby zabrali nas na swoją trasę [śmiech].