Black Tusk powracają z kolejną smażoną na głębokim oleju płytą. To wręcz zaskakujące widzieć, w jakich kierunkach poskręcały te wszystkie kapele pochodzące z Savannah i startujące od szeroko pojętego sludge. Baroness grają teraz pięknie, Kylesa nie gra wcale (a Corey Barhorst jest teraz członkiem Black Tusk), Black Tusk grają zaś obrzydliwie. Tak obrzydliwie, że aż miło. W ich miksturze cały czas słychać było punka, ale teraz to właśnie on przejął dowodzenie i w połączeniu z całym sonicznym syfem, jaki BT zawsze mieli, sprawił, że „TCBT” jest przerażającym atakiem na bębenki uszne i ośrodki odczuwania emocji.
W Black Tusk bywało, że metal przepychał się z punkiem w zależności od tego, kto akurat był przy mikrofonie, bo wszyscy trzej członkowie zespołu robią za wokalistów. Ale teraz objawił się jeszcze w szalonej bezpośredniości, której sludge tak często brakuje. To z tego powodu Black Tusk mają czasami doczepioną etykietkę „thrash metal” – w takich numerach, jak „Closed Eye”, „Scalped” czy „Ghost Roam”, naprawdę trudno jest wskazać granicę między tymi gatunkami. I to w „TCBT” jest piękne. Zespół jak zwykle ładuje do pieca na maksa, nie pozwalając sobie na jakieś specjalne zadyszki. Ale pod tym jadem, pod dźwiękowym gruzem, pod tą nienawiścią i zniechęceniem, jakie leje się z głośników, jest coś więcej. Jak to zwykle u Black Tusk pod zwałami tonażu ukryte zostały kipiące emocje, być może jeszcze reminiscencje po nagłej śmierci basisty Jonathana Athona. „TCBT” jest zresztą pierwszą płytą nagraną bez niego – w jego miejsce zespół zaprosił do współpracy kolegę z sąsiedztwa i po fachu, wspomnianego Coreya Barhorsta. Choć nie da się powiedzieć, że to w jakiś sposób sprawiło, że Black Tusk stali się lepsi, to bez wątpienia dołączenie Coreya nie odjęło im mocy. A strata drogiego kolegi została przekuta w potężne katharsis, jakim jest „TCBT”. Nie będzie to kamień milowy metalu, ale bez wątpienia płyta, którą Black Tusk i ich fani (do których niżej podpisany również się zalicza) mogą obnosić z dumą.
Wydawca: Season of Mist