Grę Gail Ann Dorsey prawdopodobnie słyszeliśmy wszyscy wiele razy, choć nie zawsze mając świadomość, że to ona właśnie. Podobnie jak z Pino Palladino, Gail koncertuje i nagrywa z wieloma wspaniałymi artystami, wśród których do najważniejszych należeli lub należą David Bowie, Lenny Kravitz, Tears For Fears, Gwen Stefani, Seal czy Bryan Ferry. Zapraszamy do lektury fascynującego wywiadu, po raz pierwszy odkrywającego tę wspaniałą postać przed polskim czytelnikiem.
Maciej Warda: To twój pierwszy wywiad dla polskiej prasy, dlatego pozwól mi zacząć od samego początku. Co skierowało cię w stronę muzyki? Zanim to się stało, kształciłaś się w szkole filmowej, m.in. na scenarzystkę.
Gail Ann Dorsey: Hmm… Niezupełnie. Wierzę, że muzyka była we mnie zakorzeniona od momentu, w którym się urodziłam. Zaczęłam śpiewać, gdy miałam około pięciu lat. Jeden z moich starszych braci miał mały szpulowy magnetofon, to było gdzieś w okolicach 1968–1969 roku. Miałam w zwyczaju śpiewać wówczas Otisa Redinga „Sittin’ On The Dock Of The Bay” do małego ręcznego mikrofonu, słuchać później w kółko tego, co nagrałam. Będąc najmłodszą pośród nastoletniego rodzeństwa, wlokąc się wszędzie za nimi, byłam wystawiona na dużo niesamowitej muzyki. Część muzyki docierała do mnie od nich, ale większość z niej słyszałam z filadelfijskich rozgłośni, bo tam dorastałam. Mniej więcej, gdy miałam sześć lat, byłam już zafascynowana gitarą elektryczną i akustyczną. Kochałam śpiewać i przychodziło mi to naturalnie, ale bardziej niż wszystkiego pragnęłam wydawać dźwięki, które słyszałam u moich idoli pokroju Terry’ego Katha z Chicago Transit Authority [pierwsza nazwa zespołu Chicago – przyp. MW], Marka Famera z Grand Funk Railroad, Briana Maya z Queen oraz bajecznych akustycznych gitar artystów, jak Joni Mitchell, Joan Armatrading czy Ann i Nancy Wilson z zespołu Heart. Chociaż błagałam o gitarę od szóstego roku życia, nie dostałam jej ostatecznie do moich dziewiątych urodzin. To była niespodzianka od mojej babci, która mieszkała obok nas. Patrząc wstecz, to był dzień, kiedy moje przeznaczenie w końcu ruszyło.
To prawda, że robienie filmów i scenariusze były czymś, czym się interesowałam i traktowałam bardzo serio podczas moich szkolnych lat. Dlatego też wybrałam filmy akcji, gdy w 1980 roku dostałam się do California Institute Of The Arts. Po trzech semestrach porzuciłam jednak szkołę filmową. Zrozumiałam, że nie mam temperamentu, by pozostać w branży filmowej, a jeśli chcę pisać scenariusze, to mogę to robić w każdym miejscu przez resztę mojego życia, bez konieczności kończenia uczelni. W tamtym czasie wydawało mi się naturalne, że powinnam wrócić do mojej pierwszej miłości, czyli muzyki. Postanowiłam poświęcić życie muzyce, stając się śpiewającą i piszącą muzykę artystką.
Idźmy dalej. Czy to prawda, że prawdziwą basistką stałaś się dopiero w wieku dwudziestu lat, chociaż gitarę basową miałaś już w wieku czternastu lat?
Gail Ann Dorsey: Gitara była zawsze tym, o czym marzyłam, że będzie to mój najważniejszy instrument. Chwyciłam za bas w wieku czternastu lat z konieczności. To było podczas wakacji około 1977 roku. Szukałam pracy w zespole, który miał „grania” i mógłby płacić za granie. Większość zespołów, która wówczas szukała muzyków, rozglądała się za klawiszowcami i basistami. Pamiętam, że ciężko było zdobyć także dobrego perkusistę… To oznacza, że większość liderów, wokalistów zespołów było przy okazji gitarzystami, w latach siedemdziesiątych wszyscy grali na gitarach! Pożyczyłam zatem bas od kolegi, zgłosiłam się na przesłuchania do około czterdziestu najlepszych zespołów i dostałam robotę. Mama kupiła mi wówczas mój pierwszy bas marki Epiphone. Oczywiście nie miałam wówczas ambicji, by zostać basistką z prawdziwego zdarzenia, taka myśl nigdy nie przyszła mi do głowy. Wydawało się jednak, że wykazuję jakiś naturalny talent do tego instrumentu, co zaskoczyło nawet mnie samą. Cieszyłam się, że zostałam basistką i uważałam, że to ważna umiejętność, pomocna, gdy chce się zostać songwriterką czy nagrać jakiś utwór, ale tak naprawdę cały czas myślałam o sobie jako o gitarzystce, która na jakiś czas chwyciła za bas.
W międzyczasie wyjechałam z USA, by zamieszkać na całą następną dekadę w Londynie. Gitara basowa cały czas była w użyciu i im więcej na niej grałam, tym bardziej czułam się basistką i rozkochiwałam w tym instrumencie. W końcu przyszedł czas, by przyznać, że moje umiejętności w grze na basie zaczęły przeganiać te związane z gitarą elektryczną. To wtedy właśnie po raz kolejny podążyłam za głosem serca, by nieodwracalnie otoczyć się rozkosznym uczuciem satysfakcji z bycia basistką. Tak, miałam dwadzieścia–dwadzieścia jeden lat, gdy postanowiłam pokornie i z respektem po raz pierwszy identyfikować się jako basistka.
Jakie było wówczas twoje muzyczne otoczenie? Jakiej muzyki słuchałaś, jacy artyści mieli na ciebie największy wpływ?
Gail Ann Dorsey: Wspomniałam już kilkoro z nich. Teraz słucham wszystkich dobrych gatunków i stylów muzycznych z wszystkich jej epok. Wszystkie rodzaje muzyki do pewnego stopnia mają na mnie wpływ, ale jeśli spojrzeć wstecz na moje wczesne lata i wczesne inspiracje muzyczne mające na mnie wpływ, to nazwałbyś ją głównie klasyczną muzyką popularną, wersją „wokalista – autor muzyki”, tyle że z lat siedemdziesiątych. Karen Carpenter, Carly Simon, Olivia Newton-John, The 5th Dimension, Dionne Warwick, Roberta Flack, Janis Ian, Carole King, Paul Simon… Obok tego w tamtych czasach słuchałam dużo rockowej muzyki: Heart, Fleetwood Mac, Neil Young, oczywiście Davida Bowiego, no i Queen, który był moim ulubionym zespołem wszech czasów. Poza tym mamy jeszcze Earth, Wind & Fire, Steviego Wondera, Todda Rundgrena… Wszyscy ci artyści z kręgu The Philadelphia Sound. Moje zainteresowanie są nieograniczone, naprawdę, jak studnia bez dna.
Jak wspominasz swoją naukę gry na basie? Pamiętasz ćwiczenia, które wykonywałaś?
Gail Ann Dorsey: Nigdy nie znałam ani nie wykonywałam żadnych ćwiczeń na basie! Nigdy też nie poznałam skal, które gram, ani tego, na jakiej zasadzie ich używam. Nadal ich nie znam! Aczkolwiek ostatnio zaczęłam brać lekcje gitary online w Berklee School of Music i zaczynam poznawać te wszystkie skale, akordy i całą teorię, która przechodziła obok mojej głowy przez całe moje muzyczne życie. Moja metoda samouka zawsze opierała się na uszach i oczach. Umiem śpiewać w głowie interwały, a reszta polegała na nawigowaniu na podstrunnicy tego, by być jak najbliżej rzeczy, które śpiewam sobie w myślach. Zaczęłam zapamiętywać pewne schematy i zagrywki, które pomagały mi grać bardziej specyficzne rzeczy. Szczerze, to dalej jest dla mnie czymś w rodzaju tajemnicy to, jak ja robię to, co robię, i jak się znalazłam w miejscu, w którym obecnie siedzę… Pokornie zaakceptowałam to, że jest to piękny dar od kogoś albo od czegoś większego niż ja.
Nie chciałabym nikogo zniechęcać ani onieśmielać do sumiennego wykonywania basowych ćwiczeń, ani poszukiwań wiedzy w teorii muzyki. Chciałabym tak zaczynać, mieć to zaliczone, mieć okazję, by to zrobić, kiedy zaczynałam, ale – jak mówiłam – spędzałam bardzo dużo czasu, słuchając muzyki i wychwytując uszami wiele jej elementów. Tak naprawdę to jest to coś, co robię do tej pory, to jestem ja, która pisze linie basowe, które może jakiś dzieciak kiedyś będzie starał się zagrać poprzez słuchanie i naśladowanie… Oczywiście moje uszy były dla mnie wystarczające, by dostać robotę, ale czasami chciałabym mieć szerszy zasób techniki. To jest właśnie chwila, kiedy skale i ćwiczenia stają się ważne. One poszerzają twoje zdolności ekspresji i to jest rzecz, nad którą prawdziwy muzyk pracuje aż do momentu, gdy opanuje instrument w stopniu idealnym. Ćwiczcie! Nie bądźcie leniwi i rozkojarzeni, uczyńcie instrument częścią swojego codziennego życia – bez wątpienie dojdziecie w ten sposób z nim do interesujących relacji.
Czy kiedykolwiek marzyłaś, by stać się wirtuozem basu jak Victor Wooten czy Marcus Miller?
Gail Ann Dorsey: Haha! Nieee, nie w tym sensie! Byłabym raczej basistką z zasobem umiejętności i dorobku jak osoby pokroju Carol Kaye, Joe Osborna, Willie’ego Weeksa czy Lelanda Sklara… Albo jak mój przyjaciel i sąsiad – wielki Tony Levin. Tony mieszka dokładnie po drugiej stronie ulicy, zabawne, nieprawdaż? W każdym razie preferuję język właśnie tych basistów: więcej pasywnego podejścia, bardziej subtelne granie, bardziej romantyczne w jakiś sposób.
Czy ma dla ciebie znaczenie, czy grasz palcami czy kostką?
Gail Ann Dorsey: Nie za bardzo. Czuję się komfortowo i tak, i tak, ale muszę przyznać, że ostatnio nie mam zbyt wielu okazji, by grać kostką, zatem mogę być nieco kiepska na tym odcinku. Hmm, to pytanie sprawi, że chyba chwycę bas i zacznę coś jammować kostką! Powiedziałabym, że wolę grać palcami, nawet na gitarze, kiedy mam ku temu okazję.
Co pchnęło cię do wyjazdu do Londynu, gdy miałaś dwadzieścia dwa lata? To była bez wątpienia poważna decyzja!
Gail Ann Dorsey: Tak, ale gdy masz dwadzieścia jeden czy dwadzieścia dwa lata nie zawsze rozpatrujesz takie decyzje jako poważne i z potencjalnie wielkimi konsekwencjami. Byłam zdeterminowana, by dostać kontrakt nagraniowy i uczynić z muzyki moje źródło utrzymania. Pojawiła się okazja wyjazdu do Londynu z kolegą i po prostu nie wahałam się. Czułam, że nie mam nic do stracenia, byłam odważna, zdeterminowana, jak sądzę, otwarta, młoda i ryzykująca.
Jak spotkałaś Nathana Easta i jak został on producentem twojego pierwszego solowego albumu?
Gail Ann Dorsey: Po kilku latach w Londynie ostatecznie zdobyłam kontrakt płytowy – jak sądziłam, taki, o którym zawsze marzyłam. Byłam umówiona na spotkanie z człowiekiem z A&R [Artists and Repertoire – przyp. MW] w siedzibie WEA Records, by omówić kwestię producenta mojej płyty. Kiedy przybyłam, Nathan siedział w tym pokoju. To był przypadek albo – jak kto woli – przeznaczenie. Nathan spędził wiele lat w Londynie, pracując z zespołem Erica Claptona i jego bębniarzem Steve’em Ferronem. Miał trochę przestojów w Londynie i robił kursy po wydawcach płytowych, oferując się jako producent. To miał być jego pierwszy raz jako producenta. Gdy przyszłam, on właśnie wychodził, ale człowiek z A&R zasugerował mu, by został i żebyśmy wspólnie pogadali o albumie, który właśnie zaczynałam nagrywać. Nathan był jednym z moich idoli w tamtych czasach. Pracował na polu muzyki popularnej, dlatego był jednym z tych basistów, o których marzyłam, by być podobna. Nauczyłam się tak wiele, słuchając i naśladując jego linie basowe. Począwszy od jego współpracy z Whitney Houston, przez grę z Rickie Lee Jones, po Olivię Newton – zawsze łagodny, poufny, wysmakowany… Byliśmy w dobrych stosunkach od pierwszego spotkania i po tym, jak usłyszał cały materiał w postaci demo i polubił go – umowa była zawarta. Rzeczą, która tak naprawdę przypieczętowała naszą współpracę, był fakt, że obydwoje urodziliśmy się w Filadelfii, o czym nie wiedziałam, dopóki się nie spotkaliśmy!
Praca nad albumem „The Corporate World” nie była łatwa, bo dla obydwu z nas był to ten pierwszy raz – mój jako autorki i jego jako producenta. Obydwoje cierpieliśmy trochę, ucząc się razem. W sumie będzie to zawsze powód do chwalenia się, że pracowało się z nim i miało się okazję, by uczyć się pod kierunkiem kogoś, kto cię inspiruje. Nathan jest nieskazitelnym muzykiem.
Kiedy zadzwonił do ciebie David Bowie, pomyślałaś, że ktoś sobie robi z ciebie jaja… Jak wspominasz tę chwilę i jak czułaś się po tym telefonie?
Gail Ann Dorsey: Tak właśnie myślałam! Przez kilka sekund, może nawet przez minutę myślałam, że ktoś sobie robi jaja. Mieszkałam już wówczas w Londynie przez kilka lat i miałam tam wielu przyjaciół, którzy mogliby to zrobić, ale po jakimś czasie doszłam do wniosku, że chyba nie mam znajomych, którzy tak dobrze zagraliby tę rolę… Zaakceptowałam myśl, że to faktycznie David Bowie jest po drugiej stronie i starałam się uważać i zapamiętać to, co miał do powiedzenia. Moje serce biło szybko, adrenalina buzowała, kręciło się w głowie… Pozbyłam się w końcu podekscytowania i niedowierzania, pozostało zapanować nad oddechem. Kiedy połączenie się skończyło, byłam oszołomiona, jakbym uczestniczyła w łagodnym wypadku samochodowym, nie wiedziałam, co dalej robić i gdzie jestem… Odebrałam telefon od Rolanda Orzabala z zespołu Tears For Fears, z Bath w Anglii, gdzie pracowałam nad solowym albumem Rolanda. Niestety – po tym, jak powiedziałam „tak” na wspólną trasę z Bowiem, nigdy nie wróciłam do tego projektu. Bardzo cieszyłam się, gdy miałam okazję grać w Tears For Fears, co poprzedzało moją pracę z Bowiem. Roland jest moim mentorem i będę mu za wiele rzeczy wdzięczna do końca życia.
Jaki był wówczas David Bowie? Media pokazywały go wówczas jako solidnego ekscentryka.
Gail Ann Dorsey: Ha! A kiedy on nie był przedstawiany przez media jako ekscentryk?! Kiedy zaczynałam z nim współpracę, myślę, że byłam wówczas bardziej skupiona na sobie jako muzyku i nie za bardzo byłam na początku zdolna do bycia „basistką z zespołu Bowiego”. To był wielki wakat do wypełnienia i utrzymania – zwłaszcza dla tych wspaniałych, którzy byli na tej pozycji przede mną. Z perspektywy czasu widzę, że presja i wymagania, jakie na siebie nałożyłam – zarówno muzycznie, jak i emocjonalnie, by być warta tej okazji, która spłynęła na mnie z nieba, przerodziły się w prawdopodobnie najbardziej owocny i produktywny czas w całym moim muzycznym życiu. Na samym początku nie spędzałam wiele czasu, obserwując czy rozmyślając na temat Davida. Robiłam po prostu co w mojej mocy, by być pilnym członkiem jego zespołu i nadążać oraz wykonywać jego wszystkie artystyczne życzenia jak najlepiej potrafiłam. Z drugiej strony – wszystko, co robił David przez dwadzieścia lat mojej obecności w jego zespole, było zawsze fascynujące, śmiałe i genialne. Jego kreatywne światło nigdy nie przygaśnie, nie zniknie, nigdy…
Jaka jest najważniejsze lekcja, nauka, którą dał ci David? Mam na myśli najważniejszą rzecz, która sprawiła, że stałaś się lepszym muzykiem albo po prostu lepszym człowiekiem.
Gail Ann Dorsey: Trudne pytanie. Naprawdę bardzo chciałabym na to odpowiedzieć, ale im więcej o tym myślę, pokazują się tak różne poziomy emocji z tym związane, że nie jestem pewna, czy umiem w to wejść tak szczerze. Na pewno nie mogę wyrazić ich wszystkich. Myślę, że jeśli miałabym podsumować jedną najważniejszą i najbliższą mi rzecz, myślę, że nauczyłam się ufać, że byłam muzykiem i wokalistką wartą miejsca, w którym się znalazłam. David pomógł mi poczuć, że dary, które posiadam, są naprawdę moje, własne. Hmm… rzeczywiście trudne pytanie…
OK, przejdźmy do łatwiejszych pytań. Czy połączenie Ampega i basu Ernie Ball to dla ciebie wciąż coś specjalnego?
Gail Ann Dorsey: Jeśli miałabym wybrać jedną jedyną kombinację basu i wzmacniacza, by żyć z nimi na zawsze na piaszczystej wyspie, byłby to chyba Ampeg B-15 Flip-Top oraz Ernie Ball Stingray Bass. Jednak ostatnio jestem trochę bardziej elastyczna i eksperymentuję z basami, na których gram. Z Lennym Kravitzem w dwóch utworach gram na Classic Stingray Re-Issue 2011, ale na całej reszcie materiału, który gramy na koncertach, używam wspaniałego Fendera Jazz Bass 1961. Lenny jest bardzo skrupulatny, jeżeli chodzi o brzmienie, które jest bardzo autentyczne i bardzo specyficzne ze względu na to, co chce zaprezentować swoją muzyką. Jego wizja brzmienia jest bardzo wrażliwa i silna. Nic nie brzmi jak 1961 Fender Jazz Bass, tylko 1961 Fender Jazz Bass! Ze wszystkich basów Fendera to właśnie Jazz Bass stał się moim faworytem. Nie można uzyskać jego „osobowości” na żadnym innym typie gitary basowej.
Pracując z Bowiem, wiedziałam, że dał mi najlepsze muzyczne środowisko, jakie kiedykolwiek miałam, w którym eksperymentowałam i wdrażałam wiele efektów, basów i preampów. Próby przed trasami koncertowymi albo przed nagraniami albumów były jak wielki plac zabaw do wypróbowywania wszelkich typów brzmienia. Każdy był zachęcany do używania swojej wyobraźni i jak największego arsenału instrumentarium. Radość z eksperymentowania! Nic podobnego do zachęty: „po prostu, kurwa, graj”!
A inne basówki? Powiedz też o słynnym „Marilyn”…
Gail Ann Dorsey: To było podczas moich pierwszych lat z Bowiem, kiedy odkryłam Michaela Tobiasa i basy MTD, będące równoprawnymi instrumentami ze słynnym Stingrayem „Marilyn”. Michael nie jest tylko drogim przyjacielem, ale sąsiadem z Kingston w Nowym Jorku. Jak już wspominałam, Tony Levin także mieszka w okolicy, haha! Z Bowiem miałam okazję grać na cztero- i pięciostrunowych MTD „Grendel”, a także na zabójczym czterostrunowym MTD „Saratoga”. Był także jeden wyjątkowy hollow body Laklanda, jaki Michael i Dan Lakin zaprojektowali i wykonali razem. Jedną z ulubionych cech basów MTD, oprócz tego, że mają moc i punch, jest przyjemne odczucie, jaką dają ich szyjki – w szczególności pięciostrunowce. Pomocne jest też mieszkać 10 minut od zakładu produkcyjnego Michaela Tobiasa, gdzie może on osobiście serwisować moje wiosła, podczas gdy ja mam okazję wypróbować nowe gitary wybudowane przez niego.
Od czasu do czasu występowałam u boku Bowiego z Precisionem 1969 i grałam na wyjątkowym elektroakustycznym Epiphonie. Kocham basy Epiphone’a! Mój pierwszy bas to był właśnie Epiphone i muszę przyznać, że mam słabość do starych Epi. Kilka lat temu znalazłam 1967 Epiphone EB-232 Rivoli i zakochałam się w nim! Wracając do basów Music Man, mój najstarszy i najdroższy sercu to Ernie Ball Stingray „Marilyn”, moja sygnatura. Myślę, że zawsze będzie dla mnie najważniejszy, niezależnie od tego, ile zmian wprowadzę do mojego instrumentarium. Nie ma dla mnie ważniejszego basu niż on. To bas, który swoją siłą i charakterem potrafi pokryć szerokie muzyczne spektrum, jeśli zatem mielibyśmy ograniczenie do jednej lub dwóch gitar, z którymi będziemy pracować, ją bym osobiście rekomendowała.
„Marilyn” jest dla mnie taka szczególna, ponieważ był to pierwszy Stingray, jaki miałam, a był on prezentem od zespołu, z którym pierwszy raz jeździłam w trasy – The Thrashing Doves z Londynu. Żaden inny instrument nie zagrał ze mną większej liczby koncertów, był na większej liczbie nagrań, zwiedził ze mną więcej świata. Bywał moim jedynym kompanem w studiach nagraniowych i mam nadzieję, że będzie ze mną do końca. B.B. King miał „Lucille”, a ja mam „Marilyn”!
Czy David oczekiwał od ciebie jakiegoś specjalnego instrumentarium, innego, niż używałaś, zanim zaczęłaś z nim grać?
Gail Ann Dorsey: Niespecjalnie, pomijając prośbę o granie na fretlessie, na którym nigdy wcześniej nie grałam i nie miałam potrzeby grania. Nigdy nie było to moje ulubione basowe brzmienie, oprócz oczywiście Jaco Pastoriusa, a w szczególności jego współpracy z Joni Mitchell, oraz oprócz Pino Palladino, który ma powalający basowy ton, nieważne, na jakim instrumencie gra. Mam więc customowego fretlessa od Michaela Tobiasa ze znacznikami progów, które rekompensują to, że nie jestem basistką bezprogową. Używałam go na „Reality Tour” oraz na albumie „The Next Day” w ostatnim utworze. To zachwycająco brzmiący fretless, który sprawia piękne wrażenie, że umiem grać na bezprogowcu, haha! Poza tym David nigdy nie mówił, jakiej gitary czy wzmacniacza mam użyć. Mógł mieć specyficzne życzenie co do barwy dźwięku, tak jak zresztą Lenny Kravitz, ale pozostawiał nam swobodny wybór sprzętu. To była nasza praca domowa – i to było świetne!
Dlaczego zdecydowałaś się na współpracę z TC Electronic? Używasz sprzętu tej marki?
Gail Ann Dorsey: Zawsze interesowałem się sprzętem, efektami, pedałami itd. Przez dekady wiedziałam, tak jak z resztą większość muzyków, realizatorów i producentów, że każdy produkt z TC Electronic oznacza znakomite wykonanie, najwyższą jakość użytych elementów i cudowny dźwięk. TC Electronic zawsze miał pierwszorzędną reputację. Poza tym zawsze był kojarzony z najlepszymi muzykami i najlepszymi studyjnymi udogodnieniami. Przez ponad dwadzieścia lat P210 Stereo Chorus był klamrą spinającą brzmienia w każdym moim pedalboardzie, zresztą przez cały czas przynajmniej jeden TC zawsze w nim się znajduje. Dla mnie to najlepszy chorus basowy i gitarowy, jaki miałam okazję używać, żadna inna kostka nie wywarła na mnie większego wrażenia. Zostałam w końcu artystką TC Electronic, co sprawia, że jestem dumna i uhonorowana tym faktem. Muszę powiedzieć, że kiedy po raz pierwszy zetknęli się ze mną ludzie z TC, starali się zwabić mnie do siebie na dobre, mieli nadzieję, że odejdę od Ampega, ale byłam zbyt zakochana w vintage’owym, lampowym brzmieniu SVT, które tylko on mógł wyprodukować. Dobrzy ludzie z TC szybko zrozumieli, skąd przychodzę, i nigdy nie było między nami żadnych napięć, a cała ta sytuacja spowodowała, iż znaleźliśmy inną drogę naszej współpracy. Nie było to trudne, bo zawsze byłam fanką ich rozwiązań stosowanych w efektach i profesjonalnym sprzęcie audio.
Jakich konkretnie efektów i kostek TC Electronic używasz?
Gail Ann Dorsey: Jak powiedziałam, przede wszystkim mojego pedalboardu nidy nie opuszcza TC Electronic P210 Stereo Chorus. Wciągnęłam tam jeszcze Vortex Flanger, Hall Of Fame Reverb, Vicious Vibe Uni-Vibe oraz Flashback Delay TonePrint. Wszystkie moje podłogi mają również PolyTune2 lub PolyTune Mini Tuner, ale wszędzie, gdzie potrzeba, w case’ach, przy gitarach, znajdują się też PolyTune’y Clip-On. W moim domowym studiu nagrań znajduje się także procesor efektów TC Electronic M300 Dual Engine, pomocny przy miksowaniu i nagrywaniu. Kto wie, może pewnego dnia skończę jako endorserka ich wzmacniaczy i kolumn? Myślę, że są świetne, ale po prostu nie dają tego brzmienia, które potrzebuję do pracy w tym momencie. Zmiany nigdy nie są poza dyskusją – można powiedzieć, że na tę chwilę jestem cheerleaderką TC Electronic. Wspaniała firma, wspaniali ludzie, którym jestem bardzo wdzięczna.
Koncertowałaś z totalnie odmiennymi gwiazdami pokroju Gwen Stefani czy Lenny’ego Kravitza. Czy ciężko za każdym razem wchodzić w tak odmienne stylistyki, dotyczące zarówno gatunku muzycznego, ekspresji, jak i brzmienia?
Gail Ann Dorsey: Nie, wcale nie! To jest właśnie najlepsza zabawa! To tak samo jak „ciężko” jest zmieniać pociągi. Za każdym razem, gdy pracuję dla innego artysty, to dla mnie przygoda i nauka. Zawsze dowiem się czegoś nowego o podejściu do muzyki, jak myśleć o muzyce i jak wstrzelić się w czyjąś wizję o muzyce. Załapanie czyjejś wizji muzyki może być trudniejsze lub łatwiejsze, ale uważam, że to właśnie jest istota tego, co robią aktywni muzycy. To prawda, że wielu profesjonalnych muzyków ustawia siebie i pracuje w jednym, konkretnym gatunku muzycznym, ale z drugiej strony muzycy tacy jak ja znajdują wielką przyjemność w próbowaniu prawidłowego zaistnienia w wielu muzycznych stylach. Kocham i słucham wielu rodzajów muzyki. Czasami myślę, że pozwoliłam sobie odpłynąć za daleko od mojej solowej pracy właśnie z tego powodu. Łatwiej jest zachować swoje własne brzmienie i wizerunek, gdy światło nie pada bezpośrednio na ciebie, ale na innego artystę. Może dlatego czuję w tym momencie potrzebę tworzenia więcej jako artystka solowa.
Powiedz na koniec, jaka jest twoja historia związana z zespołem Fanny. Dlaczego tak bardzo się nim zainteresowałaś?
Gail Ann Dorsey: Każdy muzyk powinien się nim zainteresować! June Millington, gitarzystka tego zespołu, została moją dobrą przyjaciółką, a jej inspirujące dziecko pod nazwą The Institute for the Musical Arts, znane pod nazwą IMA [IMA.org – przyp. MW], jest znakiem rozpoznawczym dla dziewczęcej edukacji muzycznej na całym świecie. Fanny było pierwszym znanym w pełni kobiecym rockowym zespołem na świecie. Jakoś umknął mi ten zespół, gdy w talach siedemdziesiątych byłam młodą gitarzystką, ale David Bowie wprowadził mnie w ich świat i muzykę w latach dziewięćdziesiątych. On kochał ten zespół i uważał te dziewczyny za wybitnych muzyków. Miał rację! Siostry Millingto – June na gitarze i Jean na basie – były reprezentacją, a droga, jaką wyznaczyły dla przyszłych pokoleń, stała się esencją historii kobiet w muzyce rockowej. Kiedy dzisiaj słucham ich płyt, stale jestem w szoku i pełna wdzięczności za poziom umiejętności, jakie reprezentowały wszystkie z członkiń tej grupy. Ich muzyka była wyrafinowana i wyszlifowana, ale miała w sobie także niewinność, duchowość, które czyniły ją unikalną. Kobieca jakość w bardzo pozytywnym sensie, bez kompromisu z siłą przekazu j jego autentycznością. Wolałabym je odkryć prędzej, niż to się stało, ale i tak cieszę się, że stały się częścią mojego życia. Odwiedzam June i jej muzyczne niebo w Massachussets, jak często się da – tam panuje cudowny duch muzyki. Kiedy dowiedziałam się, że David Bowie odszedł, byłam właśnie na jednym z warsztatów wokalnych w IMA… Mogę powiedzieć czytelnikom TopBass, że Fanny jest zespołem wartym poznania i do czerpania, zatem bierzcie się do roboty i odkrywajcie go!
Nad czym teraz pracujesz? Jakie są twoje muzyczne plany? Może w końcu solowa płyta?
Gail Ann Dorsey: Kravitz cały czas zapewnia mi to, że się nie nudzę. Nawet gdy nie jesteśmy na jakimś wielkim tournée, cały czas gramy koncerty na normalnych zasadach. Oprócz tego zaczęłam ten rok serią koncertów poświęconych pierwszej rocznicy odejścia Bowiego, wliczając w to niesłychany koncert w Brixtin Academy w Londynie, który był jednocześnie celebracją siedemdziesiątych urodzin Davida. W planach jest jesienna trasa z ludźmi z zespołu Bowiego i gośćmi specjalnymi w roli wokalistów. Najprawdopodobniej wezmę w tym udział, jeśli dojdzie to do skutku.
Czekam teraz na występy z Amy Helm [córka Levona Helma, perkusisty grupy The Band – przyp. MW], ale to właśnie solowa płyta jest rzeczą, w którą chcę włożyć mój cały wolny czas w tym roku! Właśnie zdałam sobie sprawę, że mówię tak już prawie przez dekadę, ale teraz, po tych wszystkich smutnych muzycznych odejściach, czuję, że trzymam w końcu wszystkie sznurki i to jest ten moment – teraz albo nigdy! Śmierć może być otrzeźwiającą inspiracją, jestem zmotywowana i wiem, że najlepsze dopiero nadejdzie!
Dzięki piękne za tę rozmowę!
Gail Ann Dorsey: Dziękuję również, pozdrowienia dla Czytelników TopBass!