Joe Satriani nie próżnuje – ostatni album artysty “What Happens Next” jeszcze cały czas brzmi nam w głośnikach, a gitarzysta już wraca… do przeszłości, zabierając nas w podróż po San Francisco lat osiemdziesiątych, gdzie jako The Squares wykuwali swój talent podczas wielogodzinnych prób i co tygodniowych koncertów.
Za nami premiera twojego najnowszego, a zarazem stworzonego przed laty albumu – czy mógłbyś opisać jak wtedy wyglądał wasz proces twórczy?
Zaczynałem od napisania muzyki lub czasami pojawiałem się z tytułem na piosenkę. Przychodziłem na próbę, uczyliśmy się tego, a Jeff Campitelli (perkusja – przyp. red.) i Andy Milton (wokal/bas – przyp. red.) dorzucali swoje sugestie, wprowadzaliśmy zmiany, a czasami próbowaliśmy rozwinąć to, grając w trochę innym stylu. Następnie rejestrowaliśmy te pomysły na taśmach i przekazywaliśmy Neilowi Sheehanowi, który był naszym managerem i głównym tekściarzem. Po kilku dniach wracał z gotowymi tekstami, przegrywaliśmy to znowu i wtedy Andy i ja edytowaliśmy to co napisał, jeżeli było to konieczne. I tak to mniej więcej się kręciło. Myślę, że jakieś 90 procent materiału powstało w ten sposób. Czasami też Andy miał jakiś pomysł na zwrotkę lub refren. Nie wydaje mi się żebyśmy jammowali, a potem budowali z tego piosenkę. Pisanie było zawsze na początku. Dopiero później jammowaliśmy, żeby zobaczyć jak daleko możemy się posunąć w kwestii intensywności – czasami graliśmy naprawdę ostro, a czasami spokojnie. To były wczesne lata osiemdziesiąte, więc wszyscy próbowali niezwyczajnych rzeczy – braliśmy taki kawałek jak “I Love How You Love Me”, który sam w sobie brzmiał naprawdę słodko i graliśmy go w punkowy sposób. Pojawiało się sporo przeciwstawnych sobie interpretacji. To właśnie chciałem powiedzieć – jest tu kilka melodii, które od razu zapadają w pamięć, ale nie są oczywiste. To był styl Andy’ego, który inspirował się Elvisem Presley’em i piosenkarzami z połowy i końcówki lat pięćdziesiątych. Zależało mu żeby śpiewać naturalnie, nie krzyczeć. Próbowaliśmy to wszystko połączyć ponieważ ja wywodziłem się z klimatów cięższego rocka, Jeff, który miał wtedy jakieś osiemnaście lat, inspirował się amerykańskim rockiem spod znaku Springsteena, czy Rolling Stones, więc byliśmy trochę nietypową mieszanką stylistyczną.

Teraz wiem dlaczego mam wrażenie, że słucham czegoś innego niż typowy hard-rock z lat osiemdziesiątych.
Bardzo miło mi to słyszeć.
Przez chwilę myślałem, że po prostu odgrzebaliście kurz z jakichś starych nagrań, a tu proszę – nieźle wtedy mieszaliście.
Tak było i co jest zabawne kiedy patrzę wstecz był to bardzo interesujący czas w muzyce – rock stadionowy miał się świetnie, tak samo punk czy new wave. Było sporo zespołów, które choć szeroko znane, to tak różne od siebie: Billy Joel, Van Halen, Ozzy Osbourne, Talking Heads albo z jednej strony Madonna i Michael Jackson, a z drugiej początki takich grup jak Metallica, Exodus, czy Megadeth. I mówimy tu tylko o Stanach! Muszę jednak przyznać, że wszystko było mocno spolaryzowane – dominowały stacje radiowe, ponieważ MTV dopiero się rodziła oraz, co oczywiste, nie było muzyki, której można słuchać przez internet więc stacje grały albo muzykę disco, albo new wave, punk lub klasycznego rocka. Zresztą wtedy nazywali to po prostu rockiem. Jeżeli stacja grała Fleetwood Mac to nie puściłaby The Squares. Podobnie jeżeli w repertuarze była Donna Summer. Z kolei tam gdzie grali The Police i Talking Heads, była dla nas szansa.
Jeżeli stacja grała Fleetwood Mac to nie puściłaby The Squares. Podobnie jeżeli w repertuarze była Donna Summer. Z kolei tam gdzie grali The Police i Talking Heads, była dla nas szansa.
Sporo wtedy graliście prób?
O tak (śmiech). Myślę, że nawet za dużo, ale było nam to potrzebne. Myślę, że właśnie dzięki nim odkrywaliśmy siebie nawzajem, ponieważ nie mogliśmy po prostu pojechać w trasę. Po rozpoczęciu kariery solowej, w czasie kiedy płyta “Surfing With The Alien” powoli wspinała się na listach przebojów, od razu ruszyłem w trasę, nie wiedząc nawet jak się za to zabrać. Stu Hamm (basista – przyp.red.) i ja naprawdę nie wiedzieliśmy jak grać muzykę instrumentalną przed publicznością, ale po prostu to robiliśmy – sześć razy w tygodniu, po dwa koncerty co wieczór. Dzięki tym doświadczeniom bardzo szybko nauczyliśmy się jak stać się zespołem. Jeżeli chodzi o The Squares to graliśmy zazwyczaj dwa razy w tygodniu oraz w weekendy, w związku z czym doświadczenie musiało przyjść do nas poprzez próby. Dlatego też ćwiczyliśmy trzy lub cztery godzinny dziennie. Zaczynaliśmy kiedy każdy był już po pracy i graliśmy do północy. To było wyczerpujące, pracowaliśmy naprawdę ciężko.
Czyli koncerty graliście w weekendy?
Tak, graliśmy w każdy weekend w rejonie zatoki San Francisco, na przestrzeni 100km kwadratowych. Występowaliśmy w takich klubach jak Keystone w Berkeley i Palo Alto, Berkeley Square czy The Stone, usytuowanym w samym San Francisco. Do tego dochodziły koncerty w Sacramento, Dolinie Krzemowej, czy na samym półwyspie. Czasami jechaliśmy zagrać w Los Angeles, ale zazwyczaj koncertowaliśmy w rejonie zatoki.
Ciekawe, czy pamiętasz jakie efekty były wtedy w twoim pedalboardzie?
(śmiech) Tak, ponieważ opracowałem wtedy nowy, bardzo rygorystyczny sposób grania. Zaczynałem od gitar Fender Startocaster i Gibson Les Paul podłączonych do kaczki, distortion i phasera, ale zamieniłem to wszystko na Strata typu “hardtail”, którego podłączałem bezpośrednio do stereofonicznego chorusa Boss CE-1, który z kolei dzielił mój sygnał i wysyłał go do dwóch taśmowych delay’ów Echoplex, po jednym w każdym kanale. Stamtąd sygnał wędrował do dwóch wzmacniaczy Marshall 100W typu half-stack. I to było brzmienie. Wszystko co miałem do dyspozycji, to gałka Volume w gitarze, którą kontrolowałem poziom przesterowania, a delay’e były ustawione tak aby zapewnić mi ścianę dźwięku. Jedyna sytuacja, w której używałem efektu to włączanie lub wyłączanie Echoplex’ów w końcówce utworu.
Zaczynałem od gitar Fender Startocaster i Gibson Les Paul podłączonych do kaczki, distortion i phasera, ale zamieniłem to wszystko na Strata typu “hardtail”, którego podłączałem bezpośrednio do stereofonicznego chorusa Boss CE-1, który z kolei dzielił mój sygnał i wysyłał go do dwóch taśmowych delay’ów Echoplex, po jednym w każdym kanale. Stamtąd sygnał wędrował do dwóch wzmacniaczy Marshall 100W typu half-stack
Świetnie, że zdecydowaliście się pokazać tę muzykę światu. Mam wrażenie, że gdzieś tam jest spora ilość świetnych zespołów, których płyty nie widziały jeszcze światła dziennego.
Tak, włożyliśmy w to sporo serca. Chcieliśmy pokazać tę płytę światu, zwłaszcza że znaleźliśmy sposób aby te taśmy zabrzmiały tak, jak brzmiały wtedy w studiu.
Czyli nie robiliście żadnych dogrywek?
Jest na tym albumie kilka piosenek, które reprezentują takie podejście do sprawy. Prawdopodobnie najlepszym tego przykładem jest piosenka “I Love How You Love Me”, która została nagrana na żywo, podczas jednego podejścia w studiu Hyde Street w San Francisco. W takich kawałkach jak “Give It Up”, czy “Everybody’s Girl” dogrywaliśmy wspólne linie wokalne. Wspomniany “I Love How You Love Me” to najlepszy przykład tego jak brzmieliśmy wtedy jako zespół.
Niektóre refreny naprawdę wpadają w ucho!
(śmiech) Dzięki, taki był zamysł.
Jeżeli mamy jeszcze chwilę to chciałbym zapytać cię o zespół Chickenfoot – sporo czasu zajęło ci ponowne wejście do studia z wokalistą. Jestem ciekaw jak wyglądały wasze początki?
Sammy Hagar (wokal – przyp.red.) zadzwonił do mnie w lutym 2008 roku i zaprosił na wspólny jam podczas jego koncertu w Las Vegas, więc wybrałem się tam jak idzie się na imprezę. Był tam też Michael Anthony (bas – przyp.red.) i Chad Smith (perkusja – przyp.red.). Podczas występu zagraliśmy kilka numerów Led Zeppelin, Traffic i innych, osadzonych w tym klimacie. Po zejściu ze sceny dotarło do nas, że to było naprawdę niezłe, pojawiła się chemia i że powinniśmy założyć zespół. Tak to się wszystko zaczęło.
Jak osiągneliście tak aktualne brzmienie w studiu, podczas gdy inspirowaliście się klasycznym rockiem?
Dzięki! Już na początku ustaliliśmy, że nie będziemy grali w klimatach Van Halen, Red Hot Chili Peppers, czy mojej płyty „Surfing With The Alien”, ale za to stworzymy coś zainspirowanego wspólnymi korzeniami muzycznymi. Wszyscy lubimy rockowe brzmienia z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, wiec zdecydowaliśmy żeby oprzeć na nich naszą grę, nie starając podążać za aktualną modą, czy jak wspomniałem, nawiązywać do naszych innych projektów. Dlatego udało się nam uzyskać własny sound.
Jaką rolę pełnili producenci?
Definitywnie Andy Jones i Mike Fraser spisali się świetnie, wychwytując brzmienie całego zespołu. Podstawowe ścieżki były nagrane na żywo, a na pierwszym albumie graliśmy bez metronomu. Następnie do nagrań live dodawaliśmy kolejne rzeczy – dodatkowe linie wokalne, partie klawiszowe, które skomponowałem, czy banjo. Próbowaliśmy różnych brzmień, ale wszystko zaczęło się od wspólnego grania na żywo – staliśmy blisko siebie, a wszystkie instrumenty były rejestrowane w tym samym pomieszczeniu, więc brzmienie było bardzo naturalne i organiczne.

Na koniec chciałem jeszcze nawiązać do twojego filmu “Beyond the Supernova” – muszę przyznać, że zrobił na mnie spore wrażenie i chciałem ci za to osobiście podziękować. Pokazałeś, że w pewnym okresie życia wszyscy mamy głębsze refleksje dotyczące nas samych.
To prawda. Dziękuję ci bardzo, że dzielisz się tym. Naprawdę się cieszę, że podobał ci się ten film.
Dobra, powiedz co wydarzy się teraz, w następnej kolejności?
(śmiech) Poza tym, że mam do zrobienia jeszcze sporo wywiadów dziś rano, piszę muzykę na nową solową płytę, którą zacząłem nagrywać w grudniu zeszłego roku. Jestem też zajęty współpracą z Scene Four, zespołem grafików z Los Angeles, no i powoli muszę kończyć i robić kolejny wywiad.
Oczywiście. Dziękuję bardzo za rozmowę i do szybkiego zobaczenia w Polsce.
Mam nadzieję, że wrócę do was w przyszłym roku. Dzięki i do zobaczenia.
Rozmawiał: Michał Szubert
Zdjęcia: Mat. Prom. Artysty, Marcin Podgórski