John Petrucci od lat plasuje się w czołówce najlepszych gitarzystów na świecie, spotykając się z uznaniem muzyków po fachu i fanów muzyki z całego świata. Wraz z swoim zespołem Dream Theater występuje od ponad 35. lat. Na chwilę przed ich występem w Polsce, porozmawialiśmy m.in. o pracy nad najnowszą płytą „Distance Over Time” oraz obchodach 20-lecia albumu „Scenes from the Memory”.
John, ubiegły rok był dla Ciebie niezwykle pracowity, co wiązało się z premierą nowego albumu. Jak w skrócie podsumowałbyś ten czas?
Osobiście był to dla mnie znakomity rok, jak wspomniałeś, naprawdę pracowity. Od marca byliśmy w trasie począwszy od Stanów Zjednoczonych, letnich festiwali w Europie, ponownie Ameryki Północnej, kończąc rok trasą po Ameryce Południowej. Wszędzie spotkaliśmy się z wspaniałą publicznością, świetnie było widzieć uśmiechniętych, szczęśliwych ludzi, śpiewających i tańczących. Robili wrażenie zadowolonych, a w tym roku również mamy w planach bardzo dużo koncertów.
Zanim porozmawiamy o 20-tej rocznicy albumu „Scenes from the Memory” i związanej z nią trasą, chciałem zapytać Ciebie o pracę nad najnowszym albumem – „Distance Over Time”. Nagrywaliście go z dala od miasta, w odosobnionym studio w stanie Nowy Jork. Mógłbyś opowiedzieć o tym nieco więcej?
Jasne, właściwie to była całkiem duża posiadłość, około pięciu akrów. Była tam chatka, w której spaliśmy i żyliśmy na co dzień. Ale miejsce, w którym komponowaliśmy album, to była stodoła, która po renowacji została zmieniona w prawdziwe dzieło sztuki, niesamowicie piękne studio. Jednak poprzedni właściciel zabrał ze sobą całe wyposażenie. Więc głównie było to puste studio, do którego na początku udaliśmy się tylko w celu napisania materiału na płytę, by potem zdecydować, że zostajemy tu także na sesję nagraniową, ponieważ to brzmiało tam tak dobrze. Miejsce miało naprawdę znakomitą oprawę, północna część stanu Nowy Jork, z dala od miasta, było to dosłownie piękne.
Popraw mnie, jeśli się mylę, ale podczas pracy nad tą płytą przyjęliście nieco inne podejście niż zazwyczaj, ponieważ każdy członek zespołu brał w tym równoległy udział.
Wiesz, w pewien sposób to nie było aż tak odmienne jak zazwyczaj. Produkowałem ten album, tak jak miało to miejsce przez wiele lat przy poprzednich płytach. Kiedy przystępujemy do pisania płyty, większość czasu każdy z nas bierze w tym udział. Tym razem wydaje mi się, że było tego po prostu więcej. Więcej osób pisało teksty, dzięki temu, że byliśmy na tej posiadłości, mieliśmy poniekąd dużo prywatnego czasu, w którym nikt nam nie przeszkadzał. Więc mogliśmy naprawdę spędzić te wszystkie dni na komponowaniu materiału bez żadnych rozproszeń. Nikt nie musiał wracać do domu wieczorem czy coś w tym stylu, dlatego każdy miał większy udział w powstawaniu tej płyty. Sądzę, że to co wyróżnia się przy pracy nad tym albumem, to że po raz pierwszy skorzystaliśmy z innego inżyniera dźwięku – to był James „Jimmy T” Meslin, który jest młodym gościem, właściwie zaczynał jako asystent przy naszych poprzednich płytach. Za miks również odpowiadał nowy gość, z którym wcześniej nie współpracowaliśmy – Ben Gross z LA. Więc to były właściwie te elementy odróżniające.
W części wywiadów wspomniałeś, że ta sesja nagraniowa poniekąd na nowo połączyła was jako przyjaciół. Mógłbyś rozwinąć tę myśl, w jaki sposób po tylu latach grania razem z większością osób z zespołu, ta sesja pomogła zawiązać relacje na nowo?
Wiesz, spędzamy mnóstwo czasu razem kiedy podróżujemy na trasie itd. Ale to nie to samo, co wyruszenie gdzieś razem i zamieszkanie, z wspólnym przygotowywaniem śniadań. Tak jak wspomniałem, nic nas nie rozpraszało, dlatego na koniec dnia mogliśmy wypić drinka i pogadać, ponieważ nikt nie musiał nigdzie jechać. I tak też się to działo, było to świetne doświadczenie więzi dla każdego z nas. Znamy się od wielu lat, ale to zawsze miło, by w takich okolicznościach spędzić razem czas. Ponieważ zazwyczaj nie ma na to możliwości, pomimo bycia w trasie i podróży, jest to inne, bardziej odizolowane. Podczas gdy tutaj byliśmy bardziej razem i spędziliśmy naprawdę znakomity czas.
Miejsce, w którym komponowaliśmy album, to była stodoła, która po renowacji została zmieniona w prawdziwe dzieło sztuki, niesamowicie piękne studio. Jednak poprzedni właściciel zabrał ze sobą całe wyposażenie. Więc głównie było to puste studio, do którego na początku udaliśmy się tylko w celu napisania materiału na płytę, by potem zdecydować, że zostajemy tu także na sesję nagraniową, ponieważ to brzmiało tam tak dobrze. Miejsce miało naprawdę znakomitą oprawę, północna część stanu Nowy Jork, z dala od miasta, było to dosłownie piękne.
Czy są jakieś utwory z tej płyty, które w jakiś sposób „zaskoczyły” Cię w trakcie sesji nagraniowej?
Utwór „Out of Reach” – to była niespodzianka, ponieważ nie planowaliśmy żadnej ballady na tej płycie. Tymczasem któregoś dnia, ledwie z rana wchodząc do studia, zacząłem grać na gitarze i po chwili dołączył Jordan [Rudess, pianista DT – przyp. red], zaczęliśmy improwizować ten numer, po czym spojrzeliśmy na siebie i uznaliśmy: „wow, to jest całkiem niezłe, powinniśmy to nagrać”. To nie było w planie tamtego dnia, ale skorzystaliśmy z bycia tu i teraz i nagraliśmy tę piosenkę, która okazała się być naprawdę fajnym dodatkiem do albumu, czymś wyróżniającym.