Mija właśnie okrągłe 10 lat od powstania utworów na płytę „Black and White America”. Co prawda płyta została wydana pod koniec sierpnia 2011 roku, po trzech latach od ostatniego albumu, ale Lenny Kravitz cały materiał gromadził i nagrywał głównie w roku 2010. Mamy zatem dobrą okazję by wrócić do tamtych czasów i przypomnieć sobie o 10 lat młodszego Lenny’ego, który był wówczas absolutnie topowym artystą jak świat długi i szeroki.
Płyta „Black and White America” była dziewiątym krążkiem, który wydał Lenny Kravitz i muzycznie stanowiła długo oczekiwany powrót do jego soulowych korzeni. Początkowo miała nazywać się „Negrophilia”, ale po wizycie na Bahamach i przypadkowym zobaczeniu w telewizji negatywnych reakcji ludzi na wybór Baracka Obamy na prezydenta, Lenny Kravitz doznał olśnienia. Postanawił zmienić tytuł i całą ideę albumu. Płyta okazała się wspaniała muzycznie, zaangażowana politycznie, osiągając jednak większy sukces w Europie niż w Stanach. Między innymi w Niemczech i Szwajcarii była numerem 1 sprzedaży.
Przypomnijmy sobie ten gorący czas i poznajmy lepiej Lenny’ego, który przecież wielkim artystą jest. O nagrywaniu „Black and White America”, gitarach, sprzęcie oraz wielu innych rzeczach opowie więc człowiek, który mistrzowsko łączy brzmienie gitary z elektroniką, a rockową energię przeplata z soulową nastrojowością.

Lisa Cope: Swoją najnowszą płytę nagrywałeś w Paryżu i na Bahamach. Czym różnią się dla ciebie te dwa miejsca? Czy były dla ciebie inspiracją podczas pisania muzyki na ten album?
Lenny Kravitz: Moja rodzina pochodzi z Bahamów, tam się wychowywałem jako dziecko, jest to miejsce, w którym czuję się swobodnie; małe miasteczko z niewielką ilością mieszkańców, jestem tam odbierany jako „swój”. To bardzo zdrowe być w otoczeniu ludzi, którzy nie patrzą na ciebie przez pryzmat twojej sławy. Tutaj nie ma to znaczenia, liczą się zwykłe sprawy, codzienna ludzka egzystencja. Zbudowałem tam swoje studio nagraniowe, w którym mam wszystko, czego potrzebuję. To mój dom.
Paryż z kolei stanowi dla tego świetną przeciwwagę. Na Bahamach mieszkam w przyczepie campingowej na plaży. Tam wszystko jest proste i toczy się wokół prozaicznych czynności – jedzenia tego, co zerwiesz w swoim ogródku, albo tego, co złowisz w morzu. Paryż to kompletne przeciwieństwo – życie w dużym mieście. Jadę tam, kiedy chcę mieć poczuć oddech wielkiego świata, chodzić do muzeów, galerii, restauracji, pić wino, odwiedzać operę i balet. Te dwa miejsca doskonale się uzupełniają, to dwa ekstrema, które naprawdę lubię.
Inspiracja, jaką czerpię z tych miejsc, oparta jest na ich energii. Często pisze mi się lepiej w konkretnym miejscu. Na Bahamach jestem odizolowany od reszty świata, mogę skupić się tylko na muzyce – ona sama tam do mnie przychodzi, po prostu żyję nią i czerpię inspirację z mojego otoczenia. Po spędzeniu długiego czasu w buszu na pisaniu pojechałem do Paryża. Przeniesienie tej muzyki tam, słuchanie jej na co dzień w samochodzie spowodowało, że nabrała ona zupełnie innego charakteru. Dla mnie brzmiała zupełnie inaczej, kiedy została umieszczona w innym kontekście. To, co do muzyki nagranej na Bahamach dodałem w Paryżu, było bardziej elektryczne, miejskie, nowocześniejsze pod względem brzmienia, jak na przykład syntezatory.
Opowiedz nam coś o swoim studiu.
Moje studio na Bahamach zostało ukończone na krótko przed rozpoczęciem prac nad tym albumem, czyli około dwóch lat temu. To studio moich marzeń, zaprojektowałem je dokładnie tak, jak chciałem; jest jak kalifornijskie studio z lat 70. w sensie sprzętu i użytych materiałów. Jest tam dużo drewna, korka i szkła oraz wspaniały wybór starego sprzętu: mikrofonów, preampów, konsoli, equalizerów, reverbów, kolekcja gitar, wzmacniaczy i syntezatorów, klawiszy, bębnów… Ma bardzo spójne brzmienie, więc bardzo przyjemnie się w nim nagrywa.
Czy to prawda, że posiadasz część oryginalnego wyposażenia EMI ze studia Abbey Road?
Tak, mam konsolę Redd, której używali Beatlesi – to wspaniały sprzęt, w którego posiadanie wszedłem dwadzieścia lat temu i od tej pory nieustannie mi towarzyszy. Już sam wygląd jest niesamowity! Kiedy patrzę na zdjęcia Beatlesów siedzących przy tym stole, to zawsze mnie to rozwala. Ale przede wszystkim technicznie jest to doskonały sprzęt, preampy mikrofonowe brzmią cudownie. Ma też świetne eq, które jest bardzo proste w obsłudze – tylko high i low, co mi się akurat podoba.
Jak nagrywałeś ten album?
Całkiem tradycyjnie: studio, mikrofony, konsola Helios z lat 70., która należała wcześniej do Leona Russela, poza tym magnetofony taśmowe 3M i Studer. Po prostu esencja brzmienia. Nie lubię, kiedy zbyt dużo elementów znajduje się pomiędzy instrumentem a taśmą. W tym wypadku więc wszystko zostało zgrane analogowo na taśmę, a potem przerzucone do Pro Toolsa, żeby można to było dowolnie edytować. Ale sama muzyka została nagrana w oldschoolowy sposób.
Jakich gitar użyłeś podczas sesji?
Były to praktycznie te same gitary, których używam na każdym albumie. To zabawne, że przy takiej ilości instrumentów, jakie posiadam, zawsze tylko kilka z nich wchodzi na płytę: Gibson Les Paul Standard z późnych lat 50., najlepiej brzmiąca gitara, której nigdy nie pozwalam opuścić studia, Les Paul Custom z trzema pickupami, dwa basy Fendera: Precision i Jazz Bass. Mam też Tele i Strata i… to wszystko. Do tego zawsze kilka wzmacniaczy, ale całe brzmienie sprowadza się do tych paru gitar.
Wykorzystujesz wiele efektów, czy wolisz czyste brzmienie z pieca?
Brzmienie pochodzi głównie z samego wzmacniacza. W studiu nie używam za dużo efektów, chyba że potrzebuję większego kopa w partii solowej lub zagrać coś z fuzzem – wtedy tak, ale poza tym głównie nagrywam bezpośrednio z wzmacniacza. Lubię też stosować dodatkowy overdrive, który nakładam ponad naturalnym lampowym brzmieniem pieca poprzez przesterowanie preampów mikrofonowych w konsoli Helios – są one bardzo czułe i brzmią pięknie. To bardzo rockandrollowy stół, więc wystarczy, że podkręcisz o jedną kreskę więcej i masz już ładny, lekki przesterek. To brzmienie kompletnie inne niż takie, które można uzyskać za pomocą wzmacniaczy czy efektów.
Czy wciąż używasz pieców Fendera?
Tak, Twin Reverb to jeden z moich ulubionych wzmacniaczy, a Tweed Deluxe to jakby esencja mojego osobistego brzmienia – cały pierwszy album nagrałem na tym piecu.
Czy twój koncertowy setup różni się bardzo od studyjnego?
O, tak! Mój sprzęt studyjny i estradowy nie mają ze sobą nic wspólnego. Oprócz gitar, wzmacniaczy, bębnów, basu, keyboardów – cała ta organiczna podstawa zostaje bez zmian, ale głośniki, konsole i reszta sprzętu jest zupełnie inna, bo urządzenia, których używam do nagrań po prostu nie przetrwałyby w trasie.
Ile gitar posiadasz i które z nich znalazłyby się w pierwszej piątce?
Mam jakieś trzysta gitar, w tym na przykład kolekcję Stratocasterów w customowych kolorach, którą bardzo lubię, Les Paula Goldtop, którego używam w studiu, mam pięknego Gibsona L5, którego naprawdę cenię, starego, nie współczesną reedycję, no i starego SG – to moje ulubione instrumenty.
Mam jakieś trzysta gitar, w tym na przykład kolekcję Stratocasterów w customowych kolorach, którą bardzo lubię, Les Paula Goldtop, którego używam w studiu, mam pięknego Gibsona L5, którego naprawdę cenię, starego, nie współczesną reedycję, no i starego SG – to moje ulubione instrumenty.
A czy masz jakiegoś faworyta wśród nowszych instrumentów? Jaką gitarę ostatnio kupiłeś?
Ostatnio? Od wieków nie kupiłem żadnej gitary! Przez lata nakupowałem ich tyle, że w końcu stwierdziłem „dość”. Nawet ich nie widuję, są schowane gdzieś w magazynach – to niedorzeczne. Mam wielkie szczęście, że jestem endorserem Gibsona i oni robią dla mnie piękne instrumenty, więc nawet nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, jaką gitarę kupiłem ostatnio. Wszystko, co robi dla mnie Gibson, jest świetne. W zeszłym roku dostałem na przykład pięknego Les Paula w wykończeniu Iced Tea – to coś jak Sunburst, ale naprawdę łagodny. To moja ulubiona gitara wśród tych najnowszych.
Masz też swój sygnowany model Flying V. Czym różni się od standardowej wersji?
Różnica polega przede wszystkim na wykończeniu: lakier czarny metalik, złote elementy osprzętu i złota lustrzana płytka… Ta gitara naprawdę dobrze wygląda.
Wróćmy do płyty. Co oznacza „Black and White America” i o czym jest tytułowa piosenka?
Dla mnie odzwierciedla ona całe moje życie – kim jestem, co widziałem, co przeżyłem, jak dorastałem, a także wszystko, przez co musieli przejść moi rodzice jako para mieszana we wczesnych latach 60. Mówi też o sytuacji, z jaką mamy do czynienia dzisiaj. Piosenka została zainspirowana filmem dokumentalnym, który widziałem, gdzie grupa Amerykanów wychowanych i przyzwyczajonych do starego typu mentalności wyraża swój sprzeciw i niezgodę na to, jak dzisiaj wygląda Ameryka. Nie podoba im się na przykład, że mają afroamerykańskiego prezydenta i chcieliby, żeby ktoś się nim „zajął” – czekają na jego śmierć, są pełni nienawiści. Mnie jako osobę nie dzielącą ludzi pod względem rasy najbardziej zszokowało to, że ludzie wciąż rozumują w ten sposób. Oczywiście wiem, że tak jest, ale obejrzenie czegoś takiego w programie telewizyjnym przypomniało mi o tym i wstrząsnęło mną w pewien sposób. Piosenka tytułowa nawiązuje też do postaci Martina Luthera Kinga.

To twój dziewiąty album studyjny. Czy uważasz, że to najlepsza płyta, jaką do tej pory nagrałeś?
Podpisuję się pod wszystkim, co zrobiłem, i nie zmieniłbym tego w żaden sposób. Ale jest w tej płycie coś, co mnie naprawdę dotyka i czuję, że reprezentuje to skąd pochodzę, gdzie jestem i dokąd zmierzam, zamyka koło, które zatoczyłem. Jestem z tego albumu naprawdę zadowolony, odczuwam twórczą satysfakcję. Nie spieszyłem się z nim i nagrałem tyle muzyki, ile wymagało ode mnie aby dopełnić jego obraz. Ponieważ stylistycznie każdy z moich albumów jest bardzo różny i dotyka wielu stylów, tutaj też chciałem poruszyć jak najwięcej gatunków i zagrać tyle dźwięków, ile tylko mogłem. Jest tu w sumie szesnaście piosenek i choć mieszczą się one na jednej płycie CD, to ja patrzę na to jak na album dwupłytowy, ponieważ ja ciągle myślę w kategoriach płyt winylowych – to coś, co nigdy mnie nie opuściło. Więc dla mnie to jakby dwie płyty winylowe po cztery piosenki na każdej ze stron. Zresztą album będzie wydany również w takiej właśnie formie.
Co było dla ciebie największą siłą napędową przy tworzeniu tego albumu? Jak powstawały piosenki?
To, że o nim nie myślałem, nie martwiłem się o niego, nie podążałem tam, gdzie chciałby mnie zaprowadzić mój umysł, ale tam, gdzie zabrał mnie kreatywny duch. Wiesz, możesz sobie założyć, że wiesz, jaki chcesz zrobić album i dokąd zmierzasz ze swoją muzyką, ale twoja kreatywność może zabrać cię zupełnie gdzie indziej. Dla mnie najważniejsze to być zupełnie zrelaksowanym, cieszyć się życiem, relacjami z ludźmi, podziwiać piękno miejsca, w którym się znajduję. Wtedy muzyka przychodzi sama, zupełnie naturalnie.
Te piosenki po prostu się pojawiły. Naprawdę nie wiem, jak to się dzieje, i może to brzmieć trochę dziwnie, ale w momencie, kiedy piosenka jest już skończona, kiedy po kilku dniach się nad nią zastanawiam, to nie mam pojęcia, skąd się wzięła. Często, kiedy się budzę, mam w głowie piosenkę, idę do magnetofonu, nagrywam jakiś motyw, potem idę do studia i zaczynam go ciąć, dogrywać nakładki, aranżuję, dodaję instrumenty dęte, smyczki, syntezatory, perkusjonalia, chórki… Pomysł rośnie, rośnie i nagle staje się tym czymś, co ma ręce i nogi. Kiedy jestem w trakcie tworzenia – ponieważ większość z tego, jeśli nawet nie wszystko, robię sam – jestem zbyt zajęty, by to analizować; przeskakuję z jednego instrumentu na inny i po prostu staram się utrzymać na fali natchnienia. Podczas nagrywania jestem jakby w twórczym amoku, a kiedy wszystko jest już skończone, zastanawiam się „skąd to się wzięło?”.
Jakie są twoje inspiracje muzyczne?
Codziennie inspiruje mnie muzyka; wszystkie rodzaje, nie ważne, jaki gatunek. Na przykład dopiero co wróciłem z planu teledysku, gdzie słuchaliśmy muzyki z lat 40. Ja po prostu kocham muzykę, a powstaje w niej tyle nowych rzeczy, kierunków, pokazuje się wiele ciekawych zespołów. Podoba mi się, że w muzyce widać coraz więcej charakteru, przejawia się w niej indywidualizm artystów, ponieważ ostatnio wszystko stało się bardzo jednorodne. Ale trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć, co lub kto mnie inspiruje, bo słucham naprawdę wszystkiego.
Podpisuję się pod wszystkim, co zrobiłem, i nie zmieniłbym tego w żaden sposób. Ale jest w tej płycie coś, co mnie naprawdę dotyka i czuję, że reprezentuje to skąd pochodzę, gdzie jestem i dokąd zmierzam, zamyka koło, które zatoczyłem. Jestem z tego albumu naprawdę zadowolony.
Po czym poznać piosenkę Lenny’ego Kravitza? Co sprawia, że twoje piosenki są rozpoznawalne?
Co sprawia..? Ja – tylko tyle. Wiesz, to moja wrażliwość, która przejawia się w każdym aspekcie. Ale wydaje mi się, że wszystko zaczyna się od głosu, od wokali. Ponieważ gram na większości instrumentów, przekazuję słuchaczowi całą swoją osobowość.
Jeśli chodzi o sprzęt, vintageowe wyposażenie studia i instrumenty, to powodem, dla którego używam tych rzeczy, nie jest to, że to są one „vintage” i fajnie jest na nich grać. Chodzi mi o spójność i organiczną jakość brzmienia. Uważam, że naprawdę ważną rzeczą jest pozwolić, by osobowość muzyka przejawiała się w brzmieniu jego instrumentu. Kiedyś, słuchając płyty artysty, mogłeś usłyszeć jakieś brzmienie i powiedzieć „O, to przecież on gra na basie! A kto gra na gitarze, bębnach… To musi być ten i ten!” bo słyszałeś i czułeś osobowość tego muzyka, jego tożsamość. Teraz, w ciągu ostatnich lat, brzmienie stało się bardzo jednolite. Na przykład na wielu płytach po nagraniu ścieżki bębnów edytuje się ich brzmienie dodając triggery, sample. Wielu ludzi z tego korzysta, używa tych samych próbek, przez co wszyscy brzmią podobnie. Gdzie jest osobowość? Kto to gra? To może być każdy!
Masz jakąś ulubioną piosenkę z tego albumu?
Tak naprawdę nie. Patrzę raczej na album jako całość. Trudno jest powiedzieć, że jakąś piosenkę lubię bardziej lub mniej. Przy takiej ilości artystów, co rusz pojawiających się bądź znikających ze sceny, jaka jest recepta na długowieczność?
Powiedziałbym, że chodzi o to, by być szczerym z samym sobą. Jeśli jestem autentyczny, jestem sobą, to działa. Ludzie zawsze zauważą różnicę, jeśli jesteś sztuczny lub robisz coś tylko dla pieniędzy, na przykład tłuczesz same przeboje. Dłuższej karierze zawsze towarzyszą wzloty i upadki, ale musisz po prostu iść dalej i piękne jest to, że mogę spać w nocy, bo wiem, że wszystko co zrobiłem, było właśnie tym, co chciałem zrobić.
Najwspanialszy moment w twojej karierze…
Z osobistego punktu widzenia – nie ma to nic wspólnego z samą nagrodą, ale kiedy wygrałem MTV Music Award za najlepszy wideoklip, moja mama jeszcze żyła i przyszła na ceremonię. Kiedy byłem tam z nią, widziałem jej reakcję i szczęście, to był dla mnie najpiękniejszy moment.
Jakie masz plany na resztę roku?
Koncertować, koncertować i koncertować… Będzie tego sporo i nie mogę się już doczekać, ponieważ mam do zaprezentowania tyle nowej muzyki. Poza tym pojawię się w filmie pod tytułem „Hunger Games” [polski tytuł „Igrzyska śmierci”, premiera filmu planowana na marzec 2012 – przyp. tłum.]. Pracuję też sporo nad projektami z moją firmą Kravitz Design – przygotowujemy wystrój wnętrz do wielkiego, czterdziestosiedmiopiętrowego budynku w Miami. Robimy tam wszystko: apartamenty, przestrzenie użytkowe, takie jak SPA, sale restauracyjne itd. Zajmuję się też fotografią, która naprawdę mnie pochłania, i w 2012 będę się starał zorganizować wystawę w Paryżu, Los Angeles i Nowym Jorku.
Czego możemy się spodziewać po europejskiej trasie „Black and White”?
Będzie funky. Mam doskonały zespół, najlepszy, jaki do tej pory mi towarzyszył. Pracuję też nad scenografią. Tournée będzie wyglądać świetnie i usłyszycie na nim naprawdę dobrych muzyków.
Co możesz powiedzieć na temat swojej współpracy z Craigiem Rossem?
Pracuje się z nim wspaniale. Craig gra ze mną od czasu trasy „Mama Said” i jest jedyną osobą oprócz dęciaków, która występuje ze mną również na płytach. Wspaniałą rzeczą w naszej współpracy jest to, że nie muszę mu nic tłumaczyć. Mówię tylko konkretnie, jaki mam pomysł, albo po prostu zaczynam grać, a on błyskawicznie podchwytuje i od razu wie, dokąd zmierzamy. Nie przeszkadzamy sobie nawzajem, on zawsze gra w kontrapunkcie do mojej partii. Jest bardzo wszechstronny, poruszając się po wielu stylach, dlatego możemy razem zapuszczać się na różne muzyczne terytoria. To jeden z najlepszych gitarzystów, jakich znam, a mimo tego sesyjny nie jest odpowiednio doceniany jako muzyk sesyjny. Zdecydowanie zasługuje na dużo więcej.
Jak ważna jest dla ciebie publiczność podczas koncertu?
Jak ważna jest publiczność? Publiczność jest wszystkim. To dla niej tam jestem, aby być z nimi, wymieniać z nimi energię – o to w tym wszystkim chodzi. Gdyby nie to, prawdopodobnie siedziałbym w domu. [śmiech]
Czy wciąż denerwujesz się na scenie?
Nie. Czasami bywam przejęty, ale nie zdenerwowany. Musisz po prostu robić swoje i nie możesz brać tego przesadnie poważnie.
Wystąpiłeś w filmie „Precious” [pol. „Hej, skarbie”] z 2009 roku. Jak to się stało, że zająłeś się aktorstwem?
Zacząłem w bardzo młodym wieku. To do tego się przygotowywałem i tym chciałem się zajmować. Występowałem w teatrze w Nowym Jorku, w reklamówkach i programach telewizyjnych, ale w końcu rzuciłem to dla muzyki. Chciałem być pełnoetatowym muzykiem. Parę lat temu znalazł mnie reżyser Lee Daniels i powiedział, że chce ze mną pracować, że wie, co robiłem w teatrze, i zna też teatralne role mojej matki, czym zrobił na mnie duże wrażenie.
Dobrze jest mieć to z powrotem w moim życiu, mieć inne medium, którego możesz użyć, by wyrazić siebie. I zamierzam zająć się tym bardziej.
Co ciekawe, aktorstwo jest zupełnym stoi w opozycji do tego, co robię na co dzień. Mam na myśli, że kiedy siedzę w studiu, tworząc muzykę, wszystko kręci się wokół mnie – jest to moja wizja, moja piosenka, moja aranżacja, ja to gram. Wiesz, to bardzo łechce ego. Kiedy występuję jako aktor, muszę uszanować zdanie reżysera, jestem tam po to, by realizować jego wizję. Lubię to robić, próbując spełnić czyjeś wymagania, i myślę, że świetnie równoważy się to z muzyką. Lubię poczuć się częścią procesu twórczego, zamiast być jego podmiotem.
Wspomniałeś o kolejnym filmie, nad którym pracujesz…
Tak, zadzwonił do mnie Gary Ross, reżyser „Hunger Games”, byłem wtedy w studiu na Bahamach pracując nad płytą. Powiedział, że widział „Precious”, i podobało mu się, jak zagrałem swoją postać. Zaoferował mi jedną z ról w swoim filmie. Przemyślałem propozycję i zgodziłem się.
Jaka jest najlepsza rada, której ktoś ci udzielił?
Aby być sobą. Moja rodzina mnie tego uczyła. Bądź sobą, bądź uczciwy wobec siebie.
Kiedy wygrałem MTV Music Award za najlepszy wideoklip, moja mama jeszcze żyła i przyszła na ceremonię. Kiedy byłem tam z nią, widziałem jej reakcję i szczęście, to był dla mnie najpiękniejszy moment.
Czy chciałbyś przekazać coś swoim fanom?
Szanuję i doceniam ludzi, którzy mnie wspierają. Inaczej by mnie tu nie było. Cieszę się, że są cały czas ze mną i chcą uczestniczyć w tej podróży, w którą ich zabieram. Będąc artystą, nie można nie doceniać tego towarzystwa. Niektóre rzeczy mogą im się podobać bardziej, inne mniej, ale oni wciąż są i uczestniczą w tym dla samego doświadczenia, mają z tego radość. Mam bardzo oddanych fanów, dlatego chcę im dać z siebie najlepsze, co tylko mogę.
Rozmawiała: Lisa Cope (udostępnione dzięki uprzejmości Warner Music Group)
Tłumaczenie: Mikołaj Służewski
Zdjęcia: Warner Music Group
