Muzycy TOTO polubili chyba nasz kraj, bo kilka razy odwiedzili już Polskę i za każdym razem były to niezapomniane widowiska. Z jednego koncertu (Łódź, 2013) powstała nawet oficjalna dwupłytowa koncertówka „35th Anniversary: Live in Poland”. Tym wspanialej, że panowie przybywają ponownie 28 lutego, tym razem do Krakowa.
Gitarzysta, kompozytor i wokalista grupy, Steve Lukather jest postacią absolutnie wyjątkową. Najbardziej znanym gitarzystą – sidemanem za Zachodnim Wybrzeżu USA, fenomenalnym instrumentalistą i producentem, autorem hitów, laureatem Grammy, człowiekiem, który nagrywał ze wszystkimi, itp. itd. Niby wiadomo o nim wszystko, ale my chcemy pokazać, że tak na prawdę każde wypowiedziane przez Steve’a zdanie, każdy akapit, odkrywa o nim coś innego, pokazuje go w nowym świetle lub kontekście. Jest duszą towarzystwa, a rozmowa z nim szybko staje się czystą przyjemnością, wejściem do jego świata, którego wielu mu zazdrości a chyba wszyscy podziwiają.
Prezentujemy fragmenty rozmowy, którą przeprowadził Armin Szymański, a która w całości ukaże się w kwietniu na łamach magazynu TopGuitar. Zdjęcia: Sobiesław Pawlikowski, mat. promocyjne.

Na początku chciałbym zapytać, czy Ty w ogóle jeszcze pamiętasz jak to się wszystko zaczęło? Mam na myśli…
Tak! To był koncert The Beatles w programie Eda Sullivana w 1964 roku – to było jak włącznik „ON”. Od tej chwili moje życie z czarno-białego stało się kolorowe. Wtedy powiedziałem sobie – chcę być jak George Harrison i to stało się moją obsesją. Musisz przeczytać moją książkę – tam to wszystko będzie opisane ze szczegółami. Mimo, że są to raczej dziwaczne historie, w które prawdopodobnie nie uwierzysz, to przysięgam na Boga i całą moją czwórkę dzieci, że wszystkie są prawdziwe. Ale wracając… to wszystko po prostu zaczęło się od The Beatles i… gitar. Zanim dowiedziałem się czegokolwiek o dziewczynach, zanim zacząłem się nimi w ogóle interesować, to gitarowe magazyny były moim Playboyem. Marzyłem tylko o nowej gitarze, czy o nowym wzmacniaczu. Przez 7 lat grałem na gitarze ze złamanym gryfem, bo rodzice zakładali, że mi się znudzi, że po prostu wyrosnę z tego. Aż pewnego dnia – to był właśnie ten przełomowy dzień – mój świętej pamięci tato zabrał mnie do Guitar Center. Zabierał mnie tam od czasu do czasu, bo to był taki mój sklep z zabawkami. Poznali mnie tam tak i mówili – „dobry jesteś! jest taki gośc w mieście, Eddie, też jest taki dobry jak Ty”, więc zapytałem ich „kto to?” a oni „o, na pewno wiesz kto” Później okazało się, że to był młody Eddie Van Halen. Michael Landau też tam zresztą przychodził. Któregoś razu, będąc tam, wziąłem do rąk Gibsona Les Paula i Ampega VT22, takiego jak miał Keith Richards i po prostu zacząłem grać. Mój tato stał z boku i się przysłuchiwał, po czym na chwilę wyszedł z pomieszczenia, w którym grałem. Po chwili wrócił i powiedział – Okay – pakujemy te graty do samochodu. Zapytałem – co masz na myśli? A on odparł – wszystko – chcę żebyś miał porządną gitarę, wzmacniacz i całą resztę. Dosłownie zesrałem się z radości! Chcę mi się płakać na samą myśl o tym jak świetnym był człowiekiem. Odmówił sobie kupienia auta, żebym tylko miał to wszystko. Byłem dla niego najważniejszy – to był prawdziwie kochający ojciec.
Co to dla mnie znaczyło? Wreszcie miałem profesjonalny sprzęt do grania – już nie byłem amatorem. Rozumiesz? Zacząłem brać lekcje i tak dalej, a on mnie w tym wspierał. Ten dzień naprawdę zmienił moje życie. Nie musiałem już więcej zastanawiać się skąd pożyczyć lepszą gitarę czy wzmacniacz. To naprawdę mnie dotknęło. Budziłem się podekscytowany w środku nocy i zaczynałem ją polerować. Teraz ta gitara znajduje się w Musicians Hall Of Fame w Nashville. Wypożyczyłem im ją, żeby umieścili ją na swojej wystawie, bo myślę, że moi rodzice też by się z tego cieszyli, ale nigdy jej nie sprzedam, bo to była moja pierwsza prawdziwa gitara.
Co zadecydowało o tym, że zagrałeś na tych wszystkich świetnych płytach? Czy masz może jakąś wskazówkę dla młodych aspirujących gitarzystów, odnośnie tego na co powinni zwracać uwagę i na czym się skupiać wchodząc na rynek muzyczny?
Hmm… Niestety nie. Powiem Ci szczerze, że kwestia sesyjnego grania jest już raczej skończona i ciężko tu coś doradzić, bo jest dosłownie kilku gości, którzy to obecnie robią w swoich domach. Sami nagrywają, produkują, później odsyłają kilka wersji solówek i kilka partii rytmicznych i tyle. Rzadko kiedy wchodzą w ogóle w realną interakcję z innymi muzykami. I to już nigdy nie będzie takie, jakim ja to zapamiętałem. Wstawałem codziennie rano do pracy i zastanawiałem się co dziś będę robił i z kim przyjdzie mi grać w studio. Tak naprawdę nigdy nie wiedzieliśmy co będziemy danego dnia robić. Nie słyszeliśmy demówek. Po prostu siadaliśmy do pianina czy gitary akustycznej i pytaliśmy się nawzajem: „A może zrobimy to tak?”. Zmienialiśmy voicingi akordów, formę utworu, albo stwierdzaliśmy np. że jest lepsza opcja na podejście do bridge’a i próbowaliśmy na milion różnych sposobów na nowo aranżować i produkować, a w zasadzie często po prostu pisać utwory zupełnie od początku. Pracowało przy tym wielu genialnych muzyków, a i tak finalnie to główny producent spijał śmietankę z naszej pracy. Jestem muzykiem od 45 lat i wiesz jaką mam emeryturę? – 800 $ na miesiąc – a pracowałem przy tysiącach legalnie rozliczanych sesji nagraniowych. Muzycy klasyczni zarabiali dużo więcej pieniędzy od nas, pomimo że nie tworzyli niczego nowego. Mimo wszystko nie marudziliśmy – taka po prostu była nasza praca.
Ale to były dla mnie ciągłe wyzwania i odkąd tylko zostałem wciągnięty w tę całą studyjną pracę przez Steve’a Porcaro i dowiedziałem się jak to wygląda z bliska, to wiedziałem, że chcę to robić. Robiłem więc swoje, zaprzyjaźniłem się z odpowiednimi osobami, a reszta potoczyła się sama.
(…)
W swoich wypowiedziach często mówisz o dużej niechęci z jaką Toto musiało się mierzyć przez lata w USA. O co w tym wszystkim chodziło?
Słuchaj – to normalne, że niektórzy ludzie po prostu nas nie lubią, ale nie powinni zaprzeczać temu, że mieliśmy swój wkład w dorobek muzyki popularnej przez ostatnie 40 lat. Problem jest w tym, że często ludzie nie lubią nas, jako Toto, ot tak – dla zasady, podczas gdy uwielbiają inne piosenki, które wspólnie albo osobno nagrywaliśmy dla innych artystów. Więc jako zespół jesteśmy chyba dla nich trochę jak Enigma – nie mogą nas rozgryźć. Don Henley (The Eagles) powiedział mi kiedyś, podczas nagrywania jego solowego albumu – „Słuchaj Steve, musicie to po prostu przeczekać, a oni zmienią zdanie. Ludzie tak samo nienawidzili The Eagles, nienawidzili też Led Zeppelin, ale jakie to ma znaczenie w końcowym rozrachunku?”. Ostatnimi czasy mamy jednak coraz lepszy odbiór w USA, co jest bardzo ekscytujące, bo to zawsze była nasza pięta achillesowa. Mimo wszystko nigdy się nie poddawałem. Byłem w każdym wcieleniu tego zespołu i utrzymywałem go przy życiu, kiedy umierał, bo w to całym sercem wierzyłem. Wierzyłem, że jeśli będziemy ciężko pracować i pisać nowe, dobre piosenki, to w końcu nadejdzie ten nasz właściwy moment, który zdaje się, że właśnie nadszedł. Podpisaliśmy nową umowę z Sony i to ja teraz jestem managerem zespołu, ale to nie stało się bez powodu. Mieliśmy wcześniej trzech bardzo znanych managerów, którzy nie potrafili nawet załatwić nam transmisji naszego koncertowego DVD z Polski w telewizji. Pytałem ich: „Dlaczego nie da się tego zrobić?”. Okazało się, że po prostu nas olewali, skupiając się na innych wykonawcach. W końcu zabraliśmy się za to sami i udało się – nasz koncert leciał w TV przez całe lato, a oni musieli na to patrzeć. Później dowiedzieli się, że to ja jestem teraz managerem, co musiało jeszcze bardziej ich wkurzyć. Tak czy inaczej – my dopięliśmy swego. Czasami po prostu musisz zrobić coś samemu. Bo wiesz… Można być świetnym managerem dla jednego zespołu, ale kiedy masz ich 40, jedyne co możesz zrobić to zgarniać pieniądze i rozpieprzać kariery artystów, z którymi współpracujesz.
Jest bardzo dużo gwiazd, które w wywiadach narzekają na granie ciągle tych samych utworów przez wiele lat, a w tym samym momencie Wy decydujecie się wrócić do tych wszystkich hitów sprzed lat i dać im drugie życie na Waszej najnowszej płycie. To imponujące, bo świadczy o tym, że nadal macie sporo frajdy grając te piosenki, mam rację?
Przede wszystkim – każda pieprzona gwiazda rocka, która mówi coś takiego powinna spędzić jeden dzień czyszcząc toi-toie i wtedy przestaliby narzekać na swoją pracę. Wkurza mnie gdy czytam te wszystkie „Ah… Życie na trasie jest takie ciężkie… nie mogę tego znieść…”
Co masz do cholery na myśli? Płacą Ci za to, że siedzisz w 5 gwiazdkowym hotelu, a fani na zewnątrz skandują Twoje imię i Ty mówisz, że nie możesz tego znieść? Co w tym takiego okropnego? Okay… jesteś daleko od domu, ale bez przesady. Nie rozumiem tego. Sam uważam, że mam najlepszą pracę na świecie. Robię to co lubię i sam zarządzam swoim czasem na co dzień. Z resztą, też bym się wkurzył, gdybym poszedł na koncert swojego ulubionego zespołu i nie usłyszał bym ich największego hitu. Nie chcemy tego robić naszym fanom. Gramy te piosenki, a ludzie śpiewają z nami i to ciągle jest dla nas świetna zabawa. Poza nimi mamy jeszcze 14 albumów, z których możemy dowolnie wybierać utwory na dany wieczór.
(…)
