Ola Bieńkowska to zachwycająca artystka. Aktorka, wokalistka, producentka telewizyjna, autorka tekstów i kompozytorka, która na stale występuje u boku Brit Floyd The Pink Floyd Tribute Show i ma na koncie pierwszą solową płytę „Résumé (Take One)”. Wcześniej przez pięć lat związana była z The Australian Pink Floyd Show, w którym wykonywała zapierającą dech w piersiach partię w „The Great Gig in The Sky” oraz chórki. O jej „zbyt ładnym” śpiewie, pastylkach na gardło i wielu innych sprawach rozmawia Maciek Warda.
Ola Bieńkowska o sobie
Maciek Warda, TG: Olu droga, powiedz na początek, jak dochodzi się do takiego wokalu, jakim dysponujesz? Lata ćwiczeń czy boski dar? Przecież ty zmiatasz ze sceny większość ludzi uważających się za wokalistów!
Ola Bieńkowska: To bardzo miłe, co mówisz, ale gwarantuję ci, że jeszcze niedawno znalazłoby się mnóstwo osób, które by się z tobą nie zgodziły. Zawsze śpiewałam czysto i miałam jasny, tzw. słowiczy głos. Ale wśród innych uczniów wydziału piosenki na Bednarskiej nie wyróżniałam się oryginalną barwą głosu. Wtedy szukano niepospolitych barw, najlepiej „murzyńskich” do śpiewania r’n’b, z szeroką „katowicką” wibracją. A ja oczywiście kompletnie nie pasowałam do takiego obrazka. Przez cztery lata miałam kilku nauczycieli śpiewu i interpretacji piosenki, dostawałam różne ćwiczenia, które miały ustawiać mój głos. Często jednak oprócz słów „ładnie” czy „w porządku” słyszałam, że trzeba jeszcze coś zabrudzić, zmienić czy wręcz zafałszować dla dodania kolorytu. Czasem czułam się zagubiona, próbując zaufać różnym, raz bardziej a raz mniej odpowiednim dla mnie wytycznym. Podatna na opinie „starszych i mądrzejszych” długo nie wiedziałam, czy swój głos lubię, zwłaszcza że tak wielu osobom wydawał się pospolity – góry za ostre, doły za grzeczne. Nie paliłam papierosów dla zmienienia barwy tak jak niektóre koleżanki, ale próbowałam innych rzeczy, szukając „lepszej” wersji swojego głosu.
Dopiero na studiach w Anglii zaczęłam po prostu doceniać to, co mam. Zwłaszcza że mój rocznik był wyjątkowo silny wokalnie, a zarazem niesamowicie różnorodny. Śpiewu uczyły się nie tylko następne Celine Dion i Billie Holiday, ale też metalowcy, wokaliści folkowi, musicalowi, rockowi… Każdy głos traktowany był jako unikalny i wyjątkowy. Dzięki filozofii mojej nauczycielki, wspaniałej Jennifer John, przestałam się spinać i próbować spełniać cudze oczekiwania. Zaczęłam się po prostu rozwijać, wzmacniać to, co dała mi natura. I dużo, dużo ćwiczyć, głównie intuicyjnie, a nie według jakiejś konkretnej metody. A wtedy już samo poszło. Zobaczyłam, że mam w głosie ogromną siłę, do tej pory tłumioną przez nieśmiałość i niepewność. Odkryłam jego walory głównie dlatego, że przestałam z nim walczyć, a zaczęłam podkreślać jego niepospolitość. Największą lekcją, jaką wyniosłam z Anglii, jest to, że nie przeskoczę siebie. Barwę i ton dostałam w genach. Są unikalne i na tym polega moja siła. Natura mojego głosu jest jego walorem, a rozwijać mogę jedynie technikę. Na tym się skupiłam i wszystko zaczęło wyglądać inaczej.
Ola Bieńkowska o Australian Pink Floyd Show
A jak dostałaś się do Australian Pink Floyd Show?
Ola Bieńkowska: Z castingu. Wspomniana Jennifer John została po studiach moją agentką i od czasu do czasu wysyłała mnie na przesłuchania, między innymi do tribute show grającego muzykę Floydów. Przyleciałam do Liverpoolu, zaśpiewałam The Great Gig In The Sky, za pierwszym razem – przestraszona wysokimi dźwiękami – kiepsko, za drugim już dużo lepiej. Dostałam angaż w trasę, która trochę się przeciągnęła. Siedem lat później wciąż tutaj śpiewam.
W jakich okolicznościach przeszłaś od Australijczyków do Brytyjczyków? Czy obydwa zespoły znają się i lubią?
Ola Bieńkowska: W wielkim skrócie – Brit Floyd składa się głównie z muzyków, którzy przez lata w trasach odciążali główny skład TAPFS. Podstawowy skład zespołu The Australian Pink Floyd Show to Australijczycy Steve Mac, Colin Wilson i Jason Sawford oraz Anglik Damian Darlington, szef muzyczny, który pracował z nimi przez siedemnaście lat. Australijczycy, którzy założyli TAPFS, prawie dwadzieścia pięć lat temu bywali po prostu zmęczeni trasami i wtedy na ich miejsce (czasem nawet na pół roku) wskakiwali zastępcy z Wielkiej Brytanii. W ostatnich latach, oprócz Darlingtona, który nie opuścił żadnego koncertu TAPFS, oraz nas chórzystek, jeździły właściwie dwa składy. Zaczęły się więc pojawiać naturalne różnice w wizji tego projektu i w 2010 roku nastąpił rozłam. Australijczycy zgarnęli nazwę i dobrali sobie nowych muzyków, a Damian, zastępcy i chórzystki oraz oryginalny management TAPFS stworzyli Brit Floyd. A czy zespoły się lubią? Myślę, że dobrze się stało, że jesteśmy już po rozłamie. W ten sposób wszyscy mogą realizować swoje indywidualne plany i wizje.
Jak to jest z prawdziwymi Floydami – czy jest możliwość, że Gilmour zejdzie się ponownie z Watersem i wówczas zostaniecie bez pracy? Pytam ciebie jako ekspertki od floydowych tematów.
Ola Bieńkowska: Bynajmniej, nie jestem ekspertem w tej dziedzinie. Ale wydaje mi się, że to niemożliwe, co oczywiście dobrze rokuje dla obydwu zespołów. Jak widać, zapotrzebowanie na tribute show Floydów jest na tyle duże, że oba dobrze prosperują.
Powiedz, proszę, trochę o kuchni tak wielkiego przedsięwzięcia jak Brit Floyd. Macie pojedyncze koncerty czy jesteście miesiącami w trasie? Ile tirów ze sprzętem za wami podróżuje?
Ola Bieńkowska: Bywają pojedyncze grania, ale jest to zbyt kosztowne przedsięwzięcie, żeby zdarzało się to często. Spektakl Brit Floyd to dziesięć osób na scenie i prawie dwadzieścia ludzi z ekipy, nie licząc ekip lokalnych. Codziennie rano trzeba wypakować i ustawić na scenie dwa tiry sprzętu, a po spektaklu złożyć i zapakować. Każdego dnia karawana rozbija się w nowym miejscu i w nocy zwija, żeby pojechać dalej. Logistycznie jest to spore przedsięwzięcie, wymagające planowania, strategii i sztabu profesjonalistów, którzy doskonale wiedzą, co mają robić. Zatrudnianie wszystkich na pojedynczy koncert się nie opłaca. Zazwyczaj ruszamy w dłuższe trasy, trwające od kilku do kilkunastu tygodni. Mój dotychczasowy rekord to dwanaście i pół tygodnia poza domem, w czasie których dawaliśmy przeciętnie po pięć koncertów tygodniowo. Jest to szalenie eksploatujące. Dlatego nauczyłam się bez skrupułów prosić o przerwy, podczas których ktoś mnie zastępuje. Inaczej byłoby to zbyt wyczerpujące fizycznie i psychicznie.
Ola Bieńkowska o wykorzystywanym sprzęcie muzycznym
Jakiego sprzętu używasz na koncertach – mam na myśli mikrofony, preampy, odsłuchy etc.? Co prawda, TopGuitar jest magazynem stricte gitarowym, to jednak prawie każdy zespół ma wokalistę albo wokalistkę w składzie i wiedzę te można przekazać dalej, zwłaszcza że pochodzi od profesjonalistki!
Ola Bieńkowska: Nie potrzebuję cudów. Kocham mojego Shure’a 58. Nie zawsze jest to nawet Beta. Z mojego doświadczenia wynika, że to absolutnie najlepszy mikrofon dla mnie. Po prostu najlepiej oddaje moją barwę i świetnie się miksuje. Uwielbiam go do tego stopnia, że potrafię używać go do nagrań studyjnych. Żadne tam Neumany czy Manleye. W trasie używamy też odsłuchów ACS Pro firmy Hand Held, ale ponieważ śpiewam sto–sto dwadzieścia koncertów rocznie, szybko się zużywają – niestety, nie obchodzę się z nimi najdelikatniej. Ostatnio pracuję więc na prostych M-Audio IE-30 z technologią Ultimate Ears. Znowu okazuje się, że w moim przypadku im prościej, tym lepiej. Marzą mi się natomiast dobre „uszy” Ultimate Ears. To następny zakup na mojej liście.
Z innych z rad dla wokalistów – są dwa specyfiki, bez których nie ruszam się w trasę i które zaliczam do swojego „sprzętu”. Pierwsze to Vocalzone, pastylki na gardło stworzone ponad sto lat temu dla wielkiego Enrico Caruso przez jego osobistego lekarza Williama Lloyda. Od lat są produkowane fabrycznie w Anglii, można je kupić przez internet. Osobiście nie znam lepszej pastylki na podrażnione gardło, które mimo swojego stanu musi pracować. Drugie to herbata Throat Coat firmy Traditional Medicinals z korzenia lukrecji, kory śliskiego wiązu i prawoślazu. Obie rzeczy podpatrzyłam u moich znajomych wokalistów z Zachodu i używam bardzo często w trasie.
Ola Bieńkowska o Liverpool Institute for Performing Arts
Jak dostałaś się do Maccartneyowskiej szkoły Liverpool Institute for Performing Arts? Opowiedz, proszę, czego wyjątkowego tam uczą.
Ola Bieńkowska: Po skończeniu Bednarskiej i Uniwersytetu Warszawskiego – jestem z zawodu tłumaczem – chciałam się jeszcze pouczyć. Wynikało to z jednej strony braku pewności, o której mówiłam wcześniej, ale też z potrzeby rozwijania się na różnych polach. Tak się składa, że śpiewanie nie jest jedyną rzeczą, którą lubię robić i którą robię dobrze. Żadna ze mnie Cate Blanchett, ale jest pewien przedział emocji aktorskich, w których dość płynnie się poruszam. Lubię też organizacyjną i produkcyjną stronę przedsięwzięć artystycznych. Umiem planować i realizować różne pomysły, szukałam więc szkoły, która dałaby mi zawodowe podstawy do używania również tych talentów. A takiej, niestety, nie było wtedy w Polsce. Musiałabym albo pójść na PWST, albo na zarządzanie lub studia menadżerskie, ewentualnie na kompozycję i kto wie co jeszcze. Tymczasem L.I.P.A. oferowała studia, które były idealne dla mnie i osób o podobnych „przypadłościach”. Lubię przytaczać przykład mojego kolegi, który jest w tej chwili jednym z najbardziej rozchwytywanych młodych scenografów na West Endzie, a dodatkowo gra na trąbce i fenomenalnie tańczy i śpiewa. Takich osób było w szkole w Liverpoolu mnóstwo, więc czułam się jak w domu. Głęboko wierzę, że można być dobrym w wielu dziedzinach, chociaż oczywiście nie zawsze wszystkiemu udaje się poświęcić stuprocentowo swojej atencji.
Ola Bieńkowska o swojej płycie
Czujesz się bardziej wokalistką czy aktorką? Wiem, że w zeszłym roku zrealizowałaś w końcu jedno z marzeń i nagrałaś własną płytę. Powiedz o tym coś więcej.
Ola Bieńkowska: W tej chwili czuję się przede wszystkim wokalistką, ponieważ śpiewaniu i tworzeniu muzyki poświęcam ostatnio najwięcej czasu. Ale równie dobrze mogłabym powiedzieć, że jestem wydawcą, producentem, organizatorem koncertów. Jak to mówią Anglicy – noszę obecnie kilka kapeluszy. Napisanie i wydanie własnej płyty, „Résumé (Take One)” to była ogromna przyjemność i cenne doświadczenie. Uczestniczyłam w każdym aspekcie jej powstania, od napisania tekstów i muzyki wraz z Krzysiem Herdzinem, maczania palców w produkcji, dobierania personelu, opłacenia studia i realizatora, aż po znalezienie grafika, który stworzył oprawę graficzną, dopinanie formalności związanych z wydaniem płyt i wreszcie zajmowanie się cyfrową dystrybucją, sprzedażą i promocją. Poznałam cały proces od początku do końca. Zrobiłam to wszystko sama i jestem z tego wyjątkowo dumna, dlatego trudno mi jest patrzeć na tę płytę tylko jak na produkt muzyczny lub komercyjny. Muzycznie – było to cudowne doświadczenie związane z tworzeniem z fenomenalnymi polskimi muzykami, z którymi mam szczęście od lat się przyjaźnić. Od strony organizacyjnej – radosne doświadczenie poczucia siły własnych mięśni, sprawdzenie się w umiejętności prowadzenia projektu od pomysłu do skończonego produktu. Mam wrażenie, że wykonałam kawał dobrej roboty i każdy komplement dotyczący najmniejszego aspektu tego procesu jest dla mnie ważny, bo „Résumé (Take One)” to ja – Ola Bieńkowska Anno Domini 2011.
Jak to było z jej wydaniem? Pomogli ci w tym fani?
Ola Bieńkowska: Nie, wydałam ją sama. Natomiast fani pomogli mi w jej promowaniu, a konkretnie dzięki nim zdobyłam pieniądze na nagranie czterech piosenek „live” w warszawskiej Fabryce Trzciny. Pomyślałam, że zamiast nagrania tradycyjnego teledysku do jednej piosenki wolę stworzyć narzędzie, dzięki któremu promotorzy i właściciele klubów, ale także fani będą mogli zobaczyć, jak wygląda koncert Oli Bieńkowskiej na żywo. Skontaktowałam się z młodym fantastycznym filmowcem Kubą Kossakiem, który jest zresztą z wykształcenia fagocistą, i zapytałam go o budżet takiej sesji. Okazało się, że przekracza on moje ówczesne możliwości finansowe. Zachęcona kampaniami crowd-fundingu moich znajomych z Anglii postanowiłam spróbować sama. Wybrałam brytyjską platformę Pledge Music, która zajmuje się głównie projektami muzycznymi. Z pomocą kolegów z MTV nakręciliśmy krótki film, opowiadający o tym, co chcę zrobić i na co zbieram pieniądze, i umieściłam go w internecie. Wydrukowałam także ulotki i rozdawałam je na koncertach. Moi „sponsorzy” w zamian za opłatę, której wysokość sami wybierali, dostawali materiał w formacie mp3, płytę, koszulki lub albumy, które sama projektowałam, nagrania na żywo ze studia, niepublikowane zdjęcia czy wreszcie podziękowania na okładce płyty „Résumé (Take One)”. W ciągu dwóch miesięcy zebrałam prawie dwadzieścia tysięcy złotych. Pozwoliło mi to zatrudnić do tego projektu szesnaście osób (muzyków, realizatorów wizji i dźwięku oraz makijażystkę i fryzjera), nagrać wizję i dźwięk, a potem zmontować i zmiksować materiał w studiu Sound and More. Uważam, że wyszło pięknie, a fani, którzy mi wtedy pomogli, są ze mną do dziś. Niewykluczone, że kiedyś jeszcze skorzystam z crowd-fundingu, być może przy okazji wydania kolejnej płyty.
Kto wspomagał cię na niej instrumentalnie? Czy chłopaki maczali również palce w komponowaniu muzyki dla ciebie?
Ola Bieńkowska: Wszystkie teksty na „Résumé (Take One)” napisałam sama, a piosenki w pełnoprawne utwory pomógł mi zamienić Krzysztof Herdzin. Krzysztof był też głównym producentem krążka, chociaż i ja próbowałam maczać w tym palce. W sekcji grali Krzysztof na fortepianie, Robert Kubiszyn na basie i Robert Luty na bębnach. To fenomenalni instrumentaliści i dobrzy koledzy, więc czułam się z nimi bardzo bezpiecznie. Płytę nagrywał i miksował Rafał Smoleń w studiu Sound And More w Warszawie. Gitary Jacka Królika nagraliśmy z kolei w Krakowie z Michałem Fojcikiem w Nieustraszonych Łowcach Dźwięków. Krzyś Herdzin napisał też aranżacje na kwartet smyczkowy i dęte, a chóry nagrywałam sama.
To był podział pracy, który się fantastycznie sprawdził. Ale w przyszłości chciałabym trochę poeksperymentować. Jak to bywa z doskonałymi muzykami, są rozchwytywani i przez to tak zapracowani, że zabrakło nam zapasowego dnia na zabawę z materiałem. Wtedy świetnych pomysłów byłoby jeszcze więcej. Chciałbym, żeby następnym razem zespół miał większy wkład w warstwę muzyczną i aranżacyjną. Uwielbiam „Résumé (Take One)”, ale z perspektywy czasu uważam, że mogliśmy wszyscy być trochę odważniejsi przy jego powstawaniu. Ale wszystko, czego się nauczyłam, na pewno wykorzystam w przyszłości.
Ola Bieńkowska o swoich planach na przyszłość
Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?
Ola Bieńkowska: W tej chwili działam trzytorowo. Po pierwsze, właśnie zaczęłam „mamucią” wręcz trasę z Brit Floyd. Dziś jest 20 września, a skończę ją dopiero 23 grudnia! W międzyczasie intensywnie pracuję nad sprawami solowymi. Wywalczyłam kilka króciutkich przerw w trasie, żeby móc grać swoje koncerty w Polsce – w listopadzie występuję w Warszawie i Białymstoku, w grudniu odbędzie się kameralny koncert w Warszawie. Rozmawiam też o kolejnych koncertach już w przyszłym roku. Kończymy też promocję singla „Diggin’” – wersji wyprodukowanej przez Bogdana Kondrackiego, do której powstał teledysk. Za chwilę zaczniemy promować piosenki „Twisted” oraz „2000 & Fine”. W listopadzie może uda mi się na chwilę zajrzeć do studia i nagrać krótki materiał wideo. Ale tak naprawdę dopiero w styczniu dane mi będzie ze wszystkim ruszyć pełną parą. Wiosną mam nadzieję nagrać moją „dużą premierę polską” i zagrać szereg koncertów z chłopakami. A potem mam nadzieję, że ruszy lawina!
Dziękuję za tę pouczającą rozmowę!
Ola Bieńkowska: Dziękuję również!
Rozmawiał: Maciej Warda
Zdjęcia: Robert Świderski, Robert Wierzbicki