Lulu (2011) Metallica & Lou Reed

Chyba nie sądziliście, że ta lista obejdzie się bez tego przesłynnego krążka? O tym, jak zły jest ten album, napisano już chyba wszystko. Oskarżano go o przyczynienie się do śmierci Lou Reeda, do katastrofy promu Costa Concordia, do wojny domowej w Syrii, a ci, którzy ściągnęli „Lulu” z Internetu, stali się zwolennikami podpisania ACTA. „Lulu” to synonim wszelkiego zła. Jest to o tyle dziwne, że choć Metallica akurat jest w dołku od jakichś dwóch dekad, to Lou Reed jednak nigdy poniżej pewnego poziomu nie zszedł. Zmusiła go do tego dopiero Metallica. Przypadek?
Na koniec tylko dodam, że David Fricke z amerykańskiego magazynu „Rolling Stone” po usłyszeniu dwóch numerów z tej płyty wpadł w zachwyt i nazwał je „wściekłym połączeniem mrocznego klasyka Reeda „Berlin” z 1973 roku oraz potężnego „Master of Puppets” Metalliki. Najwyraźniej niektórych składników nie powinno się mieszać.
Mind Cannibals (2005) KAT

Płyta całkiem szybka, całkiem agresywna, nieźle napisana, znośnie nagrana i źle zaśpiewana. Dlaczego tu zatem jest? Z powodu dumy i jej obrazy.
KAT to nie jest plastelina, którą można sobie lepić, co się komu podoba. Sorry, panie Luczyk, znam mniej więcej historię zespołu, kojarzę nieustanne zawirowania w jego składzie. Możesz się pan z tym kłócić, możesz wygrażać i wymachiwać pięściami w stronę nieba, ale KAT zawsze będzie się kojarzył z Romanem Kostrzewskim, jego potępieńczym głosem, opętańczym tańcem na scenie i demonicznymi tekstami pełnymi magii, diabłów i niebezpieczeństw. Nagranie zatem tak przeciętnej muzycznie i kompletnie niecharakterystycznej płyty jak „Mind Cannibals”, na dodatek po angielsku, jest obrazą dumy tysięcy fanów zespołu i jeszcze większej rzeszy ludzi, którzy fanami może nie są, ale odnoszą się do grupy i jej dokonań z respektem.
Jeśli interesuje was jakiś argument poza zranioną heavymetalową dumą, to niniejszym go dostarczam – „Mind Cannibals” to płyta zwyczajnie nudna, miałka i wtórna muzycznie. Polski heavy metal wydał na świat setki lepszych płyt, które nigdy nie zyskały nawet takiego rozgłosu jak ona.
Pink Bubbles Go Ape (1991) Helloween

Ponoć Kiske i Weikath wymyślili sobie przed nagraniami „Pink Bubbles Go Ape”, żeby zerwać z heavy metalem, bo się robi nudny. Nic się im nie udało. Ani zerwać z heavy metalem, bo „Pink Bubbles Go Ape” wciąż jest albumem metalowym, ani uniknąć nudy, bo od tej płyty tak wieje niczym, że na kręcącym się w odtwarzaczu albumie mógłbym zbudować wieżę z kart.
Jeśli poprzez zerwanie z heavy metalem Kiske i Weikath chcieli pójść bardziej w stronę święcącego olbrzymie triumfy w tamtym czasie hard rocka, to mógłby być dobry pomysł, gdyby tylko potrafili hard rocka grać. Tymczasem umieli grać wyłącznie power metal, więc „Pink Bubbles” brzmi właśnie jak pozbawiony poweru power metal, czyli niezbyt ciekawie. Mamy tutaj popis kiepskich melodii, bardzo przeciętnych riffów. Cała płyta sprawia wrażenie, jakby ktoś ją napisał na kolanie, a potem na siłę i na szybko próbował poprawiać w studiu.
Zastanawiające, że dwa najlepsze na płycie kawałki („Someone’s Crying” i „The Chance”) napisał nowy członek zespołu, Roland Grapow. Kai Hansen, który odszedł z Helloween po drugiej części „Keeper of the Seven Keys”, najwyraźniej czuł pismo nosem.
Siren Charms (2014) In Flames

Death metal goes pop. In Flames, jeden z trzech króli (razem z At the Gates i Dark Tranquillity), którzy pojawili się w stajence przy niespodziewanych narodzinach melodic death metalu, czyli tzw. göteborskiego brzmienia, zeszli ze ścieżki już jakiś czas temu, ale dotychczas przynajmniej trzymali się trawnika. „Siren Charms” to już ewidentnie efekt złego działania GPS. Coś zawiodło Szwedów w krzaki, czyli do bardzo dużej wytwórni, i kazało im nagrać płytę tak lekkostrawną, tak godną zapomnienia, jak to tylko możliwe. Nie chcę postulować żadnej teorii spiskowej, ale czy to naciski wytwórni spowodowały, że „Siren Charms” to metal wyprany z podstawowych składników: energii i gniewu (tudzież emocji w ogóle)?
Z jedenastu kawałków na albumie (plus bonus track) posklejałbym ze trzy, może cztery fajne. Jeśli chłopaki z In Flames sami nie byli w stanie dokonać odpowiedniej selekcji, to akurat w Szwecji nie brakuje kolesi, którzy mogliby to zrobić za nich. Niech zadzwonią do mnie, podam parę nazwisk.
Super Collider (2013) Megadeth

Dave od dawna jest na równi pochyłej. Od kiedy zamienił czarne T-shirty na białe koszule, niewiele mu wyszło. Brak mi trochę w tego gościa wiary, a najgorsze jest to, że jemu najwyraźniej w siebie wiary nie brak. Jakim marnotrawstwem talentu jest trzymanie w zespole takiego gościa jak Chris Broderick i kazanie mu grać takie piosenki, jak te z „Super Collider”. Cała płyta brzmi jakby Mustaine przygotowywał się już do emeryckich występów na republikańskich wiecach albo śpiewania hymnów na stadionach przed meczami baseballowymi, co raczej jest zarejestrowane dla gwiazd, które już nie świecą.
„Super Collider” to gniot. Ta płyta jest tak nudna i odtwórcza, że nudzę się nawet, wyżywając się na niej. Jedyny jaśniejszy punkt: nieco posępny „The Blackest Crow”. Zrobienie singla byłoby tańsze. Mam nadzieję, że Adler i Loureiro wiedzą, w co wdepnęli, decydując się na współpracę z rudym.